Ocena użytkowników: 1 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Przedstawiamy tłumaczenie - mojego autorstwa (Adam Śmiech - przyp. red WSP) - kolejnego ważnego wystąpienia dotyczącego konfliktu ukraińskiego, tym razem p. Philipa Giraldiego, byłego oficera CIA, a obecnie dyrektora wykonawczego The Council for the National Interest (Rady na rzecz Interesu Narodowego). Głos ważny, niemniej, jedynie wołającego na puszczy. Obserwacja zachowania tzw. polityków amerykańskich z Johnem Kerry na czele, dowodzi ich intelektualnej demencji... Adam Śmiech

Philip Giraldi

Obama w kręgu złych porad


Eksperci-aktywiści produkują złych ambasadorów, szczególnie, kiedy potrzebna jest dyplomacja.


Niechęć Waszyngtonu do używania dyplomacji jako środka rozwiązywania konfliktów międzynarodowych na przestrzeni ostatnich 13 lat, okazała się zadziwiająco konsekwentna. Nawet przypisanie tego niekompetencji uwolniłoby administracje Busha i Obamy od kłopotów, które mają najwyraźniej charakter błędów systemowych. Odnoszę się tu do niezdolności do wyjścia poza schemat, połączonej z rodzajem politycznego kumoterstwa, które automatycznie ogranicza jakąkolwiek zdolność do wypracowania ostrożnej i proporcjonalnej do rozwoju sytuacji odpowiedzi. Ukraina jest najświeższym przykładem amerykańskiego niepowodzenia w rozpoznaniu sytuacji zupełnie oczywistej, ale mamy przecież do czynienia z całym katalogiem błędnych polityk, począwszy od Bośni, poprzez Gruzję i interwencje w Afganistanie, Iraku i Libii, które wszystkie zakończyły się marnie. Jeżeli ten schemat jest obecnie powtarzany, czeka nas katastrofa, gdyż zaangażowanie na Ukrainie pogłębia się, zaś tendencja do jakiejś konfrontacji z Iranem nabiera rozpędu w Kongresie i w mediach.

Część problemu leży w psychologii. Stany Zjednoczone od 1865 r. nie doświadczyły wojny na własnej ziemi, nie mają też zbyt wielu kongresmanów czy dziennikarzy, którzy faktycznie służyli w wojsku. Dla nich wojna to abstrakcja, coś co przytrafia się innym narodom, ale nie Stanom Zjednoczonym. Niestety, ta ocena amerykańskiej niezniszczalności ma coraz bardziej wątłe podstawy. Rosja jest jednym z niewielu światowych mocarstw, które mogą rzeczywiście odpowiedzieć Stanom Zjednoczonym uderzeniem nuklearnym i pociskami balistycznymi; jest to groźba, której nie można wykluczyć w sytuacji, kiedy Moskwa zostanie zapędzona w kozi róg.


Tymczasem, prawdopodobne niepowodzenie porozumienia z Iranem odnośnie jego programu nuklearnego, tylko zachęci Teheran do zbudowania tej broni, co zapewne doprowadzi w odpowiedzi do zwiększenia ilości państw posiadających broń atomową, włączając w to niestabilne reżimy, jak Arabia Saudyjska i Egipt. Kiedy ilość broni nuklearnej w posiadaniu rządów mających wewnętrzne problemy z bezpieczeństwem wzrośnie, to samo stanie się z ryzykiem, że jakaś bezpańska broń znajdzie się w rękach autentycznych terrorystów, których liczebny wzrost w wielu krajach jest efektem wstecznym nieprzemyślanej polityki kolejnych interwencji Stanów Zjednoczonych. To wcale nie jest nie do pomyślenia, że diabelska mikstura polityki "więcej broni, więcej wrogów", może doprowadzić do ziszczenia się fantastycznej wizji Condoleezzy Rice, atomowego grzyba nad Waszyngtonem.

Polityka zagraniczna prezydenta Baracka Obamy nacechowana porzucaniem jednych pomysłów, oraz rozpoczynaniem innych, być może nie zaskakuje u tego inteligentnego człowieka, niemniej jednak, brak mu prawdziwego zrozumienia tego, co się dzieje na świecie poza jego środowiskiem akademickim i granicami Chicago. Był zmuszony polegać na rzetelności serdecznych przyjaciół z partii demokratycznej i na często samozwańczych ekspertach, którzy nim kierowali; podejście zrozumiałe, chociaż niespecjalnie skuteczne, i które przyniosło niewiele w kwestii zdroworozsądkowej debaty wewnętrznej. Ogłoszony ostatnio w New York Timesie komentarz Michaela A. McFaula, do niedawna ambasadora Obamy w Federacji Rosyjskiej, dobrze ilustruje ten problem.

