Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Sytuacja polityczna, moralna, duchowa i psychologiczna w Rzeczypospolitej jest w najwyższym stopniu niepokojąca. Możliwe, że znaleźliśmy się o krok od tego punktu w „czasie osiowym” historii, w którym trwająca od lat wojna domowa głównych sił politycznych przechodzi właśnie z fazy „zimnej” w „gorącą”. Karmiące się chrystofobią siły lokalnego „zapateryzmu” – które w normalnych warunkach pokoju społecznego gniłyby tam, gdzie ich miejsce: w kloakach nieczystości – chwytają wiatr w żagle z podmuchów tego irracjonalnego konfliktu i przystępują do boju o „świeckie państwo”. Fałsz wierutny, którego ojcem – jak każdego kłamstwa – jest szatan, w samym już określeniu. W cywilizacji łacińskiej albowiem, w Christianitas zbudowanej zasadniczo przez świeckich, ale dzięki sile duchowej i moralnej udzielanej im przez Kościół, nigdy nie było, nie ma i być nie może doczesnego państwa innego niż „świeckie”, to znaczy urządzanego i rządzonego przez świeckich, nie zaś przez duchownych, którzy natomiast rządzą i szafują sakramentami w innym państwie, jedynie pielgrzymującym po ziemi – Państwie Bożym. W Christianitas niemożliwa jest – jak w judaizmie czy islamie – „teokracja”, albowiem Piotr podjął tylko jeden miecz z dwu danych mu przez Chrystusa, drugi pozostawiając władzy świeckiej z zadaniem samodzielnego strzeżenia prawa Bożego na ziemi i takiego zarządu sprawami doczesnymi, aby obywatele państwa ziemskiego, żyjąc w pokoju i sprawiedliwości, zyskali sprzyjające warunki dla uzyskania szczęścia i pokoju wieczystego w Niebie. „Państwo świeckie” zatem, w kłamliwym sloganie ideologicznych laicyzatorów, to po prostu „państwo bezbożne”, ignorujące Pana wszelkiego stworzenia i Króla Królów – którego panowanie winno być uznane przez wszystkich tymczasowych piastunów jakiejkolwiek władzy na ziemi – albo wręcz wojujące z Nim, tym samym zaś oddające pokłon Księciu Tego Świata.

Kakodemoniczny spektakl odegrany przez chrystofobów opętanych nienawiścią do Krzyża mogliśmy oglądać ze zgrozą w poniedziałek 9 sierpnia, kiedy na Trakcie Królewskim w Warszawie rozlał się rynsztok, którym płynęła lewacka dzicz, lżąca najświętszy symbol chrześcijaństwa. Ta wyjąca bluźnierstwa tłuszcza została „skrzyknięta” jakoby przez Facebook, co wymownie unaocznia, że szatan, ta najprzebieglejsza w złu inteligencja, elastycznie dostosowuje się do postępu w środkach komunikowania.

Trzeba jednakowoż bez ogródek powiedzieć, że w zaistniałej sytuacji zawiedli wszyscy jakkolwiek zaangażowani w „spór o krzyż” albo do tego zaangażowania zobligowani z racji piastowanych funkcji w państwie i w Kościele.

1. Z natury rzeczy i obowiązku: faktu sprawowania władzy, winowajcą głównym jest Platforma Obywatelska i jej rząd z Panem Premierem Donaldem Tuskiem na czele. Już od samego początku, tragedia smoleńska, ale także, i może jeszcze bardziej, będące jej naturalnym – i moralnie pięknym – następstwem odrodzenie narodowej wspólnoty cierpienia, w tak oczywisty sposób dotkniętej znakami Opatrzności, wprawiło tę formację w konfuzję paraliżującą zdolność (i tak zawsze nikłą) do podejmowania odpowiedzialnych decyzji. Można wręcz stwierdzić, że tak niespodziewane popsucie się „politycznej pogody” oraz objawienie powagi i patosu historycznej egzystencji ludzi i narodu zepsuło też politycznym prestidigitatorom (bo nazwanie tych osobników o sofistycznie nieuporządkowanych duszach politykami kłóciłoby się nazbyt jaskrawo ze szlachetną konotacją tego pojęcia w klasycznym sensie) z PO[zoru] – egzystującym w tej sferze, którą Platon nazywa to planeton, czyli beztroskiego błąkania się pomiędzy realnym bytem (to on) a niebytem (to me on), sposobnego do uprawiania niezobowiązującej paplaniny (ani prawdziwych, ani fałszywych, doksai) – prowadzenie pijarowskiej postpolityki, której cały sens i „mistrzostwo” sprowadza się do karmienia obywateli („ludzi” w nominalistycznym, wypranym z jakichkolwiek odniesień konkretno-wspólnotowych, języku premiera Tuska, dla którego „nie ma czegoś takiego”, jak społeczeństwo, nie mówiąc już o narodzie) „pigułkami Murti-Binga”, dającymi złudzenie bydlęcego „szczęścia”.

