Drukuj
Kategoria: Pamięć Walka i Męczeństwo
Odsłony: 13667

Ocena użytkowników: 3 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
2. część: Dramat Polaków w tzw. Kraju Warty
Poddani bezwzględnej germanizacji
   
Rafał Sierchuła, IPN Poznań

W wyniku działań przegranej kampanii 1939 r. tereny Rzeczypospolitej Polskiej znalazły się pod okupacją niemiecką i Związku Sowieckiego. Około 24 proc. zachodniej części terytorium Polski zostało wcielone do III Rzeszy. Z terytoriów tych utworzono dwa okręgi administracyjne: Okręg Gdańsk - Prusy Zachodnie i Okręg Rzeszy Poznań. Ten ostatni, który w styczniu zmienił nazwę na Okręg Rzeszy Kraj Warty, był największym okręgiem administracyjnym hitlerowskich Niemiec.

Obejmował swoim obszarem przedwojenne woj. poznańskie oraz część woj. bydgoskiego, łódzkiego, pomorskiego i warszawskiego o łącznej powierzchni 44 942,49 km2; dzielił się na trzy rejencje: poznańską, inowrocławską, łódzką (do 1 kwietnia 1940 r. - kaliską) oraz na 38 powiatów wiejskich i 6 powiatów miejskich: Poznań, Łódź, Inowrocław, Gniezno, Kalisz i Włocławek.
Najwyższe stanowisko we władzach cywilnych Okręgu sprawował namiestnik Rzeszy, były prezydent senatu gdańskiego Arthur Greiser, który sprawował tę funkcję do zakończenia wojny. Ponadto był również przywódcą NSDAP w Kraju Warty.
Niemieckie plany wobec okupowanych ziem polskich różniły się w sposób zasadniczy od stosowanej w czasie zaboru pruskiego polityki kolonizacyjnej. Zakładały bowiem zdobycie na wschodzie tzw. przestrzeni życiowej - ziemi wolnej od dotychczasowych jej mieszkańców oraz jej zgermanizowanie metodą kolonizacji. Propagowane przez Greisera hasło "germanizacji ziemi" zakładało eliminację ludzi obcych etnicznie i rasowo i na ich miejsce stworzenie nowej germańskiej struktury. "... po 10 latach - mówił Greiser w 1939 r. - nie będzie już tu ani snopka zboża, który by nie był z ziemi niemieckiej, i nie będzie tu zagrody chłopskiej, która by nie była w rękach niemieckich".

Eksterminacja
Pierwszym z elementów realizacji polityki narodowościowej była eksterminacja fizyczna, przede wszystkim inteligencji polskiej. Od pierwszych dni okupacji władze hitlerowskie przeprowadzały masowe aresztowania wśród ludności polskiej. Do więzień trafiali działacze polityczni, członkowie organizacji społecznych uznanych za antyniemieckie (Polski Związek Zachodni, Związek Powstańców Wielkopolskich, Związek Uczestników Powstań Śląskich itp.), wybitnych działaczy społeczno-kulturalnych, nauczycieli i duchownych oraz osoby oskarżane o wystąpienia antyniemieckie, a także wielkich właścicieli ziemskich, kupców i przemysłowców. Aresztowań dokonywano częściowo na podstawie spisów przygotowanych przed wojną przez V kolumnę oraz na podstawie donosów miejscowych folksdojczów.
Duża część zatrzymanych wówczas Polaków została rozstrzelana w publicznych egzekucjach w październiku 1939 r. m.in. w Kościanie, Gostyniu, Krobi, Lesznie, Śmiglu, Kłecku, Kostrzyniu, Kórniku, Książu Wielkopolskim, Mosinie, Śremie i innych miejscowościach. Podobnie było w początkach listopada i grudnia 1939 roku. Akcje te przy inspiracji niemieckich władz cywilnych prowadzone były przez jednostki Einsatzgruppen Sipo i SD, SS, policji porządkowej, wojska oraz utworzonego z miejscowych Niemców Selbstschutzu.
Największa fala egzekucji publicznych miała miejsce w październiku 1940 roku. Większość mordów miała charakter tajny - były to m.in. egzekucje związane z akcją likwidacji umysłowo chorych oraz z wykonywaniem wyroków policyjnych sądów doraźnych.
Mieszkańcy Poznania i Wielkopolski masowo ginęli, poczynając od października 1939 r., w Forcie VII (mającym początkowo status obozu koncentracyjnego), będącym śledczym obozem więziennym poznańskiego gestapo. Kontynuacją tego obozu był założony w 1943 r. obóz w Żabikowie. Na terenie Kraju Warty znajdowało się 11 zakładów karnych i 23 więzienia sądowe. Przyjmuje się, że podczas okupacji przebywało w obozach koncentracyjnych i w więzieniach około pół miliona obywateli polskich z Kraju Warty.

