Drukuj
Kategoria: Naród
Odsłony: 3721
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Ruchy wojujące przeciw chrześcijańskiemu wzorcowi cywilizacyjnemu lubią się nie od dziś same powoływać na chrześcijaństwo, twierdząc, że to właśnie z niego wyrastają ich działania i motywacje. Czy uprawiają tą metodą rozmyślnie przewrotną dezinformację? Bardzo możliwe, ale to nie wyjaśnia rzeczonego zjawiska do końca. Nie wyjaśnia na przykład, dlaczego w dzisiejszych czasach sam Kościół nierzadko mówi językiem, który bez żadnych zmian i poprawek dałoby się włożyć w usta lewicy. Mało kto skojarzyłby to z faktem, iż na pytanie, co stanowi istotę chrześcijaństwa, większość współczesnych chrześcijan odpowiedziałaby zapewne „miłość bliźniego”, „żeby pomagać innym ludziom” albo coś o podobnym sensie. A szkoda, bo wbrew pozorom jest to bardzo niepokojący symptom. Chrześcijaństwo rozkłada i pustoszy od środka inwazja humanitarnego bełkotu, który pochodzi nie z chrześcijańskich źródeł, ale skądinąd, z zewnątrz.

Początki owego fenomenu wiążą się z tym, co można określić mianem zwrotu antropocentrycznego w pojmowaniu religii. Zakiełkował on z chwilą, gdy pojawiło się przeświadczenie, że w życiu religijnym na pierwszym miejscu nie powinny znajdować się dogmaty, instytucje, rytuały czy święte teksty, ale płynące z danego systemu religijnego nakazy etyczne odnoszące się do stosunków międzyludzkich. W niedostrzegalny dla wielu sposób musiało to za sobą pociągnąć odwrót od „pionowych” relacji świata doczesnego z transcendentnym na rzecz zainteresowania sferą „poziomych” relacji ziemskich. W tej optyce, jak wielokrotnie słyszeliśmy, dogmaty, instytucje, rytuały czy święte teksty są „dla ludzi, a nie odwrotnie”, rolą Boga okazuje się ukazywanie człowiekowi „drugiego człowieka” itd. Jeżeli zaś istotą religii pozostaje nie dogmatyka ani liturgia, lecz „miłość do człowieka”, w zasadzie nie ma przeszkód, by ową istotę religii dało się realizować nawet w oderwaniu od jej „zewnętrznych” elementów. Na końcu takiej subtelnej ewolucji znajduje się przekonanie, iż imperatyw chrześcijański w imię troski o człowieka nie tylko dozwala, ale w pewnych warunkach wręcz nakazuje wystąpienie przeciw „religii oficjalnej” jako „bezdusznej”, „skostniałej”, „okrutnej”, „zimnej” itp. – jednym słowem, niedostatecznie litującej się łzawo nad „drugim człowiekiem”.

Streszczone powyżej idee zaczęto otwarcie artykułować najpierw w zachodnioeuropejskich (głównie niemieckich) środowiskach protestanckich, gdzie w pierwszej połowie XX wieku pojawiły się pojęcia „teologii świeckiej” i „chrześcijaństwa świeckiego”. W dalszym etapie tego procesu luterański pastor Dietrich Bonhoeffer rzucił koncepcję „chrześcijaństwa bez religii”, rozreklamowaną potem faktem więzienia jej autora przez hitlerowców w latach 1943-1945 (zakończonego jego zgładzeniem na szubienicy). W okresie, kiedy ideologią władczą, legitymizującą nową postać świata został antyfaszyzm, nic nie mogło wyrobić koncepcji lepszej marki, niż otoczenie jej autora aureolą antyfaszysty. Po wojnie w amerykańskim protestantyzmie rozwinął się natomiast nurt zwany „teologią śmierci Boga” (ang. God-is-dead theology), której czołowym przedstawicielem stał się, przybyły także z Niemiec (i także jako antyfaszysta), Paul Tillich. Modelowym wykwitem owego nurtu była książka „Ewangelia chrześcijańskiego ateizmu” (1966) pióra Thomasa Altizera. Wielki religioznawca prof. Mircea Eliade (1907-1986) referuje jej treść następująco: „Chrystianizm radykalny nie jest ››religią‹‹ jak inne, bo nie spogląda wstecz na wydarzenia zaistniałe w początkach, aby reaktualizować je rytualnie, itd. (Z identycznym zerwaniem ciągłości między ››religiami‹‹ a chrześcijaństwem mamy do czynienia u Karla Bartha czy Kramera). Ponieważ Bóg umarł w Jezusie i nie zmartwychwstał, ciało, życie, całość ludzkiego doświadczenia, Historia – są ››uświęcone‹‹, przesycone jestestwem Boga. ››Historia nie jest już po prostu sceną objawienia, lecz sama jest ciałem Boga wcielonego‹‹. Śmierć Boga oznacza dla Toma chrześcijaństwo radykalne; tylko chrześcijanin może przeżywać to przerażające doświadczenie, a więc tylko on jest naprawdę nowoczesny.” *