Twarde zderzenie się z tragizmem dziejów wprawiło „płanetników” z PO w stan nie dającej się już ukryć paniki, z której – zgodnie ze swoimi nawykami i całą konstrukcją duchową – dostrzegli tylko jedną drogę wybrnięcia, to znaczy ucieczki; drogę, której sens można streścić słowem: zapomnienie („Myśmy wszystko zapomnieli…”). Cały scenariusz tej „ucieczki do przodu” miał sprowadzać się do kilku prostych, dotychczas zawsze udanych, sztuczek: „odbębnić” żałobę, jak najszybciej o wszystkim zapomnieć, nie stawiać żadnych niewygodnych pytań, nie narazić się na zmarszczenie brwi Putina, zasłużyć na pochwałę Pani Anieli, dać „ludziom” do rąk nowe piloty, dzięki którym będą mogli żeglować w wirtualnych krainach szczęśliwości. I prawie to się znowu udało, zwłaszcza że konkurencja na czas wyborów też nałożyła maski do złudzenia upodobniające ją do „płanetników”, tylko bardziej „socjalnych”.

„Prawie”, bo właśnie na drodze do pełni sukcesu stanęła relatywnie przecież niewielka grupa stojących i modlących się pod krzyżem „smoleńskim”, a nie pasujących do wizerunku myślących tylko o indywidualnej konsumpcji „ludziów”, których wyłącznie pragnąłby widzieć wokół siebie premier Tusk. Co z nimi zrobić – nie wiadomo? Przyjąć ich żądania – niedobrze, bo byłby to prezent dla znienawidzonej konkurencji; rozpędzić – też niedobrze, bo słupki poparcia mogą gwałtownie pójść w dół. Lepiej nie robić więc nic, kluczyć, zwodzić, zwlekać. Dokładnie wbrew pouczeniu, które panującym dawał św. Bernard z Clairvaux: „Nie godzi się posiadać władzę i nie czynić, co do niej należy”.

I tak oto mamy znów odwieczny dylemat liberałów, którzy nie mogą na nic się zdecydować. Chcieliby być trochę katoliccy i pokazywać się z biskupami, i trochę nowocześni, zgodni ze „standardami europejskimi”, ale zawsze bez „skrajności”. Najchętniej, jak pisał już Donoso Cortés, trudny dylemat czy ukrzyżować Chrystusa czy Barabasza odłożyliby do następnej sesji parlamentu, ale kiedy przychodzi – jak w ostatni poniedziałek – ten straszny dzień, kiedy stają naprzeciw siebie falangi katolickie i falangi socjalistyczne, nikt nie wie gdzie są liberałowie. Nikt nie wie, gdzie jest liberalny rząd p. Tuska. Chociaż nie: znalazł się! Właśnie pracuje nad podniesieniem podatków.

2. Powyższe uwagi odnoszą się w całej rozciągłości do roli odgrywanej w sprawie przez Pana Prezydenta Bronisława Komorowskiego (dla jasności: w żadnym wypadku konserwatyści nie utożsamiają się z wyskokami pseudoprawicowych anarchistów, kwestionujących legalność jego obioru i piastowanej funkcji; kimkolwiek jest, poza wszelką dyskusją jest legalną Głową Państwa). Na kartach niezliczonych podręczników historii piętnuje się – i słusznie – tych „gnuśnych królów”, którzy zamiast dbać efektywnie o dobro wspólne, oddawali się bezczynności, gustując jedynie w rozrywkach, jak polowania czy uczty. Ale dziś w Rzeczypospolitej, to, co tam było powodem przygany, jest chwalone jako cnota, i już samą desygnację na kandydata swojej partii na prezydenta p. Komorowski uzyskał jako wiarygodny gwarant modelu „gnuśnej prezydentury”, za której parawanem rozmaite oligarchie i agentury będą mogły realizować bez przeszkód swoje interesy. Swoim zachowaniem w sprawie krzyża całkowicie potwierdził tę opinię, wzmacniając ją jeszcze kolejną niemądrą wypowiedzią („gafą”, jak zwykło się mawiać w salonie), rozjątrzającą wiernych strzegących krzyża pod Pałacem.

