Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Masowe zwolnienia, spadek wynagrodzeń i poziomu życia to efekty drakońskich obciążeń narzuconych przez Unię Europejską (FOT. REUTERS)

Grecja jest krajem o znacznie ograniczonej suwerenności. Hellada nie utraciła niezależności z dnia na dzień, nie stało się to na skutek gwałtownego kataklizmu politycznego, ale był to proces trwający od wielu lat. Warto mu się przyjrzeć, bo powinien być przestrogą także dla Polski. 

Jednym z największych problemów Greków jest to, że posiadają euro, utracili zaś tak podstawowy instrument ochrony gospodarki, jakim jest własna waluta. I można powiedzieć, że Ateny same zaczęły sobie kręcić sznur na szyję, gdy w latach 90. podjęły polityczną decyzję, że Grecja musi znaleźć się w strefie euro. A ponieważ gospodarka tego kraju i jego finanse były w złym stanie, rząd postawił na kreatywną księgowość. Zamiast reformować gospodarkę, na wielką skalę zaczęto fałszować statystyki, zwłaszcza te dotyczące deficytu budżetowego i długu publicznego.

Grecki rząd aktywnie wspierali bankowcy z największych banków inwestycyjnych świata, zwłaszcza z Goldman Sachs. Chodziło o poprawienie na papierze wskaźników finansowych i dlatego amerykański bank dokonywał dla Grecji operacji walutowych typu swap. Polegało to na tym, że zamieniał dług Aten wyrażony w dolarach i jenach na euro po sztucznym kursie.

Co ciekawe, w czasie gdy Goldman Sachs pomagał Grekom w prowadzeniu kreatywnej księgowości, jednym z jego wysokich urzędników był obecny szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi. Zaprzeczał on jednak, aby osobiście był zaangażowany w te machinacje. I choć dowodów przeciwko Draghiemu nie przedstawiono, niesmak pozostał, bo EBC jest teraz jednym z nadzorców Aten.

Dzięki księgowym sztuczkom deficyt greckiego sektora finansów publicznych teoretycznie mieścił się w wyznaczonym przez UE limicie 3 proc. PKB. Grecy w 2002 roku, gdy zaczęła działać strefa euro, byli teoretycznie w znakomitej sytuacji, bo deficyt wynosił oficjalnie tylko 1,2 proc. PKB. Ale potem okazało się, że faktycznie poziom niedoborów w kasie państwa sięgał aż 5,2 proc. PKB.

Teraz wielu greckich ekonomistów pomstuje na ówczesne władze, że weszły w układ z bankami inwestycyjnymi, że uruchomiono w ten sposób proces, który doprowadził do obecnej zapaści. Inni samokrytycznie przyznają, że ta polityka wszystkim odpowiadała. Politycy, których wspierały media, opowiadali się za przyjęciem euro, Grekom wmówiono, że wspólna waluta to dobrobyt, nikomu więc tak naprawdę nie zależało na tym, aby prostować fałszerstwa, mówić prawdę o sytuacji ekonomicznej kraju i ją naprawiać. Potem było już za późno.

Przychodzi krach

Grecy przez kilka lat żyli w błogiej nieświadomości. Krach przyszedł w 2009 roku –dłużej po prostu nie dało się zamiatać pod dywan problemów ekonomicznych kraju. W październiku przedterminowe wybory parlamentarne wygrywają socjaliści z PASOK, przejmując po sześciu latach władzę z rąk prawicy. Premier Jorgos Papandreu musiał powiedzieć prawdę o greckich finansach, a była ona szokująca. Grecja jako członek strefy euro powinna mieć deficyt budżetowy na poziomie nie większym niż 3 proc. PKB, a dług publiczny – maksymalnie 60 proc. PKB. Tymczasem dziura budżetowa na koniec 2009 roku wyniosła aż 12,7 proc. PKB. Z kolei dług publiczny doszedł do poziomu 120 proc. PKB. Agencje ratingowe natychmiast obniżyły wskaźniki wiarygodności finansowej Grecji, a kraj popadł w recesję, bo na to wszystko nałożyła się także np. wyższa niż w innych krajach inflacja.

Początkowo Grecy liczyli, że sami poradzą sobie z tymi problemami. Rząd zaproponował program naprawy finansów publicznych, którego głównym założeniem była redukcja wydatków publicznych. Duże oszczędności miały zapewnić redukcję deficytu budżetowego w 2010 roku do 9 proc. PKB, a już w 2012 roku Grecja miała być „zdrowa”, bo deficyt miał spaść do 3 proc. PKB. Żeby to osiągnąć, premier Papandreu zapowiedział cięcia wydatków na edukację, zdrowie, obronę i inne publiczne cele. Chciał też zamrozić pensje pracownikom budżetówki, których miesięczne wynagrodzenia przekraczały 2tys. euro. Plan nie wypalił nie tylko dlatego, że w całym kraju rozpoczęły się potężne strajki. Był po prostu nierealny.