Opisywane tendencje nie pozostały zamknięte w świecie protestanckim. Przeniknęły w końcu otwarcie również do Kościoła katolickiego epoki posoborowej, kiedy to ogłoszono, że „człowiek jest drogą Kościoła, a nie odwrotnie”. Ma to zresztą widoczny wyraz w antropocentrycznej symbolice zastosowanej w Novus Ordo Missae (celebracja Mszy świętej ad versum populi zamiast ad versum Dei, „znak pokoju” etc.). Nowym tendencjom w pojmowaniu religii dodatkową nośność nadawała ich zbieżność z szeroko propagowanym po wojnie, lewicowym hasłem „zaangażowania” – oddania się przez człowieka przede wszystkim kwestiom aktualnym i palącym, ważnym tu i teraz, w danym momencie historycznym (a może po prostu stanowiły one jego schrystianizowaną wersję?). Doszło do przesilenia z rodzaju tych, jakie angielski historiozof Arnold Toynbee (1899-1975) opatrywał słowami „Odwrócenie się wyższych religii od ich duchowej misji ku zadaniom świeckim”.**

Zabawne, iż zwolennicy zwrotu antropocentrycznego w chrześcijaństwie wyobrażali sobie (i prawdopodobnie czynią to nadal), iż prezentują radykalnie nowatorski punkt widzenia (o czym świadczą choćby przywołane wcześniej poglądy Altizera), podczas gdy ich działalność wskrzesiła tylko stary, heterodoksyjny prąd, znany już w pierwszych latach ery chrześcijańskiej. W I wieku w łonie Kościoła ujawnił się bowiem podział na „nurt judaizujący” i „nurt platonizujący”.*** „Nurt judaizujący” podkreślał przede wszystkim ludzką naturę Zbawiciela i czerpał z właściwego religii żydowskiej przekonania o historycznym charakterze misji Mesjasza. „Nurt platonizujący”, reprezentowany zwłaszcza przez św. Jana Ewangelistę oraz św. Pawła Apostoła, podkreślał przede wszystkim boskość Zbawiciela. Pierwszy postrzegał Kościół jako wspólnotę wiernych działających w konkretnej rzeczywistości dziejowej i oczekiwał spełnienia się Królestwa Bożego na ziemi; drugi istotę Kościoła wiązał z sakralnym, nadprzyrodzonym porządkiem z Boskiego ustanowienia (Logos), zaś Królestwa Bożego oczekiwał w perspektywie eschatologicznej, a nie historycznej. „Nurt platonizujący” odniósł znaczące zwycięstwo nad „nurtem judaizującym” na soborze jerozolimskim w połowie I wieku, kiedy to rozstrzygnięto jednoznacznie, że chrześcijaństwo nie jest przedłużeniem religii żydów. W późniejszym czasie „nurt judaizujący” przechodził w otwarte herezje (np. adopcjanizm) i jako takie był zwalczany. Czy to przypadek, iż dwudziestowieczni głosiciele antropocentrycznej wersji chrześcijaństwa (np. w Polsce – tzw. katolewica skupiona wokół „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi” i „Życia Duchowego”), z reguły natarczywie nawołują do religijnego fraternizowania się z wyznawcami judaizmu?