3. Ciężką i bezpośrednią winę za dopuszczenie do najazdu czerwonych Hunów na Krakowskie Przedmieście ponoszą też władze miasta stołecznego Warszawy, z Panią Prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele. Wydanie zgody komitetowi pod wodzą osobnika prezentującego się na zdjęciach z bronią maszynową, na nocną [sic!] demonstrację, której awanturniczy, bluźnierczy i grożący poważnymi zamieszkami cel byłby oczywisty dla średnio rozgarniętego dziecka; tyleż bezczelne, co głupie, tłumaczenie zgody brakiem zagrożenia „realnego” (jak by realne mogło być cokolwiek zanim zaistnieje), skłania do postawienia pytania czy mieliśmy tu do czynienia „tylko” z już wystarczająco karygodną lekkomyślnością, czy może jednak ze świadomym przyzwoleniem na burdy i prowokacje? Jakkolwiek było, tylko minimalnym zadośćuczynieniem drugiej już (po wydaniu zezwolenia na tzw. paradę równości) doszczętnej kompromitacji Zarządu Miasta (i osobiście Pani Prezydent, obnoszącej się ze swoim chrześcijaństwem) byłoby jego ustąpienie bądź odwołanie przez radnych.

4. Nie bez wahań i znaków zapytania dokonywać należy natomiast oceny zachowania, a zwłaszcza motywów osób gromadzących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, przede wszystkim dlatego, że są to osoby nieznane szerszej publiczności. W przestrzeni wirtualnej nietrudno znaleźć wprawdzie rozmaite doniesienia i interpretacje sugerujące, że to osoby zmanipulowane czy wręcz sterowane z zewnątrz przez rozmaite ośrodki koordynujące. Nie mając żadnej możliwości weryfikacji czy falsyfikacji tych doniesień, musimy je tu po prostu „wziąć w nawias”. Nawet jednak przyjmując najbardziej życzliwą interpretację i postawę wobec osób, których sama determinacja w wielodniowym trwaniu i modlitwie pod krzyżem, narażaniu się na obelgi i naruszenia nietykalności osobistej przez hołotę, tak jak dwa dni temu, musi budzić szacunek, nie można nie wskazać pewnych niepokojących objawów, których zaistnienie nie jest już sferą domysłów, tylko zaobserwowanych faktów.

Przyjmując zatem, że osoby, o których mowa, znamionuje szczera pobożność, niepodobna nie zauważyć również przerostu uczuciowości, a nawet egzaltacji religijnej, dobrze znanej z historii wszelkich, mniej lub bardziej formalnych, ruchów charyzmatycznych, adwentystycznych i chiliastycznych na obrzeżach Kościoła. Cechą nieodmiennie towarzyszącą takim ruchom jest także ich oddolna „demokratyczność” i skłonność do lekceważenia hierarchii i władzy jurysdykcyjnej Kościoła. Same w sobie niekoniecznie są one, przynajmniej na początku, heretyckie, ale splot egzaltacji z demokratyzmem tworzy mieszankę, która w końcu prawie zawsze eksploduje herezją i schizmą. Dalecy jesteśmy od oskarżania osób gromadzących się pod tym krzyżem o to, że już popadły w odszczepieństwo, niemniej już raz przekroczyły one tę cienką, czerwoną linię, za którą ono się zaczyna, nie dopuszczając kapłanów wydelegowanych przez Kurię Warszawską do krzyża i udaremniając jego przeniesienie z miejsca obecnej „stacji” pod Pałacem Prezydenckim do Kaplicy Loretańskiej w kościele św. Anny, zgodnie z wolą warszawskiego Arcypasterza, uzgodnioną z władzami państwowymi i z harcerzami, którzy ten krzyż przynieśli. Ten, godny napiętnowania, akt jaskrawego nieposłuszeństwa pachnie demokratyczną rebelią „prawdziwych” wiernych uznających samowładnie, że to „My jesteśmy Kościołem” i to „nasza” wola, „nasza” wiara, „nasze” przeświadczenie o słuszności usprawiedliwiają przeciwstawienie się decyzjom zwierzchników. Już raz poczuliśmy ten powiew rebelii, kiedy tłum zgromadzony na ingresie abpa Stanisława Wielgusa głośnymi sprzeciwami przyjął decyzję samego Ojca Św. Benedykta XVI o odwołaniu tej nominacji. Lecz przeświadczenie o możliwości i prawomocności budowania „oddolnego” Kościoła jest potworną w skutkach ułudą szatańską, choćby serca i umysły wiernych podążających tą drogą przeniknięte były najgorętszą pobożnością. Przecież czego jak czego, ale gorliwości religijnej nie można na pewno odmówić wszystkim herezjarchom i ich współwyznawcom, jacy kiedykolwiek odłączyli się od Kościoła.