Grecja protektoratem

Grecja była bankrutem i wiosną 2010 roku kuratelę nad tym krajem przejęły w praktyce Unia Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Ateny potrzebowały pieniędzy, UE i MFW obiecały 110 mld euro w ciągu trzech lat. Ale nie ma nic za darmo. – Grecki rząd zobowiązał się do zwolnienia części pracowników sektora publicznego, zamrożenia płac w budżetówce, zlikwidowania w niej 13. i 14. pensji, podwyższenia podatków na paliwo, alkohol, papierosy – mówili przedstawiciele UE i MFW, prezentując najważniejsze punkty umowy, jaką w zasadzie Grekom narzucono, bo to nie były żadne negocjacje równorzędnych partnerów. Ateny musiały zaakceptować to, co im zaordynowano.

Ta szokowa terapia miała spowodować w perspektywie kilku lat naprawę finansów publicznych. Na razie w 2010 roku deficyt budżetowy wzrósł do 13,6 proc. PKB. A Grecja stała się protektoratem kontrolowanym przez MFW, UE i EBC. Ich przedstawiciele, tzw. trojka, regularnie zaczęli odwiedzać Ateny i kontrować przebieg reform prowadzonych przez tutejszy rząd. Od ich decyzji zależało, czy Grecja dostanie kolejne transze pomocy finansowej i kiedy to nastąpi, bo dopiero na podstawie raportu trojki EBC i MFW uruchamiały fundusze. Grecja była tu tylko petentem, nie było mowy o negocjowaniu warunków pomocy: kto daje pieniądze, ten rządzi. I na nic się zdały wielkie manifestacje Greków, jakie odbywały się przy okazji kolejnych wizyt trojki w Atenach. Ich opinie nie były w ogóle brane pod uwagę, tak jakby samych Greków te decyzje nie dotyczyły.

A oni w kolejnych latach mocno zaciskali pasa: ruszyły masowe zwolnienia, spadały wynagrodzenia, drastycznie obniżył się poziom życia. Jednak poprawy nie było widać, bo dług publiczny cały czas rósł. Rząd jednak stał pod ścianą i wprowadzał kolejne programy oszczędnościowe, bo tego żądała Bruksela i rynki finansowe. To właśnie pod ich naciskiem Grecja zobowiązała się do przeprowadzenia masowej prywatyzacji majątku narodowego, co miało przynieść do budżetu 50 mld euro. Nikt nie pytał Greków, czy chcą pozbywać się swojego majątku, czy nie. A gdy rząd w Atenach zaczął torpedować prywatyzację, odkładając podejmowanie decyzji co do sprzedaży konkretnych przedsiębiorstw, był straszony, że pomoc zostanie wstrzymana.

O tym, jak wygląda grecka suwerenność, jej rząd i mieszkańcy przekonali się najboleśniej jesienią 2011 roku. Wtedy unijni przywódcy obiecali kolejne 130 mld euro pomocy, ale w zamian za to zażądali wprowadzenia następnych drastycznych oszczędności, które spowodowałyby nową falę bezrobocia i jeszcze głębszy spadek poziomu życia w Helladzie.

W tej sytuacji premier Papandreu ogłosił, że w Grecji odbędzie się referendum w tej sprawie. Tylko że nie on miał władzę podejmowania takich decyzji. Unijnych przywódców nie interesowało zdanie Greków (byłoby zapewne negatywne). Kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy szybko przywołali Ateny do porządku i Papandreu musiał wycofać się z pomysłu referendum. A gdy w 2012 roku odbywały się wybory, Bruksela i niektóre rządy nie cofały się przed tym, aby ostrzegać Greków przed konsekwencjami „złego wyboru”, czyli oddaniem władzy przeciwnikom „reform”.

Grecja ledwo zipie, bo nawet ogłoszenie w 2012 roku redukcji długu tego kraju o 100 mld euro niewiele zmieniło. Przez kilka lat PKB Grecji zmalał o ponad 20 proc., czyli przynajmniej dwa razy więcej niż to prognozowano w 2009 roku, gdy do Aten „pomocną dłoń” wyciągnęły instytucje międzynarodowe. I nie wiadomo, kiedy nastąpi poprawa. A jak długo Grecja będzie potrzebowała pomocy, tak długo kontrolę nad tym państwem będą sprawować obce rządy i instytucje międzynarodowe.

Bo choć w tym roku w swoim raporcie ekonomiści MFW napisali, że programy oszczędnościowe, które narzucono Grecji, opracowano „na podstawie błędnych założeń”, to w zasadzie nic to nie zmienia. Biednej Grecji, z prawie 30-procentowym bezrobociem (pracy nie ma co druga młoda osoba), gigantycznymi długami, nikt nie odda straconego czasu i pieniędzy. A szefowie MFW ogłosili, że opinie ekonomistów to nie jest oficjalne stanowisko Funduszu.

