Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Dlaczego wybuchło Powstanie Warszawskie? Młodych Polaków świerzbiły ręce? Mieliśmy za dużo broni, ukrytej na strychach, w kanapach i pod podłogą? Chcieliśmy się mścić na mordercach naszych bliskich i przyjaciół, zabijanych tak jak zabija się muchę lub pluskwę? Marzyliśmy, byliśmy idealistami? Raz jeszcze daliśmy się przekonać, że jesteśmy obrońcami Zachodu, jak w 1920 roku, że od nas zależy przyszłość polityczna kontynentu? Pragnęliśmy nie tylko wolnej Polski, ale Europy, do której można jeździć na kolorowe wakacje, tańczyć na bulwarach w jej stolicach, pić wino w kawiarniach, nie widząc nigdzie znienawidzonego szarego munduru?

To wszystko za mało. Powstanie Warszawskie wybuchło dlatego, że Polska nie była państwem „neutralnym światopoglądowo”. Polacy w swoich najgłębszych motywacjach nie kierowali się nigdy „religią humanistyczną”, tylko wiarą katolicką. A motywacje religijne są dla człowieka podstawowe. Nawet wtedy, gdy nie wyraża tego wprost, gdy zachowuje to dla siebie. Gdy milczy, bo nie chce wyprzedawać tanio największych skarbów, a jego sumienie wypowiada się w czynach. Obrona wspólnoty, aż po ofiarę własnego życia, to obrona tego, co ją konstytuuje. Rodowodem polskiej wspólnoty jest wiara w Chrystusa. Tylko w takim państwie jak nasze, nawet pod okupacją, jego mieszkańcom nigdy nie było wszystko jedno. Gdyby było inaczej, gdyby nasz katolicyzm był płytki, gdyby był tylko sentymentem i tradycją, gdyby był pomieszany z agnostycyzmem, Polacy dogadaliby się, tak jak Francuzi, za miskę zupy i święty spokój, nawet z Niemcami Hitlera. Nikt nie chwyciłby za broń, z wyjątkiem prawdziwych szaleńców. 


Z kim walczyła Polska w ciągu wieków swojej histotii? Czy nie, najczęściej, z tym samym wrogiem, z którym walczyliśmy w 1944 roku, z wrogiem naszej cywilizacji? Z tym samym, z którym zmaga się obecna ekipa polityczna, jaka znalazła się wyrokiem Opatrzności przy władzy, i wszyscy, którzy ją, w ten czy inny sposób, wspierają. To jest ta sama walka. Polska walczy zawsze o to samo. Ta walka ma tylko różne odsłony. Odbywa się w różnych kostiumach i przy użyciu odmiennej broni. W istocie chodzi o to samo. Chodzi o wroga najgroźniejszego, wroga ludzkiej duszy. Zarówno Niemcy jak i Sowieci byli nosicielami takiego wroga, wyhodowali go pracowicie i wykarmili w duszach i umysłach swoich obywateli, depcząc prawdę Ewangelii, choć większość ich rodaków była chrześcijanami. Wśród Niemców zabijających Polaków „jak pluskwy” byli nominalni katolicy.

 