Wysiedlenia
Chcąc przyspieszyć germanizację, władze hitlerowskie rozpoczęły wysiedlanie ludności polskiej. Akcją wysiedlania objęta była w zasadzie cała ludność tych ziem "nienadająca" się do zniemczenia, a więc zarówno Polacy, jak i Żydzi. Wyjątek stanowili tylko Niemcy oraz osoby, które po przeprowadzeniu specjalnych badań "rasowych" uznane zostały za "nadające się" do zniemczenia.
Realizację wysiedleń Polaków powierzono utworzonemu 11 października 1939 roku w Poznaniu Specjalnemu Sztabowi Przesiedlenia Polaków i Żydów, przekształcono go wkrótce w Urząd Przesiedlenia Polaków i Żydów, a wiosną 1940 r. na Urząd Przesiedleńczy, a ten z kolei na Centralny Urząd Przesiedleńczy z siedzibą w Poznaniu i ekspozyturą w Łodzi. Podlegał on wyższemu dowódcy SS i policji w Kraju Warty oraz IV Departamentowi w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy.
Pierwsze nakazy opuszczenia danej miejscowości i powiatu otrzymali Polacy w październiku i listopadzie 1939 r. w ramach tzw. dzikich wysiedleń, dokonywanych z inicjatywy władz lokalnych. Przebiegały one chaotycznie. Nakazy wręczane były głównie właścicielom ziemskim, przemysłowcom, kupcom i rzemieślnikom.
Kolejne zorganizowane akcje wysiedleńcze oparte były na zarządzeniach Himmlera, w myśl których wydalona miała być warstwa przewodząca duchowo społeczeństwu polskiemu. Kolejność ewakuacji miał - według założeń niemieckich - określać stopień "niebezpieczeństwa" ze strony polskich elementów. Byli to m.in. członkowie partii i organizacji społecznych, nauczyciele, rzemieślnicy i kupcy. Usuwały ich formacje policyjne w drodze brutalnej przemocy wraz z rodzinami z ich mieszkań i transportowały pod eskortą do nowych miejsc przeznaczenia. Wysiedlonych Polaków umieszczano początkowo w różnych punktach zbornych - w Poznaniu wysiedleni przebywali w obozie przesiedleńczym w dzielnicy Główna.
Wskutek tych działań władze niemieckie wysiedliły ok. 140 tys. Polaków do Generalnej Guberni, a ok. 400 tys. poddały tzw. wewnętrznym przesiedleniom polegającym na zmuszaniu ich do pozostawienia całego mienia nieruchomego oraz części ruchomego i udania się do innych, gorszych jakościowo miejsc (z jednej miejscowości do drugiej, z centralnych dzielnic miast na peryferie, z lepszych mieszkań na gorsze, z większych gospodarstw na mniejsze, biedniejsze). Dokumenty niemieckie wspominają wprost o tworzeniu rezerwatów z polską siłą roboczą.
Na miejsce wysiedlonych Polaków przesiedlano Niemców z krajów bałtyckich, Wołynia, wschodniej Małopolski, Besarabii, Lubelszczyzny, północnej i południowej Bukowiny, Dobrudży, Bośni, Alzacji, z obszarów położonych nad Morzem Czarnym oraz z terenów III Rzeszy.