Eksperyment na Grecji

Jeśli przyjrzymy się historii greckiego kryzysu, to dostrzeżemy, że ten kraj był poligonem doświadczalnym, gdzie testowano, w jaki sposób można pozbawić kraj suwerenności politycznej i ekonomicznej. Podobna droga czeka prawdopodobnie Cypr. Co więcej, wielu ekspertów nie ma wątpliwości, że gdyby nie determinacja rządu Viktora Orbána, to samo przeżywaliby teraz Węgrzy. Budapeszt, którego sytuacja też kilka lat temu była zła, zrobił jednak wszystko, żeby jak najszybciej pozbyć się kurateli MFW i UE. W tym kontekście przypomina się też historię Argentyny sprzed kilkunastu lat, gdzie Międzynarodowy Fundusz Walutowy również chciał prowadzić podobną politykę. Tylko że Argentyńczycy nie zastosowali przepisanej im terapii, mieli jeszcze wolę i możliwości, aby uratować swoją niepodległość.

W rzeczywistości bowiem unijnym potęgom i MFW nie chodzi o wyciągnięcie Grecji czy innego kraju z tarapatów, ale o przekształcenie UE w jedno wielkie państwo i nacisk ekonomiczny jest tu najlepszym instrumentem. Przy okazji greckiego kryzysu Niemcom i Francji udało się przeforsować pakt fiskalny, który grozi tym, że to ponadnarodowe struktury przejmą kontrolę nad finansami poszczególnych państw i ich systemami bankowymi. W Grecji już to w praktyce osiągnięto.

Że za tym wszystkim stoi polityka, świadczy też inny fakt. Ignorowane były przez UE rady wielu znanych ekonomistów, aby Grecja wróciła do drachmy, bo wtedy mogłaby swoją walutę zdewaluować, a to poprawiłoby np. opłacalność eksportu i inne wskaźniki ekonomiczne. Wskazywano, że wiele państw (także Polska) lepiej radzi sobie w warunkach kryzysu od innych, bo mają narodowy pieniądz. Tylko że wyjście Grecji ze strefy euro byłoby decyzją polityczną, w zasadzie groziłoby demontażem tego systemu. Gdyby bowiem Ateny odniosły sukces, ich drogą mogłyby pójść inne zadłużone kraje, a wtedy polityczny projekt pod nazwą „euro” rozpadłby się jak domek z kart. A politycy i finansiści musieliby porzucić marzenia o budowaniu „zjednoczonej Europy”. Dlatego została uruchomiona cała antygrecka propaganda, aby przykryć rzeczywiste zamiary tych, którzy udzielają Atenom pomocy.

Grecy ostrzegają inne narody Europy przed niebezpieczeństwem utraty niepodległości, ale ich głos słabo się przebija. Szkoda, bo otwarcie mówią o tym, że bez względu na to, jak ocenimy działania władz tego kraju przed wybuchem kryzysu, Ateny padły ofiarą ekonomicznej agresji innych państw i międzynarodowych instytucji finansowych. Iostrzegają jednocześnie, że w tym procederze niestety bierze udział także duża część skorumpowanych greckich polityków. W tym kontekście prof. Artur Śliwiński przywoływał opinie znanych greckich ekonomistów, takich jak Mikołaj Vilardos, który stwierdził m.in., że kryzys zadłużenia i pogwałcenie suwerenności Grecji było odgórnie prowadzonym procesem, który miał też wywołać panikę wśród Europejczyków. Chodziło o to, aby wywołać wrażenie „nieuchronności” powołania Stanów Zjednoczonych Europy.

Nauka dla Polski

To, co dzieje się w kraju, powinno dać Polakom wiele do myślenia. My niestety też zaczynamy wkraczać na grecką ścieżkę, czego najlepszym dowodem jest lawinowe narastanie długu publicznego. Rząd nie reformuje gospodarki, nie likwiduje barier utrudniających życie przedsiębiorcom, nie dba o zwiększenie wpływów podatkowych, tylko coraz więcej pożycza. Zniesiony ma zostać pierwszy próg ostrożnościowy, a wiele miliardów złotych zadłużenia jest sprytnie poukrywanych przez ministra finansów Jacka Rostowskiego w różnych funduszach. Co prawda polska kreatywna księgowość nie jest tak kreatywna jak grecka, ale to wcale nie oznacza, że nie musimy się niczego bać. Bo z roku na rok rośnie zagrożenie spekulacyjnego ataku na nasz kraj. Wystarczy np., że jedna agencja obniży nasz rating, ogłaszając, że Polsce grozi niewypłacalność. Wpadniemy wtedy w tak poważne kłopoty, że „będziemy musieli” poprosić o pomoc MFW i EBC. A oni nam oczywiście tej pomocy udzielą. Ale nie za darmo.

 

Za: Nasz Dziennik  Sobota-Niedziela, 10-11 sierpnia 2013, Nr 186 (4725)