0 A a po

Ta ostatnia próba, wobec której dziś jako Polacy stajemy, jest dlatego najgroźniejsza, że po drugiej stronie znajdują się nie tylko obcy, ale Polacy. W większości zapewne Polacy ochrzczeni. Kościół polski zaś – jego najwyższa hierarchia – z niepojętych powodów zdaje się nie widzieć dramatu podziału narodu, który nie jest tylko podziałem politycznym, ale przede wszystkim jest głębokim podziałem duchowym. Bowiem apostazja, czyli odrzucenie wiary, a w ślad za nią podeptanie zasad moralnych, jakie niesie chrześcijaństwo, stała się tragicznym faktem również w Polsce. Obejmuje dużą, wielotysięczną grupę ludzi, tych najaktywniej zwalczających dzisiejszy rząd, przy pomocy środków, które płyną z zagranicy, ale też i upełnie bezinteresownie, i bez jednego nawet argumentu, jaki mógłby przyjąć za dobrą monetę człowiek cywilizowany, który nie dał skolonizować swojego umysłu. Wobec tej grupy ludzi nie może mieć zastosowania hasło o „jedności”, „kompromisie”, „dogadaniu się”. Biskupi polscy – ich przeważająca liczba, bo ci nieliczni, którzy mają inne zdanie, nie są w ogóle słyszani – jakby nie zauważają faktu, że Polska jako państwo, zwłaszcza z obecną ekipą władzy, nie jest  z pewnością „neutralna światopoglądowo”. Jest państwem katolickim, jednym z ostatnich w świecie. I próbuje wprowadzić do stylu rządzenia, zarządzania dobrem wspólnym, reguły i zasady katolickie, przy niemal powszechnym sprzeciwie „partnerów dialogu politycznego”, jak to się w nomowowie określa, przede wszystkim sąsiadów po wschodniej i zachodniej granicy. Dziś ten wysiłek, wobec wszechobecnego buntu lub zupełnej obojętności wobec zasad chrześcijańskich, ma wymiar heroizmu. Kto tego nie widzi jest ślepy. A jeśli ma do tego mandat nauczania prawdy, otrzymany na mocy święceń kapłańskich i biskupich, oślepia innych. 

Jeśli minister Antoni Macierewicz mówi 1 sierpnia 2017 roku, że pokolenia, które przyszły po Powstaniu Warszawskim nie muszą poświęcać życia, że „Nie musimy ryzykować własną śmiercią, ale musimy mieć odrobinę odwagi moralnej, ale mieć świadomość godności narodowej, ale mieć świadomość obowiązku państwowego, bo za to państwo, nie jako zabawkę obcych, ale za to państwo jako państwo niepodległe, suwerenne, narodowe, oparte na chrześcijańskich wartościach, setki tysięcy ludzi położyło życie”, to pragnęłoby się, by tę odwagę moralną, płynącą z wiary w prawdziwego Boga, mieli przede wszystkim nasi Pasterze.
Ta krew nas dzisiaj zobowiązuje do obrony niepodległego państwa polskiego”. Z wojskiem polskim, które wspiera suwerenną polską władzę, które broni granic niepodległego państwa, zawsze było w Rzeczypospolitej duchowieństwo, byli biskupi. Nie można było sobie wyobrazić sytuacji, gdy hierarchia Kościoła jest obojętna, „neutralna”, wobec toczonej przez Polaków batalii  w sprawie dobra wspólnego Polaków, racji stanu polskiego państwa, obrony najważniejszych dóbr duchowych, cywilizacyjnych, kulturowych, wspólnotowych. Brakuje dziś jednak jednoznacznego poparcia władz Kościoła dla tej walki polskiego rządu i Sejmu, w którym najliczniejszą reprezentację Polaków stanowią ludzie zrzeszeni wokół Prawa i Sprawiedliwości, w ogromnej większości katolicy.

Dzisiejsza rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego ma miejsce w chwili, gdy „wielki kapitał duchowy, zgromadzony kosztem niewyobrażalnego cierpienia ludności walczącej stolicy i godnej herosów postawy żołnierzy Powstania, może wreszcie zacząć przynosić upragnione owoce w postaci spokojnego rozwoju, suwerennej i sprawiedliwej Polski”, przypomina jeden z publicystów, Adrian Stankowski. Trzeba w takiej chwili zapytać: gdzie są biskupi polscy? Po której stronie w tej, pozornie pokojowej, ale przecież niezwykle dramatycznej batalii, decydującej o przyszłości naszej ojczyzny. O tym, czy ona będzie naprawdę wolna. Dlaczego nie nawołują – nie do trywialnego „pojednania – ale do nawrócenia: apostatów, a zarazem wewnętrznych wrogów polskości, nienawistników. Ludzi, którzy grożą śmiercią przedstawicielom suwerennych polskich władz i wyrażają publicznie pragnienie ich śmierci, ludzi, z których wielu zostało przecież ochrzczonych i przynależą do naszego narodu. Czy biskupi polscy nie powinni niepokoić się o stan ich dusz? Czy to wszystko, co dzieje się w Polsce można, bez straszliwego moralnego ryzyka, że wyprowadzi się ludzi wierzących, ufających hierarchii, na manowce, strywializować i sprowadzić do rangi „przepychanek politycznych”, „gier partyjnych” – z obydwu stron?


