Drukuj
Kategoria: Myśl Narodowa
Odsłony: 16993

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Rafał A. Ziemkiewicz 27-11-2010,

Moralna opozycja śpiewa już dziś „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, odrzucając świadomość, że ojczyzna jeszcze chwilowo jest wolna i jeszcze można coś dla niej samemu zrobić

Dziś trudno w to uwierzyć, ale u zarania III RP powszechne było przekonanie, że polskie społeczeństwo trwało w peerelu, nie zmieniając się, niczym w zamrażarce, i skoro zostało z niej wydobyte, zaraz odżyją idee, które kształtowały spory przed rokiem 1939 – w tym potężny nurt narodowy. Obóz skupiony wokół Bronisława Geremka był tą perspektywą śmiertelnie przerażony, strach ten zresztą stanowił główną przyczynę wszystkich jego najbardziej haniebnych i szkodliwych dla odradzającej się demokracji posunięć. Również liczne grupy starające się o zdobycie endeckiego szyldu – bo o ten sztandar, jak i o inne historyczne „brandy” stoczono w III RP groteskowe i zapomniane dziś boje – zakładały, że popularność tej tradycji jest tak oczywista, iż nie ma najmniejszej potrzeby jakiejkolwiek pracy intelektualnej nad jej zredefiniowaniem, wystarczy tylko krzyczeć głośno „naród, naród” i dodawać na okrasę coś o Bogu.

W istocie okazało się coś zupełnie odwrotnego. Endeckie hasła i pojęcia nie budziły w postpeerelowskim społeczeństwie żadnych emocji. Zbyt wiele się stało, zanadto zmienili się Polacy po hekatombie wojny, wielkich migracjach, masowym awansie społecznym i półwieczu prania mózgów. Jedynymi istotnymi, masowymi emocjami społecznymi okazały się tradycja „Solidarności”, nostalgia za peerelem oraz katolicyzm; na istotną i w końcu dominującą wyrosła też szybko tęsknota za technokratycznym, bezideowym imitowaniem dość naiwnie wyobrażanego sobie przez Polaka „Zachodu”.

Poza tymi emocjami nie było i nie ma w III RP polityki; dawne wielkie tradycje polityczne zostały zinstrumentalizowane bądź zmarginalizowane.

A straszne sny Adama Michnika, które napędzały jego histeryczną publicystykę i działalność początku lat 90. (połączenie, na wzór Mecziara czy postulatów Piaseckiego, technokratycznej siły postkomunistów z endecką ideologią), ani przez moment nie otarły się nawet o spełnienie.

Goldstein polskiej polityki

A mimo to, rzecz szczególna, tradycja endecka wciąż w III RP pozostaje rozpoznawalna. Żyje bowiem życiem orwellowskiego Emanuela Goldsteina. Mało kto wie, co to ta endecja – ale każdy odbiorca medialnego przekazu wielokrotnie odbierał komunikaty, że jest to coś najstraszniejszego, najobrzydliwszego, coś, czego się trzeba bać i czego uniknięcie rozgrzesza wszystkie wady państwa zwanego III RP.

W dyskursie medialnym pojęcie „endecja” zatraciło kompletnie swoje realne, historyczne znaczenie; stało się synonimem obskurantyzmu i wszystkiego co złe. Endecja to antysemityzm, to masońskie fobie, to ciasnota umysłowa, wrogość do Zachodu, słowem – kompletny PiS. Kwintesencją stanu wiedzy ukształtowanego przez media III RP „wykształciucha” są często przeze mnie cytowane słowa pewnej pani doktor, z którą miałem nieprzyjemność spotkać się w programie radiowym: „proszę, nie używajmy słowa »naród«, to się tak okropnie kojarzy” – oraz innej pani, też zresztą z tytułem naukowym, która dowodziła, że „Kaczyński to był endek, bo przecież powiesił sobie w gabinecie portret Piłsudskiego”.

Uczciwie trzeba przyznać, że ten wulgarny dyskurs antyendecki uwiarygodniało postępowanie środowisk, które pod sztandarami endeckimi usiłowały sobie wywalczyć miejsce na scenie politycznej. Doceniając etykietę „złych facetów” zapewniającą pozycję na scenie politycznej i poparcie tych, w których michnikowszczyzna budziła żywiołową niechęć, wysuwali oni na plan pierwszy to, co w tradycji endeckiej było późną aberracją, albo wręcz to, co ma z nią wspólnego tylko tyle, że też budzi żywiołową niechęć lewicowo-liberalnych salonów.