Nie da się zaprzeczyć, że McFaul wie o Rosji dużo. Jest byłym profesorem nauk politycznych w Stanford i członkiem Instytutu Hoovera. Był stypendystą Rhodesa i ma ukończone studia rosyjskie i slawistyczne, zarówno w Stanford jak i w Oxfordzie. Mówi językiem rosyjskim i mieszkał w Rosji. Po okresie służby w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, jako Specjalny Doradca prezydenta, został mianowany ambasadorem w Federacji Rosyjskiej, piastując to stanowisko od stycznia 2012 r. do lutego roku obecnego.

Nominacja do Moskwy trafia na ogół do zawodowego dyplomaty, biorąc pod uwagę złożoność stosunków i prawdopodobieństwo, że dokonanie złego wyboru może wywołać poważne konsekwencje. Obama zdecydował się na kogoś, kto był dla niego wygodny, zamiast na profesjonalistę z Departamentu Stanu Johna Beyrle'a, który był powszechnie uznawany w Foggy Bottom [czyli w Departamencie Stanu - AŚ] za najlepszy wybór na to stanowisko, mając już za sobą służbę zarówno jako zastępca ambasadora, osoba numer dwa w ambasadzie i jako pełniący obowiązki ambasadora. McFaul, w przeciwieństwie do Beyrle'a, to bezkompromisowy aktywista demokratyczny. Napisał nawet książkę "Pogłębianie demokracji za granicą: dlaczego i jak powinniśmy to zrobić". Kiedy został mianowany ambasadorem zauważył, że "Stany Zjednoczone mogą wypowiadać się otwarcie na temat demokracji [w Rosji] i Gruzji, jednocześnie poszukując porozumienia z Rosją na innych płaszczyznach", przygotowując w ten sposób pole do przyszłej konfrontacji z rządem rosyjskim.

McFaul wierzy, że Zimna Wojna nigdy nie zakończyła się w zadowalający sposób, ponieważ Rosja nie stała się instytucjonalnym klonem Stanów Zjednoczonych, co jest jego tezą, rozwiniętą w książce "Niedokończona rewolucja Rosji". W swoich tekstach McFaul szczególnie ostro traktuje Władymira Putina, którego opisuje jako reakcjonistę zamierzającego odbudować Imperium Sowieckie, ignorując fakt, że rosyjski prezydent jest bardzo popularny wśród swoich rodaków, jak i wśród niektórych akademików amerykańskich. McFaul określa innych uczonych, tych którzy bardziej życzliwym okiem niż on sam patrzą na rosyjskiego przywódcę, jako "apologetów Putina", natomiast sam rząd Putina atakuje jako "nowy autokratyczny reżim". Książki McFaula dowodzą jasno, że wierzy on, iż demokracja w amerykańskim stylu, kapitalizm i wolność prasy są prawami uniwersalnymi, i że Stany Zjednoczone powinny narzucić te standardy Rosji, jako warunek przyjęcia jej do, jak to określa McFaul, "międzynarodowego porządku".

Od początku kadencji w Moskwie, McFaul wysyłał rosyjskiemu rządowi wiadomość. Już w pierwszym tygodniu urzędowania, spotkał się z opozycyjnymi politykami i grupami, nawet jeszcze przed przedstawieniem listów uwierzytelniających w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Był ambasadorem, kiedy w październiku 2012 r. rząd rosyjski podjął zdecydowane kroki wobec agend obcych rządów i organizacji pozarządowych, które były aktywne w "promocji demokracji" w Rosji, zauważając, że wiele spośród nich jest niczym więcej, niż grupami nacisku działającymi przeciwko wybranemu w wolnych wyborach rządowi. W swoim komentarzu [w New York Timesie] McFaul protestuje przeciwko rosyjskim próbom "kontynuowania polityki straszenia Rosjan amerykańskim okrążeniem i wtrącaniem się w jej wewnętrzne sprawy...", kiedy to właśnie dokładnie ma miejsce od 1991 r.

McFaul to bratnia dusza innych ulubionych doradców Obamy od polityki zagranicznej, Susan Rice i Samanthy Power. Wszyscy oni wierzą, że Stany Zjednoczone mają do wypełnienia na całym świecie coś na podobieństwo misji cywilizacyjnej, a związane jest to z przekonywaniem innych krajów, by stały się demokratyczne. W rzeczywistości jest to niczym innym niż łagodnie sformułowanym żądaniem dla Ameryki unikalnego prawa do przerobienia świata na swoje podobieństwo, rażąco ignorującym prawo międzynarodowe i opinię świata.

Tekst McFaula jest pouczający w tym, że opiera się na pewnej liczbie założeń wyprowadzonych z imperatywu promocji demokracji, które są co najmniej dyskusyjne. Przyjmuje on, że Stany Zjednoczone mają prawo mieszać się w wewnętrzne sprawy innych krajów, nawet jeśli ich rządy się temu sprzeciwiają. Zakłada również, że rozprzestrzenianie demokracji jakimikolwiek wymaganymi środkami, musi być głównym priorytetem dla każdego amerykańskiego rządu.