Jeszcze bardziej zatrważające jest kiedy morbus democraticus infekuje tych, których powołaniem jest przewodzić wiernym i strzec ich przed każdą herezją, czyli kapłanów. Tymczasem, z prawdziwą zgrozą przeczytaliśmy w relacji z wtorkowej repliki obrońców krzyża fragment homilii wygłoszonej podczas Mszy św. w Archikatedrze św. Jana przez o. Brunona Marię Neumanna OH, w którym komentując użycie siły przez służby porządkowe wobec obrońców krzyża powiedział on: „Niestety, jest to znak, że w wyborach nie wygrała demokracja”. Pomijając już nawet gorszący fakt jawnego opowiedzenia się po stronie jednej partii, która twierdzi to samo, zdumiewać musi i napawać grozą fakt, że katolicki kapłan składa takim stwierdzeniem hołd samej demokratycznej herezji i jej wyborczym rytuałom. Kiedy sloganu o „wygranej demokracji” (albo, w zależności od punktu widzenia i interesów, o jej „klęsce”) używa świecki, demokratyczny polityk, to jest „tylko” bełkotliwy idiotyzm z demoliberalnego newspeak’u oraz maczuga, którą pragnie on ugodzić w przeciwnika z wrażego plemienia, czyli partii. Kiedy jednak posługuje się nim kapłan katolicki to jest to już przynajmniej bezwiedne bluźnierstwo i bałwochwalcze palenie kadzidła na ołtarzu bałwana Demosa. Nieszczęsnemu bonifratrowi, wraz z życzeniem opamiętania się, należy przypomnieć, że dziejach ery chrześcijańskiej „demokracja wygrała” po raz pierwszy w referendum ludowym przeprowadzonym pośród jerozolimskiego plebsu na dziedzińcu palatium Poncjusza Piłata, a od paru stuleci „wygrywa” ciągle wszędzie tam, gdzie znosi się prawo Boże w imię konkurencyjnej religii „Praw Człowieka”.

5. Trzeba atoli powiedzieć jasno, że na wysokości zadania nie stanął także w tych dniach Kościół hierarchiczny. Już nie po raz pierwszy zresztą hierarchowie Kościoła zajmują postawę niezdecydowaną, bojaźliwą i wyczekującą, zapominając, że ich pasterskim obowiązkiem jest – jak mawiał wielki papież, św. Gelazy I – „lud prowadzić, a nie iść za nim”, jasno piętnować grzech, pouczać o właściwym postępowaniu i wskazywać jednoznaczne rozstrzygnięcie wszelkich wątpliwości. Nie słyszeliśmy przecież tego wystarczająco mocnego głosu sprzeciwu wobec sodomickiej „parady”, albo przynajmniej uroczystego przebłagania Boga za Jego obrazę tą publiczną apoteozą sodomskiego grzechu.

