Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Wyborcy PiS ze zdumienia przecierali oczy. W ogłoszonym tydzień temu składzie Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie ujrzeli Adama Daniela Rotfelda, czyli kogoś przeciwko komu w wyborach głosowali. Polityka zagraniczna to jedna z najbardziej newralgicznych dziedzin władzy, papierek lakmusowy prawdziwych intencji rządzących, świadectwo ich wizji Rzeczypospolitej. Pomysł na Narodową Radę Rozwoju jest taki, by miała charakter pluralistyczny.

Zdaniem pana prezydenta pluralizm, różnorodność ma być gwarancją tego, na co prezydent szczególnie liczy: chciałby, by Rada była miejsce odbudowywania wspólnoty (...) stała się ośrodkiem formułowania myśli strategicznych – podkreślił Maciej Łopiński, prezydencki minister i, jak się wydaje, rzeczywisty autor zaskakującego pomysłu „Rotfeld – doradcą Prezydenta”. Nasuwa się krótki komentarz: Najwyraźniej w nowo sformowanej kancelarii prezydenckiej frakcja pożytecznych idiotów zdobyła przewagę nad frakcją patriotów. Miejmy nadzieję, że chwilową.

Jako minister spraw zagranicznych w rządzie Marka Belki, Rotfeld nie wyróżniał się niczym, kontynuował politykę Geremka. Nie zrobił nic dla obrony prawdy o Polsce na Zachodzie i obrony Polaków na Wschodzie. W ciągu 10 miesięcy swego urzędowania wypromował dziesiątki wyselekcjonowanych przez Kiszczaka funkcjonariuszy, rozsyłając ich po świecie niczym Trocki kurierów Kominternu. Do tajnej i świadomej współpracy z SB przyznało się całe kierownictwo MSZ. Przykład pierwszy z brzegu - ambasadorem chciał zrobić Henryka Szlajfera.


Kandydaturę utrącił amerykański politolog Michael Waller, pisząc w artykule „Sowiecki ambasador Polski w USA”, że kandydat na ambasadora w Waszyngtonie był agentem SB, a jego osoba budzi sprzeciw amerykańskich polityków. W MSZ Rotfeld był na służbie, po prostu brał udział w starannie przygotowanej operacji spe¬cjalnej zaprojektowanej przez służby specjalne okrągłego stołu. A dodać trzeba, że do tej trudnej misji przygotował się solidnie i zawczasu.

Donoszenie nie było mu obce. W IPN jest teczka - IPN BU 002082/291 MSW jedynki akta, z której wynika, że wyraził zgodę na współpracę z wywiadem PRL. W aktach znajduje się podpisane przez Rotfelda zobowiązanie: Zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy wobec osób trzecich w tym najbliższej rodziny kontaktu i treści rozmów przeprowadzonych z przedstawicielem służby wywiadu MSW PRL oraz wynikających z powyższego konsekwencji na przyszłość. Zobowiązanie jest wyrazem mojej obywatelskiej i patriotycznej postawy i wolą aktywnego udzielania pomocy dla dobra Polski. Gdy dobiegały końca rządy Marka Belki, Rotfeld w obliczu nieuchronnej klęski wyborczej SLD pospiesznie przekazuje resort, w uzgodnieniu ze Schnepfem, ludziom pracującym niedyś „pod Geremkiem”. Na stanowiska kierownicze wraca cała falanga dzieci działaczy o stalinowskim rodowodzie. Zmiana była przygotowana pod PO, która według wszelkich znaków na niebie (i magdalenkowych instrukcji Kiszczaka) miała w wyborach zwyciężyć. I zwyciężyła, bo dzięki Lechowi Kaczyńskiemu ministrem został Stefan Meller.

Nauki Rotfeld pobierał w Szkole Głównej Służby Zagranicznej, kuźni kadr ludowej dyplomacji. Do MSZ nie został przyjęty, mimo iż - jak twierdzi - był jednym z trzech, którzy zdali egzamin celująco. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w meldunkach operacyjnych formalnie zarzucało mu kontakty z syjonistami (m.in. z Rostowski, ojcem b. ministra finansów). Rzeczywistym powodem były jednak kontakty z ambasadą ZSRR. Bo trzeba wiedzieć, że włodarze PRL mieli swe tajemnice wobec, jak to wówczas mówiono, „radzieckich”.