Sytuacja społeczna w naszym kraju jest analogiczna do tej z uchodźcami w Europie. Najwyżsi hierarchowie Kościoła nie przypominają o konieczności nawracania wyznawców islamu na prawdziwą wiarę, a ten obowiązek spoczywa właśnie na nich, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie, być może, za to zapłacić. Przecież każdy z nich, jako następca Apostołów, ma iść drogą Apostołów, nawracać narody, które nie znają Chrystusa, walczyć z pogaństwem i fałszywymi kultami. Tymczasem nie tylko nie słyszymy jak grzmią przeciwko bałwochwalcom, ale nikt nie przestrzega przed wiecznymi konsekwencjami wyznawania falszywej wiary.

 Nie należy idealizować przeszłości. Społeczności chrześcijańskie miały zawsze swoje grzechy. Człowiek na ziemi rzadko bywa aniołem. „Nawet w błogosławionych czasach rozkwitu Christianitas  aborcja, cudzołóstwa, morderstwa oraz wszelkie rodzaje zła nie były czymś wyjątkowym – świadczą o tym niekończące się kolumny pielgrzymów, przemierzających Europę w poszukiwaniu przebaczenia”, przypomina jeden z francuskich duchownych. „Jest jednak wielka różnica pomiędzy przeszłością, a obecnymi czasami, naznaczonymi przez Rewolucję. W Christianitas człowiek, który poddawał się swym instynktom, wiedział dobrze, że wstępuje na krętą drogę, która odwodzi go od Boga. Mógł to uczynić ze słabości lub świadomie, nigdy jednak nie oszukiwał sam siebie co do stanu swej duszy i wiecznego niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Nie uważał swojego błędu za coś dobrego…”.

Dziś błąd i prawda zostały zrównane w prawach. Z najwyższych ambon głosi się potrzebę objęcia wrogów chrześcijaństwa bezwarunkową pomocą humanitarną, jakby byli ofiarami jakiejś napaści, oddawania im terytoriów swoich państw przez Europejczyków, obdarzenia ich specjalnymi przywilejami i prawami społecznymi, a nie nawrócenia ich. Nikt nie nazywa po imieniu zbrodni popełnianych w imię fałszywej religii. Ma to fatalne skutki w postaci osłabiania wiary chrześcijan. Od czasu, gdy głoszenie ekumenizmu zastąpiło przypominanie o podstawowych prawdach wiary – o zbawieniu i grzechu, o sprawach ostatecznych, o zasadach moralnych, które nie podlegają przedawnieniu, korekcie ani stopniowaniu – wmawia się katolikom, że istnieje jakieś zupełnie nowe i nieznane dotąd rozumienie pojęcia „jedności” Kościoła, a zarazem i całej ludzkości! Że trzeba do tej jedności zmierzać niwelując wszelkie dzielące narody i wyznania różnice. Takie pojęcie jedności pozbawione jest wewnętrznej logiki. Fakt, że odszczepieńcy opuścili Kościół, lub od początku go ignorują bądź zwalczają, i założyli własne „kościoły” („kościoły siostrzane”, „bratnie religie”, „wielkie religie”) ma być skutkiem „błędu” Kościoła. Tymczasem źródło podziałów nie tkwi w Kościele, ani w chrześcijaństwie traktowanym serio, lecz w buncie wobec głoszonej przez niego prawdzie. Przede wszystkim przeciw władzy duchowej Kościoła. Tak jak nie tkwi ono – w przypadku naszego wewnętrznego konfliktu – w postawie suwerennych polskich władz, które po prostu robią, co do nich należy. Wypełniają obowiązek stanu.

Słyszy się nieraz z ust hierarchów w Polsce pod adresem Prawa i Sprawiedliwości: „Pogódźcie się z waszymi oponentami, którzy chcą odebrać wam władzę, podzielcie się z nimi władzą, prawdziwym dobrem jest kompromis”. A z Watykanu, pod adresem rządów państw Zachodu: „Wpuśćcie kolejne miliony imigrantów z Bliskiego Wschodu i Południa, poddajcie się wobec ich żądania bezprawia, fałszu ich religii i ich zasad, wobec ich przemocy i pogardy, jaką żywią dla was!”. To tak jak byśmy slyszeli: „Prawdy nie ma! Prawda już nie obowiązuje. Rozlała się jak wielka kałuża błota”.