Ta sama nieobecność i brak stanowczego osądu spraw rzucały się w oczy również do wczoraj. Jeśli zapadło postanowienie o przeniesieniu krzyża do kościoła św. Anny, to niezbędna dla cnoty roztropnego działania domyślność nakazywała w tej napiętej i rozemocjonowanej atmosferze nie wyręczać się w jego egzekucji młodymi i niedoświadczonymi „szeregowymi” księżmi oraz harcerzami. Nakazywała ona również starannie uniknąć wszystkiego, co u rozdrażnionych samym już napięciem nieustannego czuwania obrońców krzyża mogło wywołać wrażenie zlekceważenia ich troski (i nie chodzi tu, podkreślmy, o pozory, lecz o nacisk na opieszałą władzę publiczną w celu uzyskania gwarancji godnego uczczenia ofiar katastrofy smoleńskiej). A tego przeniesienia powinien dokonać osobiście włodarz Archidiecezji w asyście wszystkich sufraganów i wielu księży, w uroczystej procesji, podczas której dzwony wszystkich kościołów winny bić tak, żeby mury drżały, świadcząc o triumfie i apoteozie Krzyża. Dobrze, że chociaż dzisiaj (dopisuję te słowa w czwartek, 12 sierpnia, po opublikowaniu Oświadczenia Prezydium Konferencji Episkopatu i Arcybiskupa Metropolity Warszawskiego) biskupi zdecydowali się wreszcie zaapelować do polityków o odstąpienie od instrumentalizowania znaku krzyża, szkoda jednak, że zamiast „prosić” (kogo?) o przeniesienie krzyża „smoleńskiego” do przygotowanego dlań miejsca, nie oznajmili po prostu, że właśnie w imię troski o niedopuszczenie do jego profanacji i instrumentalizacji żądają także od dotychczasowych jego „strażników” podporządkowania się temu postanowieniu. W każdym bądź razie stanowisko Pasterzy Kościoła zostało już wyrażone na tyle jasno i jednoznacznie, że odtąd, ktokolwiek i bez względu na religijną gorliwość i poświęcenie, będzie się temu sprzeciwiał i dalej „bronił krzyża” przed jego przeniesieniem, winien być świadom, że może podlegać surowym karom kościelnym i być traktowany jako odszczepieniec.

Warto jeszcze zauważyć, że kiedy milczą ci, którzy winni nauczać i pouczać, bez przeszkód i bezkarnie płynie potok gadulstwa duchownych – ultramodernistów, którzy już dawno i z pełnym przekonaniem dokonali ralliement do demoliberalnego Matrixa i chcą w tę przepaść popchnąć cały Kościół. Ci ulubieńcy mediów, „dyżurni księża” stacji telewizyjnych (zawsze ci sami), „funkcyjni” reprezentanci „opinii katolickiej”, wydobywają z siebie w kółko te same beztreściowe „kluski zbyt kluskowe” i „jagły zbyt jaglane” o kompromisie, dialogu, wzajemnym zrozumieniu i tolerancji, jak gdyby nigdy nie słyszeli bezkompromisowej mowy Pana Naszego Jezusa Chrystusa: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, lecz miecz” (Mt 10, 34). Ale niech ci szerzyciele religii kompromisu baczą na to, że kiedyś, chcąc nie chcąc, usłyszeć mogą słowa: „Kto nie bierze krzyża swego, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38).

6. Nie można wreszcie pominąć roli odgrywanej w sporze o „krzyż smoleński” drugiego faktycznego antagonisty w aspekcie politycznym – chociaż się tego nieprzekonująco wypiera – czyli partii Prawo i Sprawiedliwość, a w szczególności jej Prezesa, Pana Jarosława Kaczyńskiego. Jest prawdą, że tragedia smoleńska, choć ogólnonarodowa, w sposób szczególny dotknęła i ten obóz polityczny, i jego przywódcę osobiście. Jest też jego dobrym prawem domaganie się rzetelnego wyświetlenia wszystkich okoliczności katastrofy, chociaż już styl w jakim obóz ten to czyni jest nie do przyjęcia, przede wszystkim z powodu rozmaitych insynuacyjnych napomknięć i wielomównych niedopowiedzeń, którym dopiero potem trzeba nadawać „właściwą” wykładnię. W tym wszystkim po raz kolejny dochodzi do głosu znana od dawna, a niemożliwa do zaakceptowania, charakterystyczna cecha formacji uznającej Jarosława Kaczyńskiego za swojego opatrznościowego przywódcę, jaką jest roszczenie do monopolizacji patriotyzmu. A patriotyzm nie jest i nie może być jakimś wyłącznym apanażem jednej partii.