Na ten temat wiele mógłby powiedzieć autor wzmiankowanych meldunków MBP, szkolny kolega Rotfelda gen. Zdzisław S. (w latach 1982-89 dyrektor Departamentu I MSW, po 1989 r. rezydent polskich służb w Moskwie). A propos szkoły Rotfelda – w programie wyborczym PiS stoi: „przygotowanie fachowych kadr dla służby zagranicznej, kształconych w Szkole Głównej Służby Zagranicznej, którą zamierzamy powołać” (sic!). A propos, kiedyś na fali rozliczeń powyborczych padła wypowiedź, iż prezes miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze schowanego „kreta”, do którego ma pełne zaufanie.

Rotfeld utrzymuje, że kariery w dyplomacji PRL nie zrobił z powodu antysemickiej nagonki w partii w 1968 r., niesłusznego nazwiska i tzw. złego wyglądu, że „miał mnóstwo kłopotów z powodu żydowskiego pochodzenia i że upar¬cie odmawiał współpracy z SB”. Mówił też, że kiedyś hrabina Marion Doenhoff spytała go: Czy Pan jest krewnym Franza Kafki? Dziwne, bo dyplomacją zarządzała wówczas żydokomuna, a kariery robili wyłącznie ludzie o tzw. złym wyglądzie lub ożenieni z towarzyszkami o tzw. złym wyglądzie. Równocześnie Rotfeld na każdym kroku podkreśla, że jest w czepku urodzony. Czy aby zatem nie przez ów zły wygląd zyskał w oczach prezydenckiego ministra?

W 1970 r. Rotfelda przygarnął Józef Cyrankiewicz. Zatrudnił w Ogólnopolskim Komitecie Pokoju, gdzie dla swego pryncypała pisał przemówienia, awansował na członka prezydium, odznaczył Medalem Światowej Rady Pokoju. Gdy w 1991 r. został szefem sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI), jego zły wygląd (i komunistyczny rodowód) Szwedom nie przeszkadzał. Pomogła za to sztokholmska emigracja marcowa. W latach 1961-89 pracował w afiliowanym przy MSZ Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie zajmował się tzw. procesem KBWE. Była to zgłoszona z inspiracji ZSRR idea rozmów między państwami Ukła¬du Warszawskiego i NATO.

Z ramienia MSZ PRL to właśnie Rotfeld pilotował ideę. Był to zaszczyt udzielany tylko nielicznym, szczególnie zaufanym i pewnym towarzy¬szom, bo nikt nie miał wątpliwości, że to Kreml kontrolował przebieg rozmów. Państwa komunistyczne ustami takich jak Rotfeld wysuwały propagandowe pro¬pozycje „dalszego umacniania pokoju i bezpieczeństwa”. W 2010 r. działał w składzie „Grupy Mędrców”, pracującej nad nową strategią NATO (do której powołał go Sikor¬ski) i często w tym charakterze bywał w Moskwie.

W PRL-bis weteranowi walki „o powszechne rozbro¬jenie i światowy pokój”, wyszkolonemu na sowieckiej koncepcji ko¬lektywnego bezpieczeństwa nie działa się krzywda. Z poręki Sikorskiego przewodniczy tzw. Polsko-Rosyjskiej Grupie do Spraw Trudnych. Według mediów związanych z PiS, mianowanie Rotfelda na czele Grupy to szczyt absurdu i powód, że dialog z Rosją nabrał charakteru patologicznego. Nawiasem mówiąc działalność Grupy nie doprowadziła do wyjaśnienia, czy nawet zbliżenia stanowisk w jakimkolwiek temacie. W listopadzie 2010 r. Bronisław Komorowski odznaczył 10 osób zasłużonych dla polskiej dyplomacji. Wśród odznaczonych znalazł się Rotfeld.