 

0 A aa pow

Absurdem jest twierdzenie jakoby odpowiedzialność za rozłam ponosił ten, kto stał się jego ofiarą. Jedność ludzkości, zarówno jak jedność w podzielonych społeczeństwach, w Polsce, czy w Stanach Zjednoczonych, osiągnąć można tylko w jeden sposób: uznając błąd odłączenia się od Kościoła. Zrywając z nim. Nawracając się na prawdziwą wiarę. Przyjmując prawdę teologiczną o Bogu, a wraz z nią prawdę moralną – nie ma bowiem dwóch prawd teologicznych i dwóch prawd moralnych.  Prawdę o posłuszeństwie Kościołowi, ale i prawdę o szacunku dla wyłonionej w sposób praworządny władzy świeckiej, nie okupacyjnej, ale suwerennej. Nie w imię podporządkowania dla podporządkowania, ale w imię dobra wspólnego obywateli. Dobro wspólne jest kategorią chrześcijańską. Wspólnota dóbr duchowych, społecznych, kulturowych, materialnych, wspólnota pamięci historycznej to wielki skarb, olbrzymie dobro świata chrześcijańskiego. Jej pochodzenie nie jest czysto ludzkie, nie jest „polityczne”, ani „systemowe”. Człowiek wierzący nie ma prawa go zakwestionować.

Kościół minionych wieków nie szczędził wysiłków, by napominać i przyzywać do opamiętania tych, którzy podeptali jedność i odwrócili się od Kościoła. Modlił się za innowierców i prowadził wśród nich misje, gdy tylko było to możliwe. Nawet gdy graniczyło to z największym ryzykiem utraty życia przez misjonarzy. Nasz szesnastowieczny jezuita, o. Wojciech Męciński wyjechał wraz z towarzyszami do Japonii, choć zdawał sobie sprawę, że jedzie na prawie pewną śmierć. Chciał iść po śladach św. Franciszka Ksawerego. Zginął, ale w Japonii są dziś katolicy. Skąd wzięło się dzisiejsze ekumeniczne szaleństwo, które piętnuje obronę katolickiej prawdy i wręcz zakazuje wypełniania tego obowiązku przez chrześcijan?

Wszyscy, którzy dali się nabrać na głoszoną obecnie demagogię, że nawracanie to „prozelityzm”, każdy niech pozostanie przy swojej wierze, autoryzują fałszowanie historii Kościoła. Droga dla wyznawców obcych religii była tylko jedna: nawrócenie. Nigdy w historii Kościoła nikt (aż do ostatniego soboru!) nie wymagał od wiernych, by akceptowali błąd lub grzech w imię „posłuszeństwa” lub „jedności” – politycznej, ekumenicznej, w imię „neutralności”, „pokoju”, „dialogu”, „kompromisu”. Przeciwnie, Kościół nazywał i piętnował surowo każdy fałsz, który odnosił się do wiary, kultu, czy sprawowania urzędu w Kościele. Posługiwał się narzędziami, jakie przysługiwały jego władzy, potrafił potępić, ekskomunikować, surowo upomnieć władców świeckich. Kościół realistycznie patrzył na człowieka, widział jego wielkość, ale i małość. Pychę, skłonność do zdrady, sprzeniewierzenia się, chciwość. Nie gorszył się upadkami ludzi, ale pomagał im wstać. Kościół był Kościołem walczącym, jak żądał tego Chrystus.

Kościół nigdy nie utracił jedności i nie może jej utracić, bo jest Bosko – ludzki. Nie są mu potrzebne teatralne „jednania się” za cenę fałszu, komedie wspólnych „modłów” i  prowadzących donikąd „dialogów”, kajania się z rzekomych „grzechów”. One Kościół obrażają.