Z jednej strony więc, w praktyce działania sił odwołujących się głośno do endecji, na plan pierwszy wysunięto kościelną obrzędowość, wrogość wobec homoseksualistów i swobody seksualnej oraz mniej lub bardziej aluzyjnie formułowane demaskacje żydowskich korzeni prominentnych postaci Salonu; z drugiej, dla celów taktycznych roztopiono endeckie nawiązania w bogoojczyźnianej retoryce Radia Maryja.

Przeciw wariactwu

Było to całkowitym zaprzeczeniem tradycji Dmowskiego, Popławskiego i Balickiego. I to nie tylko dlatego, że historycznie biorąc, istotą Narodowej Demokracji było spolityzowanie mas, zejście z pozytywistyczną pracą nad świadomością narodową do „ludu”, podczas gdy w III RP usiłowano czynić z niej ideę elitarnych grup „wtajemniczonych”, animujących zza kulis masy zwoływane przez nowe wcielenie księdza Kordeckiego.

Przede wszystkim tradycja endecka kształtowała się w opozycji do tradycji patriotyzmu wariackiego, insurekcyjnego, którego ducha zawarł w swoich „Księgach narodu polskiego” Mickiewicz. Nie ma nic bardziej obcego endecji niż wszelkiego rodzaju przedmurza i mesjanizmy, niż wiara, że „duch zwycięży materię”, a naród dokonać musi „czynu”, najlepiej poświęcając się za wolność nie tylko własną, ale i innych ludów, co Opatrzność doceni i nagrodzi. Historycznie rzecz biorąc, endecja narodziła się nie z wrogości wobec „jakobińskiego” czy „upadłego Zachodu” ani z odrzucania nowoczesności, ale przeciwnie – z nowoczesności właśnie, z uznania, że trzeba naśladować narody, które odniosły historyczny sukces.

Stąd fascynacja Dmowskiego Anglikami i jego bardzo zasadnicza krytyka polskiego pięknoduchostwa, a także rozprawa z przejawami duchowej degeneracji wywołanej niewolą. Całe partie dzieł prawodawcy polskiego nacjonalizmu czytane dzisiaj wywołują autentyczny szok w środowiskach „patriotycznych”, kojarzących epitet „endecki” z żarliwą obroną polskości w każdym jej, nawet aberracyjnym, przejawie.

Endecja zatem, jeśli mamy o niej mówić na poważnie, od zawsze miała – i ma nadal – dwóch przeciwników. Jednym z nich jest wszelkiego rodzaju narodowe zaprzaństwo, od renegackiego odrzucania polskości w zamian za ofertę awansu na członka narodu zaborczego po lojalizm galicyjskich konserwatystów czy warszawskich „realistów” Piltza; jest endecja sprzeciwem wobec przedkładania ponad interesy polskie jakichkolwiek interesów międzynarodowych, w których zresztą dostrzega mamienie naiwnych i maskę imperializmów. Czy mowa o międzynarodowej „sprawie klas pracujących”, czy o globalnym wolnym rynku, czy o „europejskiej jedności” – endek demaskuje fałsz głoszonych haseł i faktycznych mocodawców oraz beneficjentów osłanianych nimi działań. (A co w takim razie z katolicką, czyli „powszechną” wiarą? Ano, to, przyznajmy, jeden z problemów endeka).

Przeciwnikiem drugim jest natomiast wspomniany już patriotyzm wariacki, insurekcyjny. Owo rzucanie się „na stos”, szukanie chwały w poczuciu, że nikt nigdy nie był tak okrutnie i perfidnie krzywdzony jak my, Polacy, nikomu nigdy nie zapłacono tak nikczemną zdradą za tyle dobra. Wydanie świeżo odrodzonego państwa i całego narodu na rzeź w imię przekonania, że „jedyną rzeczą bezcenną w życiu narodów jest honor” i politycznej rachuby tak głębokiej, że jeśli zasłonimy polskimi piersiami Stalina przed Hitlerem, to Stalinowi będzie wypadało jakoś się nam zrewanżować, dla endeka nie jest żadnym powodem do chwały, ale do palącego wstydu za tragiczną w skutkach głupotę poprzednich pokoleń.