Był też wymieniany jako następca Sikorskiego. Na jego niekorzyść miał działać zaawansowany wiek. Rotfeld zasiada w radzie założonej przez Kwaśniewskiego Fundacji Amicis Europae. Przypomnijmy, że pieniądze na jej działalność dał ukraiński oligarcha Wiktor Pińczuk. Wcześniej wynajął się do komitetu wyborczego Kwaśniewskiego. 28 listopada 2013 r. Rotfeld ześwinił się wyjątkowo mocno jako współautor, razem z b. rosyjskim ministrem Igorem Iwanowem, skandalicznego artykułu: „Nieobchodimo stroit’ Bolszuju Jewropu” (Koniecznie należy budować Wielką Europę), opublikowanego w „Kommiersant”. Lansowany projekt sprowadzał się w istocie do stworzenia osi Moskwa-Berlin i zerwanie więzi Europą z USA. Rotfeld jest człowiekiem niezwykle emocjonalnie zaangażowanym w polsko-rosyjskie pojednanie.

Jego przyjaciele mówią wprost: to nieuleczalny rusofil. Dla innych to klasyczny „pożyteczny idiota”. A jeszcze dla innych po prostu agent wpływu. W wydanym przez Agorę tomie rozmów z Rotfeldem zatytułowanym „W cieniu”, sam mówi o sobie, że pozostaje „w cieniu”. Czyj to cień?

Andrzej Duda raz po raz powołuje się na „testament Lecha”, deklaruje, że będzie szedł drogą śp. Lecha Kaczyńskiego. O motywy tej decyzji należy pytać pana prezydenta. Jednak Rotfeld blisko współpracował z prezydentem Kaczyńskim i dobrze orientuje się np. w kwestiach związanych z Rosją – sumitował się wspomniany Łopiński. Jak ta współpraca wyglądała? Ano tak: Kilka tygodni przed wizytą Tuska w Katyniu media informowały, że na miejscu będą przedstawiciele Grupy do Spraw Trudnych. Dziś w Smoleńsku premierzy Władimir Putin i Donald Tusk mają podziękować członkom Grupy za ich pracę i pochwalić, że wykonała ona kawał dobrej roboty, by sprawa Katynia przestała dzielić Warszawę i Moskwę – pisała 7 kwietnia 2010 „Wyborcza”.

Sam Rotfeld w wywiadzie dla „Wremia Nowosti” poinformował, że pojawiła się szansa wyjścia z cienia tragicznej historii. W dniu katastrofy smoleńskiej Rotfeld oświadczył: „To, że Rosja ogłosiła żałobę, wystąpienia premiera i prezydenta do społeczeństw pol¬skiego i rosyjskiego, jest niesamowite. Zdecydowanie wyszli poza ramy protokołu”. Wtórował mu Turowski, który kilka tygodni wcześniej zatrudnił się w polskiej ambasadzie w Moskwie i zajął przygotowaniem wizyt L. Kaczyńskiego w Katyniu: „Putin po prostu się wzruszył.

To był autentycznie ludzki odruch, niezbyt częsty u polityków”. W dziesięć dni po katastrofie Rotfeld wygłosił na UW wykład zatytułowany „Polska-Rosja: nowe otwarcie?”.Wymienił w nim tylko, i jednym tchem, osiągnięcia Pu¬tina. Bilans w relacjach z Rosją z okresu ostatnich dwóch dekad (a więc także katastrofę w Smoleńsku!) ocenił jako b. korzystny: Był to najlepszy okres w stosunkach polsko-rosyjskich w historii, w ogóle. Otóż chcę powiedzieć, że nigdy nie były lepsze niż właśnie teraz.
W lipcu 2006 Rotfeld wraz z byłymi ministrami spraw zagranicznych wydał oświadczenie krytykujące odwołanie szczytu Trójkąta Weimarskiego. Cel był jasny - wojna z Lechem Kaczyńskim.

W podobnym liście podczas kampanii wyborczej 2011 zaatakował Jarosława Kaczyńskiego za, skądinąd oczywistą, tezę, że wybór Merkel na urząd kanclerza nie był wynikiem czystego zbiegu okoliczności i że od Polski chce ona przede wszystkim podporządkowania. Mało tego, byli „polscy” ministrowie w tej wiernopoddańczej i kuriozalnej petycji pozwolili sobie na słowa: „czujemy moralny obowiązek powiedzenia Pani Merkel - solidaryzujemy się z Panią”. U myślących po polsku wyborców PiS wywołało to wówczas refleksję: list przypomina inicjatywy renegatów kierowane do carycy Katarzyny; donoszący na nasz kraj potraktowali Merkel niczym swego pryncypała; wolna Polska winna ich publicznie napiętnować i odesłać na śmietnik historii.