Dziś próbuje się szantażować Polaków – jak również inne narody Europy – przy użyciu analogicznej argumentacji, zmuszając do udowadniania, że nie są wielbłądem. Wykazując na przykład, że  m u s z ą  przyjąć uchodźców – nie precyzując przy tym, o jakie konkretne grupy przybyszów do Europy, ani czym motywowane, chodzi. A więc, że muszą, jako obywatele suwerennego państwa, okazać pełne zaufanie ludziom, którym wierzyć nie ma żadnych podstaw. Płaszczyzną odniesienia jest „braterstwo”, „jednanie” się  ma dokonać się w imię „wartości ” humanitarnych. „Humanitaryzm”, „miłość”, „solidarność” są w tym wypadku synonimem drwiny z chrześcijaństwa, ze stworzonej przez nie cywilizacji. A także burzenia porządku miłości, który ludzi wierzących obowiązuje. Oznacza on, że najpierw trzeba troszczyć się o rodzinę, o bliskich, następnie zaś o rodaków, którzy są w potrzebie. Jarosław Kaczyński i Beata Szydło zachęcają Polaków, by odbudowując państwo nie rezygnowali z używania rozumu. Stawiają w ten sposób swoich oponentów politycznych w niewygodnej sytuacji, zmuszają ich, by rozumem się posługiwali, a to boli. Są głosem elementarnego rozsądku.

Jedynie działając w ten sposób, czyli broniąc się na wszystkich płaszczyznach przed kłamstwem, nie będziemy fundować obywatelom chaosu i potencjalnego terroryzmu na ulicach. W ten sposób, mając się na baczności wobec przedstawicieli religii, która jest agresywna wobec chrześcijaństwa, zapewnimy Polakom bezpieczeństwo. A to jest obowiązkiem państwa, które rozumie całą dwuznaczność i fałsz pojęcia „państwa neutralnego światopoglądowo”.

 

0 A a pryzs

Cel i zadanie Kościoła oraz cel i rola państwa – a także rola i cel rodziny – są do pewnego stopnia analogiczne (prawosławni utożsamiają Kościół z państwem). Dzisiejsza rewolucja – lewicowa i prawicowa – próbują te cele w świadomości ludzi zatrzeć, a ponadczasowe role uczynić niezrozumiałymi. Obie rewolucje próbują udowodnić, że trzeba się „wyzwolić” z poddaństwa prawdziwemu Bogu. A zarazem, co jest logicznym następstwem tego „wyzwolenia”, unicestwiać państwo i rodzinę, zinstytucjonalizować nieład. Niszcząc to wszystko, wysadzić w powietrze naszą cywilizację. Wspólnotę ludzi uczynić atrapą, przykrywką dla interesów garstki wybranych.

Celowość naturalnych instytucji społecznych, jak rodzina, państwo jest dziś zapomnianą prawdą chrześcijańską. Człowiek, który odzyskuje wiarę w sens własnego życia, w jego wieczny, nadprzyrodzony cel, przestaje doszukiwać się tego celu w materialnym zaspokojeniu własnych potrzeb. Przestaje być barbarzyńcą. Gdy wzbudza się w człowieku tęsknotę za prawdziwym celem i sensem życia demaskuje się fałszywe bożki i fałszywe pragnienia. One przestają szczerzyć kły. Takie było zawsze zadanie misjonarzy. Dziś misje powinny być znów prowadzone w Polsce: wśród ludzi, którzy nienawidzą sprawujących władzę polityczną w wolnym polskim państwie i sieją w nim zamęt, jak niegdyś agenci rewolucji bolszewickiej. Instytucjonalizacja nieładu – także przez nieustanną krytykę suwerennej władzy politycznej  – to ostateczny cel rewolucjonistów wszystkich czasów. Doskonale zdają sobie oni sprawę z faktu, że człowiek jest społecznie uwarunkowany, otoczenie, w którym żyje, z którym obcuje – obrazy, słowa, gesty innych ludzi – wywiera na niego głęboki wpływ. „Patrząc na wszystko, ostatecznie tolerujemy wszystko, a tolerujac wszystko, ostatecznie wszystko akceptujemy”, przestrzega św. Augustyn.