Fakty są faktami: wbrew swym ideowym korzeniom endecja nie jest dziś ruchem masowym ani nie obsługuje masowych emocji. Znalazła się raczej (pomijając grupy reliktowe i tych, którzy w próbach wkręcenia się do polityki pod hasłami „narodowymi” zatracili jakąkolwiek tożsamość, gubiąc cnotę, a rubla nie zarabiając i tak) w sytuacji potępianych przez nią przed laty galicyjskich i warszawskich konserwatystów: jest pasją elitarnych klubów, wiodących ciekawe dyskusje na łamach niskonakładowych pism.

Pustka wokół koryta

Czy w takiej sytuacji jest sens w ogóle o endecji mówić? Nawet jeśli od czasu do czasu odniosą narodowcy spektakularny piarowski sukces, jak podczas Marszu Niepodległości, w którym pokazali nagle szerokiej publiczności, że to nie „źli faceci” są agresywnymi zadymiarzami? Czy praca nad wskrzeszaniem endeckiej tradycji nie jest aby ekstrawagancją felietonisty, ulegającego rodzinnym sentymentom, nijak się mającą do bieżącej polityki?

Otóż stąd właśnie ten tekst, że nie.

Z rosnącą pewnością – nie. Sądzę, że po dekadach intelektualnego i moralnego upadku, jakim była endecka kolaboracja z peerelem, i po kompromitacji lat skłócenia, a potem intelektualnej słabości i źle rozumianego, giertychowskiego „pragmatyzmu”, endecka tradycja wręcz narzuca się i domaga sięgnięcia po nią. Tylko w niej bowiem widzę w tej chwili możliwość znalezienia sensownych odpowiedzi na wyzwania współczesności.

Przyjrzyjmy się naszej sytuacji. Emocje starcia „Solidarności” z PZPR wypaliły się, a częściowo sprowadzone zostały do absurdu. Wizerunkowym znakiem ich żałosnego zamazania stają się Wałęsa z Komorowskim wdzięczący się do Jaruzelskiego i Kwaśniewskiego we wspólnym froncie „antypisowskim”. Z drugiej strony, nie powiodła się podjęta przez Kaczyńskiego próba ich przełożenia na emocje starcia „świata pracy” ze „światem kapitału”, wizji konfrontacji państwa „solidarnego” z państwem neoliberalnym. Mniejsza o analizę tego niepowodzenia; wszystko skończyło się tragikomiczną wojną Kaczora z Donaldem, w której jedynym celem jest niszczenie przeciwnika, a obaj dominujący nad Polską politycy zamiast do idei, odwołują się do skojarzeń.

W istocie więc – co mamy w sferze idei? Z czterech liczących się partii dwóch tam w ogóle nie ma. Myśl PSL ogranicza się do tego, by – jak to ujął poeta – „swoje ucapić”. SLD, lewica nowobogacka, nie ma nawet tego, próbując łączyć obsługę nostalgii za komuną z budowaniem PO bis, partii drugiego wyboru dla tych, którzy boją się Kaczyńskiego.

Pozostaje PO, partia koryta, oraz PiS, partia moralnego sprzeciwu. Pierwsza obsługuje wspomniane już na wstępie złudzenie, że można żyć bez polityki. Boiska przy szkołach, ciepła woda w kranie, rolowanie długów i ogólnie pojmowana nowoczesność. „Postęp, proszę pana”, mówiąc Mrożkiem. „Jaki postęp? Postępowy. Do przodu”. Pytany, o co mu właściwie chodzi, Tusk może tylko wskazać na Angelę Merkel i europejski pejzaż za jej plecami i zabełkotać coś o normalności. W czasach zaciągania długów i zachłystywania się obfitością promocyjnego badziewia w supermarketach to wystarcza, ale przecież te czasy muszą się skończyć.

Nie znajduję w pospolitym ruszeniu późnych wnuków Róży Luksemburg, które stoi za rządzącą ferajną, nikogo, kto byłby w stanie przedstawić dla Polski jakąkolwiek perspektywę nieopartą na założeniu, że będziemy bluszczem owijającym się wokół potężnego niewzruszonego pnia zjednoczonej Europy. Nie widzę tam ani jednej myśli, która nie wyczerpywałaby się na implementowaniu, adaptowaniu do potrzeb lokalnych i wdrażaniu idei i dyrektyw napływających z metropolii. Nie widzę cienia wątpliwości, cienia dopuszczenia do umysłu, że Zachód, na którym opierają te środowiska wszystko, niebawem sam znajdzie się w potężnym kryzysie. Że właściwie już w nim jest – i to nie tylko w kryzysie finansowym, ale w będącym faktyczną przyczyną załamania jego spekulacyjno-utracjuszowskich gospodarek kryzysie moralnym, że niepostrzeżenie zatracił idee, które dały mu wielkość, a w te, które mu jeszcze pozostały, sam już nie wierzy, patrząc z podziwem i perwersyjną fascynacją na wschodnie zamordyzmy.