Życie codzienne
Władze niemieckie traktując Polaków jako "podludzi", odmawiały im prawa do organizowania własnego życia kulturalnego. Już w pierwszych dniach okupacji likwidacji uległy wszystkie polskie teatry, muzea, biblioteki, kina, wydawnictwa, księgarnie, towarzystwa zajmujące się działalnością kulturalną, kluby sportowe itp. Mienie ich przejęte zostało nieodpłatnie przez III Rzeszę. Zakazano również Polakom w Kraju Warty uczęszczania na wszelkiego typu imprezy kulturalne.
W ramach walki z kulturą polską niszczono polskie pomniki, księgozbiory (m.in. w Poznaniu, Mogilnie, Inowrocławiu), masowo wywożono bezcenne dzieła sztuki do Niemiec.
Kolejną szykaną ze strony administracji niemieckiej w Kraju Warty był bezwzględny zakaz posługiwania się językiem polskim. Obowiązywał on nie tylko w urzędach i instytucjach publicznych, ale również w przedsiębiorstwach gospodarczych. Językiem niemieckim musieli się posługiwać także polscy więźniowie w korespondencji z rodziną. Powszechne było hasło: "Tu mówi się tylko po niemiecku".
Polacy w większości miejscowości Kraju Warty zostali pozbawieni praw wstępu na niektóre plaże, do prawie wszystkich parków, a dzieci na lepsze place zabaw.
Dodatkową formą biologicznego osłabienia Narodu Polskiego było obniżanie przyrostu naturalnego wskutek rozbijania małżeństw podczas wywożenia na roboty przymusowe do Rzeszy, a także podwyższenia granicy wieku dla osób zawierających związek małżeński (28 lat dla mężczyzn i 25 dla kobiet). Polaków dyskryminowano także w dziedzinie życia ekonomicznego, pozbawiając ich prawa posiadania gospodarstw rolnych, przedsiębiorstw przemysłowych, transportowych, warsztatów rzemieślniczych oraz innych placówek, w tym także kulturalnych. Konfiskacie na rzecz III Rzeszy ulegały też należące do nich budynki mieszkaniowe i dzieła sztuki. Ludności polskiej zabierano przemocą również meble, biżuterię, radia, aparaty fotograficzne, pieniądze, odzież i wiele innych przedmiotów. Od Polaków ściągano wyższe podatki i różnorodne opłaty, a ponadto wprowadzono dla nich nowe, osobne świadczenia pieniężne, jak "społeczną daninę wyrównawczą" i "daninę Polaków". Polacy zatrudnieni w Kraju Warty zaszeregowani byli do najniższej grupy uposażenia. Nie przysługiwały im żadne dodatkowe wynagrodzenia w postaci trzynastej pensji, gratyfikacji, premii oraz dodatków rodzinnych. Zakazane było również wypłacanie Polakom dodatków do wynagrodzenia za pracę świąteczną oraz za przepracowanych pierwszych 12 nadgodzin. Dopiero od 61. godziny pracy w tygodniu Polak mógł otrzymać stawkę wynagrodzenia wyższą o 10 proc. (Niemcom płacono 50 proc. i 100 proc. więcej). Polskim robotnikom przysługiwało w razie służbowego wyjazdu 2/3 wysokości diet ustalonych dla Niemców. Pozbawiono Polaków prawa do urlopu oraz niektórych świadczeń społecznych. Ludność polska nie mogła zmienić bez zgody władz miejsca zamieszkania ani też podróżować.
Przekształcenia żywiołu polskiego w grupę nowoczesnych niewolników planowano dokonać poprzez utrzymywanie Polaków na niskim poziomie umysłowym. W tym celu zlikwidowano całkowicie polskie szkolnictwo. Edukacja ludności nieniemieckiej miała koncentrować się na nauce prostych działań matematycznych do 500, umiejętności podpisywania się oraz na wpajaniu od najmłodszych lat posłuszeństwa, uczciwości, pilności wobec Niemców. Naukę czytania uznano za niewskazaną.
Poważny cios władze okupacyjne zadały istniejącym przed wojną związkom wyznaniowym. Już od września 1939 r. zezwolono na odprawianie nabożeństw w kościołach rzymskokatolickich tylko w niedziele i święta urzędowe w ściśle określonych godzinach przedpołudniowych. Dla każdej z obydwu narodowości organizowano w Kraju Warty osobne nabożeństwa. Kościół rzymskokatolicki narodowości polskiej - tak określany w języku urzędowym - w okresie okupacji podlegał systematycznemu prześladowaniu. Ponad 90 proc. duchownych zostało aresztowanych lub wysiedlonych, zamknięto około 1300 kościołów, kaplic i klasztorów (co stanowiło 97 proc. ogółu obiektów sakralnych), z czego ok. 500 przeznaczono na magazyny i inne potrzeby różnych instytucji i organizacji hitlerowskich.
Inżynieria społeczna wprzęgnięta w zbrodnicze koncepcje nazistowskiego aparatu okupacyjnego na szczęście nie została zrealizowana. Przegrana III Rzeszy zapobiegła totalnej zagładzie ludności Kraju Warty. Jej heroizm i męczeństwo wciąż jednak pozostają nieznane.

Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20090910&id=my11.txt

Dali nam 15 minut na spakowanie się
       
repr. R. Sobkowicz Eleonora Kasznica z braćmi: Stanisławem (ostatni komendant główny Narodowych Sił Zbrojnych, zamordowany przez komunistów w 1948 r.), Andrzejem (o. Krzysztof Kasznica, dominikanin), Janem i Wojciechem, lata 30. XX wieku


Z Eleonorą Kasznicą, córką prof. Stanisława Kasznicy, rektora Uniwersytetu Poznańskiego, wypędzoną jako 11-letnie dziecko z Poznania, uczestniczką Powstania Warszawskiego, rozmawia Mariusz Bober

W 1939 r. Pani rodzina, tak jak wiele innych polskich rodzin w Wielkopolsce, została wypędzona z domu. Pamięta Pani te tragiczne chwile?
- Tak. Zaczęło się jednak najpierw od aresztowania ojca Stanisława Kasznicy. Tak jak wielu poznańskich profesorów pojmano go już w październiku 1939 r. i traktowano jak zakładnika. Pozwalano mu jednak czasami przyjść do naszego mieszkania, by mógł się wykąpać i zmienić bieliznę. 13 grudnia wieczorem ojciec był z nami. Blisko godz. 22.00 rozległo się głośne walenie (to nie było stukanie) do drzwi. Weszło kilku niemieckich żołnierzy i tłumacz. Dali nam 15 minut na spakowanie się. Na szczęście mieliśmy już przygotowane niektóre rzeczy, bo w tym czasie Niemcy wypędzali wielu Polaków z Poznania. Zwykle robili to do godz. 22.00.

Od razu umieszczono Państwa w wagonach?