Przez wszystkie wieki chrześcijaństwa Kościół litował się nad takimi ludźmi. Nauczał ich. Nie pogardzał nimi, ale i nie bał się ich. Wzywał do szanowania ładu państwowego, prawowitej władzy oraz pokoju między państwami chrześcijańskimi. Modlil się za rządzących. Nie twierdził nigdy, że prawdziwy pokój wewnątrz kraju i pomiędzy państwami może istnieć bez uznania w tych państwach prawdy o Bogu i autorytetu Boga.

Warto zadać sobie pytanie o źródła tego wszystkiego, co dzieje się w Polsce na naszych oczach. Warto w sposób poważny rozprawić się z fałszywym ekumenizmem, który nie tylko nie prowadzi do żadnej „miłości” i „jedności”, ale ewidentnie kruszy ich podstawy: osłabia wiarę, pozbawia ludzi nadziei, odbiera im cel. Wywołuje chaos w umysłach. Kompromituje miłość. Jest pożywką dla lęku przed innymi.

Przypomnienie faktów z nieodległej historii, że jeszcze w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku misjom katolickim prowadzonym w Afryce zawsze towarzyszył cywilizacyjny i kulturowy skok ludności tych obszarów, wzrost dobrobytu, istotne złagodzenie napięć społecznych, mogło by wpłynąć na ostudzenie gorączki otwarcia granic przed imigrantami. Przypomnienie przez hierarchię   c a ł e j   treści Orędzia Fatimskiego, konieczności poświęcenia Rosji Matce Bożej oraz najpoważniejszej przestrogi wyrażonej przez Nią: że Bóg nie może być już więcej obrażany, położyłoby kres wewnętrznym wojnom prowadzonym w łonie państw chrześcijańskich, takich jak Polska, czy Stany Zjednoczone, czy kraje europejskie. A przede wszystkim przypomniałoby tysiącom naszych rodaków o celu ich życia.

Rzecznikami i wyrazicielami konieczność powrotu do zasad Ewangelii w polityce są dziś mężowie stanu na naszej scenie publicznej. Dawno już nasze państwo nie dysponowało takimi zasobami intelektualnymi i moralnymi. Zerwanie z fałszem i obłudą „religii humanistycznej” i „ekumenizmu” staje się dziś jednak potrzebą chwili. Przypomnienie sobie i innym, że bogiem nie jest ani człowiek, ani społeczeństwo, ani „ludzkość”, a tym bardziej wybrana uzurpatorska grupa. Nie jest „bogiem” państwo, rodzina, ani nawet życie ludzkie. To są dary Boga, które mają pomóc człowiekowi wypełnić jego powołanie.  Zadaniem Kościoła nie jest „jednoczenie ludzkości”, lecz zbawienie każdego człowieka. Odstąpienie od mącenia ludziom w głowie mrzonkami o możliwości zbudowania ziemskiego raju bez Boga jest niezbędne dla pokoju. To podstawa, byśmy się, zarówno w naszym kraju jak i na naszym kontynencie, przestali bać. Uniesienie nad Europą wysoko sztandaru krzyża Chrystusa.

To zadanie przypada dziś Polsce. To kolejne powstanie – czyli ogromna mobilizacja i nieprawdopodobny wysiłek części społeczeństwa, ludzi świadomych powagi chwili – tym razem bezkrwawe, które zaczęło się w naszym kraju zaledwie dwa lata temu, a wcześniej, w 2010 utraciliśmy ogromną część polskiej elity państwowej. I wciąż trwa. Jego przebieg jest naznaczony dramatycznymi wydarzeniami. Oby hierarchowie Kościoła nie byli dłużej niemymi, czy nawet niechętnymi jego świadkami. Oby nie odwracali się od niego plecami.

Ta walka jest walką także duchową, nie dotyczy tylko wąsko pojmowanej dziedziny politycznej. Toczy się o każdego z nas. Każdego z ludzi wierzących, każdego z polskich patriotów – ale także i tych, którzy nie mają łaski wiary, ale rozumieją wartość wspólnoty – by mógł w swoim kraju, gdzie rządzący szanują Ewangelię, czuć się potrzebny, doceniony, ważny. Czuć, że jest u siebie.

 Ewa Polak-Pałkiewicz