Ktokolwiek styka się z aktywistami, a choćby i akolitami tej partii, podążającymi krok w krok w marszrucie za wszystkimi jej gwałtownymi zwrotami i manewrami (zdolnymi zatem „przełknąć” gładko na przykład pochwałę Edwarda Gierka, której nie mogli się chyba spodziewać nawet „najwierniejsi z wiernych”), ten nie może nie dostrzec specyficznego nastroju tam panującego: „adwentystycznego” oczekiwania i przygotowywania się do ostatecznego Armagedonu politycznego. Każda zaś klęska poniesiona w kolejnych starciach wzmaga w militantes PiS autokreację obrazu desperackich „obrońców Masady”, gotowych raczej popełnić zbiorowe samobójstwo, pogrążając w gruzach całe Miasto, aniżeli poddać się nacierającej zewsząd „koalicji” wrogów jedynych sprawiedliwych.

Sednem problemu stwarzanego przez PiS i popychającego go do prowadzenia gry skrajnie niebezpiecznej i dla państwa, i dla Kościoła, jest – trzeba to nazwać po imieniu – obsesyjna idea wymuszenia par force kultu publicznego tragicznie Zmarłego Prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego. Co więcej, wskutek niesłychanie zagmatwanego splątania – co jest, acz tylko do pewnego stopnia, okolicznością od nikogo niezależną – wymiaru narodowo-politycznego z religijnym sensu proprio, wytwarza się dwuznaczność czy miałby być to „kult” jedynie państwowy, w ramach pewnej quasi-religii obywatelskiej, czy też nie nabrałby on cech kultu stricte religijnego, osoby męczennika nie tylko „sprawy narodowej”, ale nieomal „męczennika za wiarę”, który za życia niósł krzyż, broniony teraz pod bramą Pałacu. Taki przynajmniej jest lub może być wektor ciągłej eskalacji żądań, od których spełnienia uzależniane jest zakończenie sporu o krzyż: nie „zwykła” tablica pamiątkowa, tylko pomnik, nie pomnik gdziekolwiek, tylko koniecznie w tym miejscu, nie jeden pomnik, ale wiele pomników w całej Polsce.

Nic atoli nie usprawiedliwia żądania ustanowienia takiego kultu. Nie można kwestionować ani patriotyzmu śp. Lecha Kaczyńskiego, ani innych jego zalet; niepodobna też zaprzeczyć, że za swojego życia był przez wielu poniżany wprost nikczemnie, a i po jego śmierci nie zamilkły kanalie plugawiące język debaty publicznej na podobieństwo „Tersytesa” – Palikota. Wszystko to jednak, jak również tragiczny zgon, nie wystarcza, by wynosić Zmarłego Prezydenta na aż tak wysoki diapazon wielkiego męża stanu, którym po prostu nie był. Tym bardziej, nie był to „książę katolicki” (jego stanowisko wielokrotnie rozmijało się z nauką moralną Kościoła), choćby nawet „książę republikański” – tak jak prawdziwy męczennik za wiarę, prezydent Ekwadoru Gabriel García Moreno, który umierał w kałuży krwi ze słowami na ustach: ¡Dios no muere! Heterodoksyjność owego „mieszanego” kultu patriotyczno-religijnego, w którym Krzyż Męki Pańskiej niepostrzeżenie przechodzi w „krzyż męki Lecha Kaczyńskiego”, bezwiednie potwierdzają niejednokrotnie działacze PiS, jak na przykład – o ile pamięć mnie nie myli – poseł Adam Hofman, który powiedział, że „dla nas” krzyż jest „czymś więcej” niż tylko symbolem chrześcijańskim. I tak zapewne jest: dwuznaczność PiS-owskiego pojmowania krzyża to typowy przykład „immanentyzacji eschatonu” według paradygmatu joachimickiego, gdzie w sterrestrializowanej wersji historia sacra śp. Lech Kaczyński urasta do roli sui generis Proroka torującego męczeństwem drogę Dux e Babylone – swemu bratu Jarosławowi Kaczyńskiemu, który swych wiernych „żołnierzy” wprowadzi do Trzeciego Królestwa, gdzie „góry staną się równinami”.