Z procesu przerabiania chrześcijaństwa na płaczliwą, humanitarną doktrynę wyłania się jako produkt końcowy nowa wersja ideału chrześcijańskiego męża stanu. Którą także trudno nazwać nowością, skoro opisał ją doskonale w dziele „Z doświadczeń i rozmyślań” (1891) już krakowski konserwatysta prof. Stanisław hrabia Tarnowski (1837-1917): „Dalej jest polityk, umiarkowany i cywilizowany, który żadnych gwałtownych namiętności, ani przewrotnych pojęć nie ma, owszem, takimi się brzydzi; żadnej wiary znosić, ani nawet krzywdzić nie myśli; wie doskonale, że w społeczeństwie ludzkim dla porządku jakaś religia jest potrzebna, a sądzi, że ze wszystkich dotąd wynalezionych, chrześcijańska jest najlepsza. Gotów by może nawet być katolikiem z przekonania, gdyby nie to, że ta religia żąda od swoich wyznawców wiary w pewne artykuły i dogmaty. To przecież zbyt oczywiście nie zgadza się z wolnością myśli i sumienia, to jest przeciwne prawom człowieka. Jakże można stawiać kwestie tak absolutnie i mówić: jeżeli w to lub owo nie wierzysz, to nie możesz należeć do mego Kościoła! Wyznania protestanckie wprowadziły w chrześcijaństwo poprawkę bardzo potrzebną, i dlatego reformacja była faktem błogosławionym, który wyswobodził ludzkość z więzów, krępujących myśl i wolność. Co się zaś tyczy stosunków społecznych i politycznych, to rzecz jest jasna, że skoro państwo ma obywateli wszelkich wyznań, a ci obywatele mają wszyscy równe i te same prawa, więc gdyby ono przyznawało się do jednego z tych wyznań, krzywdziłoby przez to i upośledzałoby wszystkie inne. Zatem państwem bezwyznaniowym być musi. W szczególności zaś katolickim dlatego państwo być nie powinno, że ten Kościół nie ma tego wyrozumowania i światła, co protestanci, i chce zawsze mieć w państwie jakieś prawa swoje i dla siebie, na co znowu zasada zwierzchności państwa pozwolić nie może. Ten umiarkowany i cywilizowany polityk, ten człowiek liberalny, który nikogo prześladować nie chce, bo trzyma się sumiennie świętej zasady wolności, równości i sprawiedliwości, może się sam tego nie zawsze domyśla, ale bardzo rzeczywiście podkopuje wiarę, krępuje sumienia, a Kościół katolicki podkopuje, a nawet prześladuje. Bynajmniej nie rewolucyjny – a kiedy ma stanowisko wygodne, śmiertelnie nienawidzący i bojący się rewolucji – on jej pomaga i służy, bo przez to pomieszanie wszystkich religijnych pojęć i zasad, wyznaje i uczy, że prawdy religijnej w istocie nie ma żadnej, że wszystkie są równie prawdziwe, albo równie urojone. Wprowadza więc i proteguje religijną obojętność, za którą w dalszym następstwie idzie koniecznie religijna anarchia. On to, w imię wolności i sprawiedliwości zawsze, wymyślił wychowanie bez wyznania, i we Francji je szczęśliwie w życie wprowadził. On starł, ile mógł, charakter sakramentu z węzłów małżeńskich, robiąc je prostym cywilnym kontraktem; bardzo nielogiczny, jeżeli nie dopuszcza rozwodów, bo dlaczego ten kontrakt nie miałby móc być rozwiązanym, jak każdy inny? On na zasadzie wolności i równości utrzymuje, że człowiek innego wyznania, protestant lub żyd, ma prawo nauczać religii katolickiej tak samo, jak katolik; a katolik, który by przeciw temu protestował, gwałciłby prawa człowieka.” Trudno się oprzeć wrażeniu, iż wzorcowy reprezentant owego typu właśnie wygrał partyjną rywalizację o fotel prezydenta Republiki Okrągłego Stołu.

A przecież odparcie tych rozkładowych nurtów wymaga tylko jasnego przypomnienia, że istoty chrześcijaństwa nie stanowi „miłość bliźniego” ani „troska o drugiego człowieka” czy coś w tym rodzaju, lecz wiara w Boga w Trójcy Świętej jedynego i posłuszeństwo Jego woli, głoszonej na ziemi przez jeden Kościół. Postawienie obowiązków wobec człowieka przed obowiązkami wobec Boga oznacza wywrócenie chrześcijaństwa w samej jego istocie. Bo chrześcijaństwo to wiara w Chrystusa, Boga-Człowieka, którą lewica chciałaby niepostrzeżenie zamienić w bałwochwalczy kult Człowieka. Sofista Gorgiasz, intelektualny praprzodek lewicowców wszelkiej maści, zasłynął sentencją: „Miarą wszystkich rzeczy jest człowiek, istniejących, że istnieją, nie istniejących, że nie istnieją.” Platon, duchowy ojciec wszystkich konserwatystów i tradycjonalistów, odpowiedział mu słowami: „A dla nas bóg jest miarą wszystkich rzeczy – przede wszystkim i to o wiele bardziej, niż, jak to mówią, człowiek.” I to możemy za nim powtórzyć zwolennikom bezwyznaniowej, lewackiej podróbki chrześcijaństwa.

Adam Danek

* Przeł. Ireneusz Kania.
** Przeł. Józef Marzęcki.
*** Takimi terminami opatrzyli je Mircea Eliade i jego uczeń, rumuński historyk religii i idei prof. Ioan Petru Culianu (1950-1991).

Źródło: Forum Młodzieży Prawicowej