McFaul nie dowodzi nawet, że demokracje mają mniejsze inklinacje do pójścia na wojnę, co czasami się fałszywie podkreśla, lecz zamiast tego wydaje się wierzyć, że demokracja jest rzeczą dobrą z samej natury. Jego założenie jest, oczywiście, uzależnione od tego, co on sam przez demokrację rozumie. Ponieważ promuje on amerykańską markę, bardzo łatwo zauważyć jak demokracja w Stanach Zjednoczonych jest zasadniczo dysfunkcyjna w wielu ważnych kwestiach, jak zapewnienie dostępnej opieki zdrowotnej czy zrównoważenie budżetu. Jest ona także rozdarta od góry do dołu przez różnego gatunku korupcję. Trudno ją uważać za wzorzec dla reszty świata i McFaul nawet uznaje, że jej obecna inkarnacja nie "inspiruje", niemniej jednak dowodzi, że musi ona zostać narzucona czy to dobrowolnie, czy nie.

Bycie ideologiem jak McFaul, Rice, Power, jak zapewne i Obama, prowadzi do wyboru polegającego na niewidzeniu, czy też nierozpoznawaniu konkretnej rzeczywistości. McFaul pisze, że "nie szukaliśmy tej konfrontacji [z Rosją o Ukrainę]". Następnie precyzuje - "rewizjonistyczny i autokratyczny przywódca wywołał tę nową konfrontację. My tego nie zrobiliśmy". Doprawdy? Czyli umyślne działania podejmowane przez kolejnych prezydentów USA zmierzające do rozszerzenia NATO na Wschodnią Europę pomimo podjętych zobowiązań, żeby tego nie robić, nie miały miejsca? Albo 5 miliardów dolarów wartych "zainwestowania", czy też wtrącanie się przez p. Nuland i spółkę w sprawy Ukrainy, ostatnio w postaci usunięcia pochodzącego z wyborów rządu i zastąpienia go czymś bardziej w waszyngtońskim guście - to wszystko się nie zdarzyło? A czy wprowadzenie nowych systemów rakietowych do Europy Wschodniej nie było prowokacją? Bądź zachęta do dokonania gwałtu na rosyjskiej ekonomii przez amerykańskich i europejskich "przedsiębiorców", wspomaganego przez krajowych oligarchów po upadku Związku Radzieckiego, by w pośpiechu stworzyć gospodarkę kapitalistyczną, to fantazja? Mógłbym kontynuować, ale myślę, że to wystarczy, żeby stwierdzić, że Rosja miała i ma bardzo słuszne powody by bać się agresywnych i często niekontrolowanych Stanów Zjednoczonych.

McFaul pisze o "rosyjskiej inwazji na Gruzję w 2008 r. ...", co jest bez wątpienia przesadą, chyba że ktoś spędza zbyt dużo czasu z Johnem McCainem, oraz potępia moskiewską propagandę drwiącą z "amerykańskiego imperializmu, niemoralnych praktyk i domniemanych planów obalenia rządu Putina". Z pewnością sugestia obalenia rządu idzie zbyt daleko, gdyż Waszyngton nie posiada takich możliwości, ale Stany Zjednoczone wyraziły jasno swoją intencję zreformowania Rosji poprzez manewrowanie "dookoła Kremla". Większość rządów sprzeciwiłaby się ich podkopywaniu przez płatnych pachołków obcego państwa, a jeżeli chodzi o przypisywanie Waszyngtonowi imperializmu i niemoralności, czy to rzeczywiście niesłuszne?

McFaul oskarża Putina ponieważ on życzy sobie "...konfrontacji z Zachodem, nie czuje się już dłużej skrępowany przez międzynarodowe prawa i normy, i nie boi się użyć potęgi Rosji, by zrewidować porządek międzynarodowy". Ale z pewnością, jeśli ktoś choć trochę rozumie kontekst, zarzuty te o wiele łatwiej postawić Waszyngtonowi niż Moskwie. Po apelu o znaczący międzynarodowy nacisk na Rosję w celu jej ukarania, McFaul konkluduje, że demokracja zatriumfuje w Rosji ponieważ "demokracje konsolidują się w nadzwyczajnym tempie, zaś autokracje wciąż upadają".

Jeśli to prawda i istnieje nieuchronność takiej przemiany, to prawdopodobnie wszyscy możemy ją przyjąć. I jeśli to się tak czy owak zdarzy, to na pewno nie jest warte wznowienia Zimnej Wojny celem przyspieszenia tego procesu.

Philip Giraldi
The American Conservative, 10 kwietnia 2014 r.

Philip Giraldi, były oficer CIA, dyrektor wykonawczy The Council for the National Interest (Rady na rzecz Interesu Narodowego).

Tłum. Adam Śmiech


Tekst ukazał sie w najnowszym numerze tygodnika Myśl Polska

 

Za: http://www.jednodniowka.pl/news.php?readmore=524