- Najpierw załadowano nas do autobusu. Do dziś pamiętam, że wchodziliśmy do niego jako jedni z ostatnich. Gdy mama nie mogła wejść, żołnierz niemiecki kopnął ją. Tak zachowywali się ci "nadludzie". Zawieźli nas do wielkiej hali, w której naprawiano wagony kolejowe, wyścielonej starą słomą w dzielnicy Główna. Tam mieliśmy zaczekać na transport. Następnego dnia załadowano nas do pociągu. Weszliśmy, jak większość Polaków, do bydlęcych wagonów. Jednak wkrótce, gdy działający sprawnie komitet społeczny dowiedział się, że jedziemy tym transportem, przeniesiono nas do wagonu trzeciej klasy, bo takie - zdaje się dwa wagony - były w tym transporcie. Dzięki temu chyba przeżyliśmy, bo ojciec i towarzysząca nam ciotka mieli słabe zdrowie, a ja miałam wtedy 11 lat. Choć założyliśmy na siebie przezornie więcej ubrań (były wtedy duże mrozy), pewnie nie przetrzymalibyśmy 60-godzinnej jazdy w wagonach towarowych. Niestety, niektóre osoby wówczas zamarzły.

Dokąd Państwa wywieziono?

- Do Krakowa. Pamiętam, że dopiero tam Niemcy dali nam gorącą zupę. Rozdawały ją Niemki, nazywane po prostu siostrami. Utkwiło mi w pamięci, jak jedna z nich potraktowała starszego pana, który podszedł do niej i poprosił o drugą porcję dla swojej chorej żony. "Siostra" wylała mu tę gorącą zupę na twarz. Opatrzyliśmy ją szybko i podzieliliśmy się z tym panem naszym jedzeniem. Po pewnym czasie ponownie załadowano nas do pociągu i wywieziono do Limanowej. Tam znów pomógł nam komitet społeczny. Zgłosił się do niego - jak się okazało - dawny student ojca, pan Gibes, który miał mały majątek Mordarka koło Limanowej. Tam po raz pierwszy od kilku dni mogliśmy się umyć, zjeść i wyspać. Do tej pory pamiętam, z jaką przyjemnością kładłam się w zasłanym czystą pościelą łóżku. Podobnie wspominam smak kawy i domowego chleba posmarowanego masłem podanego na śniadanie następnego dnia. Państwo Gibes byli bardzo gościnni, jednak nie chcieliśmy nadużywać ich uprzejmości. Rodzice postanowili wyjechać do Jedlin pod Radomiem, gdzie nasz kuzyn był nadleśniczym. Jednak gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że jego stanowisko oraz leśniczówkę zajął Niemiec. Wuj natomiast został wyrzucony z rodziną do małego domku. Mimo to przyjął nas serdecznie, choć gdy dotarliśmy do nich, była już godzina 23.00.

Zapewne także stamtąd szybko Państwo wyjechali?
- Tak, po kilku dniach wyjechaliśmy do wujostwa Rutkowskich, którzy mieli majątek w Kroczowie, niedaleko Radomia. Nie było to zbyt daleko, więc pojechaliśmy furmanką. Okazało się jednak, że ta nasza rodzina również już została pozbawiona majątku. Zajęli go Niemcy, którzy wysłali tam zarządcę, zresztą Polaka. Na szczęście dość dobrze odnosił się do wujostwa, więc jakoś sobie radzili. Zatrzymaliśmy się tam na ponad dwa lata. Miałam już wtedy 14 lat, więc postanowiliśmy, że powinnam kontynuować naukę. Można to było jednak zrobić najbliżej w Warszawie i tam też się przenieśliśmy. Moi starsi bracia, Andrzej i Wojtek, zapisali się na tajne komplety. Ja trafiłam do Szkoły Gospodarczej, która tak naprawdę była Gimnazjum im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Ojciec natomiast został zatrudniony na tajnym Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Ponadto współpracował z Delegaturą Rządu Polskiego jako doradca Leopolda Rutkowskiego, szefa Departamentu Spraw Wewnętrznych. Delegatura przydzieliła nam mieszkanie na ul. Smulikowskiego 4a.