Tymczasem Wolna Polska odesłała Rotfelda do... Narodowej Rady Rozwoju. I jeszcze jedno - sygnatariuszami listów byli (obok Rotfelda) Władysław Bartoszewski (tzw. „profesor”), Andrzej Olechowski (TW „Must”), Włodzimierz Cimoszewicz (TW „Carex”) i Dariusz Rosati (TW „Buyer”), czyli jak jeden mąż donosiciele i kapusie. Inkryminowani, w tym ma się rozumieć Rotfeld, podpisali też list poparcia dla Komorowskiego w wyborach. PiS stworzył całkiem trafną tezę o „wygaszeniu” państwa pod władzą PO. Rotfeld w liście utrzymywał, że polityka zagraniczna musi opierać się na wiedzy i doświadczeniu, chociaż polską dyplomacją kierował przez siedem lat minister z dyplomem magistra kupionym za 7 funtów.

Z innych państwowotwórczych osiągnięć Rotfelda wymieńmy: gdy odbierał z rąk Obamy Medal Wolności pośmiertnie przyznany Janowi Karskiemu, doszło do skrajnie kompromitującej sytuacji. W trakcie ceremonii Obama powiedział „Polish death camp”, a Rotfeld nie reagował, haniebnie milczał, stał bezradnie, głupio się uśmiechał. Często przypomina, że uratował życie w czasie wojny dzięki schronieniu w katolickim klasztorze. Na „polskie obozy” i furiackie ataki na antysemicki Kościół nigdy jednak nie protestuje. Podpisał się za to pod apelem do władz Warszawy w proteście wobec budowy na pl. Grzybowskim pomnika Ludobójstwa Dokonanego na Ludności Polskiej Kresów Wschodnich przez bandytów z OUN-UPA. Oburzeni Kresowiacy Rotfelda i autorów apelu ocenili jednoznacznie: Warto zapamiętać te nazwiska. To Piąta Kolumna o wielkiej sile rażenia.

Wyborca PiS miał prawo sądzić, że główną troską Andrzeja Dudy będzie dogłębna reforma państwa. Nominacja Rotfelda i kilka wypowiedzi prezydenta z ostatnich tygodni wydają się jednak temu przeczyć. W swym prezydenckim orędziu oświadczył, iż polityka zagraniczna nie potrzebuje rewolucji, a jedynie korekty. Nic nie mówił o cywilizacyjnej zapaści, w jaką wpakował nas Tusk i Komorowski. Mieliśmy natomiast potok deklaracji, że będzie prezydentem dialogu i porozumienia, a celem prezydentury praca na rzecz „odbudowy wspólnoty Polaków”.

Problem w tym, że prezydenta „dialogu i porozumienia” mieliśmy przez ostatnie 5 lat, a prezydenta wspólnoty Polaków mieliśmy za czasów Kwaśniewskiego. Teraz chcemy prezydenta Polaków prawdziwych. Przyznać jednak trzeba obiektywnie, iż po Kancelarii Prezydenta nie maszeruje banderowiec Paweł Kowal i z menorą nie szwenda się Ewa Juńczyk-Ziomecka. Cieszy także, iż w Kancelarii powstało biuro ds. Polaków za granicą, zwłaszcza tych na Wschodzie.

Przyglądając się Rotfeldowi w pluralistycznej Radzie Rozwoju, wsłuchując w deklaracje o odbudowywaniu wspólnoty, zadajemy pytanie: a co z tymi, którym nie odpowiada wspólnota z agentami, których wkurza Rotfeld, którzy przez ubiegłe lata doświadczyli świństw ze strony PO? Odejście Komorowskiego to jedno z najlepszych wydarzeń w Polsce. Z upadku tej ponurej postaci należy się cieszyć, a Andrzejowi Dudzie życzyć jak najlepiej. Tym niemniej wyborcom PiS trzeba przypomnieć sztandarowe hasło partii – „Polacy zasługują na więcej”. I od siebie dodać – na więcej niż Rotfelda.

Krzysztof Baliński

(artykuł ukazał się w “Warszawskiej Gazecie” 30 październiak 2015 r.)