Szkoła myślenia o narodzie

Cóż staje naprzeciwko tej formacji i zastępującego jej wszelkie recepty „aby do Europy”? Nasz odwieczny patriotyzm wariacki, w którym po Smoleńsku na patrona polskiej analizy politycznej znowu wyrasta Mickiewicz – bo to nim, przetłumaczonym przez Jarosława Marka Rymkiewicza, mówi dziś PiS, i nim rezonuje „Gazeta Polska”.

Kiedy upadek banku Lehman Brothers wstrząsnął światowymi finansami, rządy państw europejskich zaczęły się zachowywać tak, jakby z dnia na dzień zapomniały o istnieniu Unii Europejskiej; trzeba było dobrego tygodnia i wstępnego ustabilizowania sytuacji, by pojawiły się myśli, żeby zamiast ratować każdy swoje kosztem cudzego, może pomyśleć o wspólnej strategii. To ważna lekcja, której nikt w Polsce nie odrobił. Na Zachodzie jest inaczej. Nikt w Niemczech nie powie głośno, że strefa euro może się rozpaść, ale gdyby się rozpadła, to Niemcy po cichu zbudowali już w ciągu kilkunastu miesięcy odpowiednie instytucje, aby z niej gładko wyjść. U nas nikt nie śmie pomyśleć o „planie B”, bo to by był niedopuszczalny defetyzm.

Europa przestaje wierzyć we wspólnotową retorykę i w ożywioną „jesienią ludów” wizję niesienia liberalnej demokracji na wschód; zaczyna jej raczej mieć dość u siebie, bo konieczność uwodzenia wyborców i swoboda ulicznych protestów utrudniają, jeśli nie uniemożliwiają, wyjście z pułapki zadłużenia. Przy jednoczesnym wycofywaniu się Ameryki ze Starego Kontynentu i powrocie Rosji do racjonalnej, imperialnej polityki carów (na razie jako imperium regionalnego) wpycha to politykę międzynarodową w stare koleiny kongresu wiedeńskiego.

Jak odnajduje się w tej sytuacji moralna opozycja? Śpiewa już dziś „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, wobec ogromu spadających na Polskę nieszczęść, odrzucając świadomość, że ojczyzna jeszcze chwilowo jest wolna i jeszcze można coś dla niej samemu zrobić. I liczy na to, że w zastępstwie polskiego rządu to Amerykanie wyjaśnią, co urągającym wszelkim cywilizowanym standardom „śledztwem” osłaniają Rosjanie: zwykłe sowieckie „gizdiajstwo” i bałagan czy coś gorszego? Amerykanie oczywiście nam pomogą, jeśli będzie to w ich interesie, tak jak pomogli w sprawie Katynia. Gdy było im to na rękę, wspierali wersję sowiecką, a gdy przestało, odkryli przed specjalną komisją Kongresu prawdę. Tak się właśnie z podmiotu międzynarodowej gry staje jej przedmiotem.
Bieg wypadków dowiódł, że Naród nie jest „pseudowartością”, jak ogłosił do kamer jeden z „antyfaszystowskich” troglodytów zgromadzonych przeciwko Marszowi Niepodległości. Jest nadal naturalną, właściwie jedyną podstawą tworzenia wspólnoty i jedyną racją funkcjonowania państwa. Nikt w Polsce nie dorobił się szkoły myślenia o Narodzie, dla Narodu i w kategoriach Narodu, poza endecją. Jak w każdej tradycji, jest i tu wiele starych klamotów, które dziś nie przydadzą się na nic, jest i wstydliwy bagaż – myślę oczywiście głównie o naleciałościach żydofobii – który trzeba zdecydowanie odrzucić.
Zresztą, wskazanie tego, co dziś z tradycji endeckiej jest martwe i szkodliwe, to łatwiejsza część zadania; trudniejsza to zastosowanie metody Dmowskiego i jego współpracowników do wyzwań nowoczesności. Ale jakoś nie widzę innej metody, która dawałaby nadzieję na znalezienie odpowiedzi nie tylko teoretycznych, ale dających szansę porwania za sobą Polaków.

Dmowski musi nadejść.

 

Za: http://pokazywarka.pl/x3pbrs/