Jeśli p. Jarosław Kaczyński i jego partia chcieliby dowieść, że wskazana powyżej analogia jest nieuzasadniona, że obce są im millenarystyczne pokusy, że naprawdę chcą zapobiegać inwazji zapateryzmu, a nie ją prowokować, to nie mogą udawać, że dzisiejsze upomnienie Biskupów nie jest skierowane także do nich i ich nie obowiązuje. Jeśli natomiast, zamiast się opamiętać i ostudzić nastroje swoich rozegzaltowanych sympatyków, będę dalej brnąć w rozognianie konfliktu wokół krzyża „smoleńskiego”, to dadzą dowód, że są partią religijnej anarchii i politycznego rokoszu. Dla przestrogi przypomnijmy, że rokoszanin Jerzy Sebastian Lubomirski też był patriotą, zasłużonym w odpieraniu „potopu” szwedzkiego.

7. Reasumując powyższe uwagi należy stwierdzić, że Ojczyzna nasza przedstawia dziś smutne widowisko irracjonalnego agonu dwóch splecionych ze sobą w śmiertelnym uścisku obozów partyjnych, dla których ważniejsze jest unicestwienie przeciwnika niż ocalenie wspólnoty politycznej, takie zaś nastawienie jest prostą drogą do znicestwienia narodu. Ci agoniści są jak Niebiescy i Zieloni, grupujący popleczników jednego bądź drugiego zaprzęgu rydwanów, którzy z tą samą zajadłością przez setki lat rozszarpywali Cesarstwo Bizantyjskie. Są jak gwelfowie i gibelini, lecz tacy, którzy już nawet nie pamiętają o co spierali się ich przodkowie, ale pozostała im zapiekła nienawiść. Dziś w Polsce podstawowy wyznacznik polityczności, jakim jest desygnacja „wroga publicznego” (hostis), dokonywa się według kryteriów partyjno-politycznych, a nie państwowo-politycznych, co sprawia, że jako wrogowie publiczni oznaczeni są wrogowie prywatni (inimici) partyjnych bossów i ich pretorianów, a państwo nie ma jednoczącego go przywódcy i przewodnika, stojącego ponad wszelkimi partykularyzmami i prowadzącego wszystkich ku wspólnemu celowi.

Być może, jedynym pocieszeniem w tej „wielkiej smucie” jest nadzieja, że bezsilne przyglądanie się ponuremu widowisku rozszarpywania Rzeczypospolitej przez – jak to nazywał Enrico Corradini – „te koczujące bandy, zwane partiami” okaże się wstrząsem, który niejednemu zaślepionemu współczesnym kultem demokracji pozwoli zgubić bielmo na oczach zasłaniające prawdę głoszoną przez całą klasyczną filozofię polityczną, z Arystotelesem i św. Tomaszem z Akwinu na czele, że demokracja to system z natury zepsuty, w którym niemożliwe jest osiąganie dobra wspólnego; to „tyrania wielu” (multitudinis), nie zasługująca nawet na nazwanie jej „ustrojem”, bo faktycznie będąca „rozstrojem”. Być może zatem niejeden dotychczasowy ślepiec dostrzeże i zrozumie konieczność przywrócenia tego, co jeszcze w konstytucjonalizmie XIX-wiecznym nazywano „państwem zwierzchniczym”, rozpościerającym się ponad mnogością wolnych, lecz uporządkowanych wspólnot oraz mądrze i sprawiedliwie nimi rządzącym. A zatem także niezbędność przywrócenia władzy realnej, niezależnej od woli tłumu i od partyjnych oligarchii, zakorzenionej w tradycji, dziedzicznej, opromienionej autorytetem nadprzyrodzonym, uzyskiwanym jako łaska w sakrze namaszczenia; ustanowienia władcy będącego katechonem powstrzymującym nadejście Antychrysta, co przepowiadał Apostoł Narodów w 2 Liście do Tesaloniczan. Bo przecież nie tylko płonna, ale wprost śmieszna byłaby nadzieja, że powstrzymać Antychrysta mogłaby „wygrana demokracji”.

11 – 12 sierpnia 2010 r.

Jacek Bartyzel

Prezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi

Za: http://www.legitymizm.org/niebiescy-zieloni