Do końca wojny zostali Państwo w Warszawie?
- Nie, jak większość mieszkańców stolicy musieliśmy ją opuścić po upadku Powstania Warszawskiego, w którym też wzięłam udział. Pełniłam funkcję peżetki [Pomoc Żołnierzowi - służba w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK - red.] w zgrupowaniu "Krybar". Po kapitulacji powstania zapędzono nas wraz z innymi mieszkańcami Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd następnie wywieziono do Sochaczewa. Tam dzięki działalności komitetu społecznego trafiliśmy na krótko do rodziny Rańke. Wtedy kolega mojego brata zaproponował nam, żeby wyjechać do jego krewnych we wsi Lipie pod Częstochową. Tam już doczekaliśmy niemal końca wojny. By się utrzymać, uczyłam wiejskie dzieci, rąbałam sama drzewo, piekłam chleb. Gdy Sowieci zajęli te tereny, w naszym domu zakwaterowano sowieckiego pułkownika, co chyba bardzo nam pomogło. Był to wykształcony i inteligentny oficer carski, który nie pozwalał, by sowieccy żołdacy dokonywali grabieży i gwałtów, co się często zdarzało. Gdy Sowieci zaczęli przeć dalej na Zachód, brat podążył ich śladem w kierunku Poznania. Do naszego mieszkania dotarł pod koniec marca 1945 roku. Wkrótce potem dojechaliśmy i my.

Państwa mieszkanie ocalało?
- Tak, jednak wszystkie obrazy, większość mebli, cenne książki - zniknęły. Od dozorcy dowiedzieliśmy się, że zaraz po wywiezieniu nas do Krakowa przyszli Niemcy z rzeczoznawcą, który oceniał wszystkie przedmioty. Najlepsze obrazy i meble kazał wywieźć do Niemiec. Książki najprawdopodobniej spalili, choć szczycili się, że są tak kulturalnym narodem. Nikt nam tych strat nigdy nie zrekompensował, zaś nasze duże mieszkanie oddano Niemcom przesiedlonym spod Rygi.

Dziękuję za rozmowę.
Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20090910&id=my12.txt


Przyszli po nas w środku nocy
       
Z Kazimierzem Dąbrowskim, prezesem stowarzyszenia Wspólnota Polaków Wypędzonych i Poszkodowanych przez Niemców w latach 1939-1945, rozmawia Mariusz Bober

W jakich okolicznościach wypędzono Pana rodzinę?

- Niemcy już od września 1939 r. namawiali mieszkańców Wielkopolski, którzy mieli jakiekolwiek korzenie niemieckie, do podpisania niemieckiej listy narodowościowej albo przyjęcia obywatelstwa niemieckiego. W mojej rodzinie prababka była Niemką. Rodzice jednak cały czas odrzucali te propozycje. Niemcy zaczęli więc szantażować wszystkich, którzy nie chcieli podpisać listy narodowościowej albo po prostu przyjąć niemieckiego obywatelstwa. Wiele rodzin jednak stanowczo odmawiało uznania się za Niemców, tym bardziej że w tej okolicy prawie w każdej rodzinie był ktoś, kto brał udział w Powstaniu Wielkopolskim.

Gdzie wtedy mieszkała Pana rodzina?

- W miejscowości Ryszewo, w powiecie Żnin. Mieliśmy tam spore gospodarstwo i mleczarnię. Niemcy w pierwszym rzędzie wysiedlali najbogatszych lub najbardziej wpływowych mieszkańców. Przed nami wypędzono jeszcze wiele zamożniejszych rodzin z Ryszewa.

Dlatego - gdy rodzice nie chcieli uznać się za Niemców - w końcu wyrzucono Państwa z własnego domu?

- Niemcy przyszli do naszego domu 10 grudnia 1940 r. o godz. 1.30 w nocy. Dali nam 5 minut na spakowanie się i opuszczenie mieszkania. Miałem wtedy prawie 10 lat. Dzięki temu, że ojciec, który wcześniej był zesłany na Syberię, przygotował nas odpowiednio, szybko zebraliśmy się do wyjścia, choć miałem jeszcze sześcioro rodzeństwa. Każdy dostał przygotowany pakunek, coś w rodzaju plecaka, dawniej nazywane róbczakami. Pamiętam, że był wtedy silny mróz. Na szczęście rodzice zaopatrzyli nas w mocne i ciepłe buty. Bardzo się przydały, bo Niemcy pędzili nas ponad 3 km na mrozie. Około godz. 5.00 rano zatrzymali nas koło wsi Gościeszyn, gdzie zgromadzono kilkanaście rodzin. Trzymali nas tam do godz. 15.00, licząc, że się ugniemy i uznamy za Niemców. Jednak gdy się nie zgodziliśmy, powiedzieli, że możemy sobie iść, gdzie chcemy...

Co zrobiła wtedy Pana rodzina?
- Poszliśmy do znajomych, państwa Krzyżaniaków, którzy mieszkali 2 km dalej, w Budzisławiu. U nich zatrzymaliśmy się do Bożego Narodzenia. W tym czasie, niestety, spotkała ich tragedia. Akurat nastąpiła odwilż i drewniany dach nie wytrzymał ciężaru mokrego śniegu, zawalił się. Na szczęście dosłownie chwilę wcześniej wyszliśmy wszyscy z dużego pokoju gościnnego do mniejszej izby. Musieliśmy więc szukać innego mieszkania. Pojechaliśmy wtedy do Grochowisk Królewskich, gdzie mój dziadek miał majątek. Jednak tam też już Niemcy wprowadzali swoje "porządki". Dziadek usłyszał, że jeśli nie podpisze niemieckiej listy narodowościowej, to albo musi zapłacić kontrybucję, albo uciekać z domu. Niemcy zamordowali dziadka, a jego majątek przekazali Żydowi o nazwisku Szmul, który na niego doniósł. Szmul oddał zaś majątek córce, która wyszła za mąż za Niemca Kebelmana. Mimo to pozwolił nam zostać tam do wiosny 1940 roku. Potem ponownie wróciliśmy do Ryszewa, ale nie do własnego domu, tylko do tzw. huby, czyli zwykłej chaty położonej z dala od wsi. Tam mieszkaliśmy prawie do końca wojny. Niemcy nie dali nam jednak spokoju. Już w 1942 r. musiałem zacząć pracować u niemieckiego gospodarza w miejscowości Cotoń, siostra została wywieziona do Berlina (na roboty przymusowe), a najstarszy brat do obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen. Mimo to wszyscy doczekaliśmy końca wojny.

Wówczas Pana rodzina wróciła do domu?

- Do końca 1945 r. wróciliśmy wszyscy. Gdy na te ziemie wkroczyli Sowieci, w naszym domu urządzili sobie sztab dowodzenia. Chyba jeszcze wcześniej mieściło się tam dowództwo polskich oddziałów. Ojciec dotarł tam przed nami, choć parobcy służący wcześniej u Niemców nie chcieli go wpuścić. Dom był pozbawiony mebli, rozszabrowany, ale stał.

Dowiedział się Pan, komu go przekazano po wypędzeniu Pańskiej rodziny?
- Niemieckiej rodzinie przesiedlonej z Besarabii. Gdy nadciągnęli Sowieci, uciekli razem z wojskiem niemieckim, bojąc się zemsty Rosjan.

Otrzymali Państwo kiedykolwiek rekompensaty za poniesione straty i wypędzenie z domu?
- Nic nie otrzymaliśmy od zakończenia wojny. Nie dostałem nawet odszkodowania za 3 lata przymusowej pracy u niemieckiego gospodarza. Dlatego niedawno zawiązaliśmy stowarzyszenie Wspólnota Polaków Wypędzonych i Poszkodowanych przez Niemców w latach 1939-1945.

Dziękuję za rozmowę.
Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20090910&id=my13.txt