Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

"Weźmy taką demokrację. Współcześnie polega ona na tym, że obywatele mogą wybrać sobie tego lub tamtego ciemiężyciela, ale nie wolno im uwolnić się spod jarzma. Na przykład, maja prawo wybrać sobie prezydenta, posła, czy senatora, ale nie wolno im zorganizować referendum w sprawie podatków. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku prokuratury. Jest ona strukturą hierarchiczną i podporządkowaną..."

Felieton Radio Maryja 2008-06-05 www.michalkiewicz.pl

Szanowni Państwo! 16 lat temu, 4 czerwca 1992 roku, w atmosferze zamachu stanu, obalony został rząd premiera Jana Olszewskiego. Nie byłoby może powodu, by o tym dzisiaj przypominać, gdyby nie to, że skutki tamtego wydarzenia są odczuwalne do dnia dzisiejszego, a prawdopodobnie zaciążą nad Polską również w przyszłości. Przypomnijmy zatem, jak do tego doszło.

W kwietniu 1992 roku ówczesny doradca premiera Olszewskiego, Krzysztof Wyszkowski powiedział, że traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, ponieważ podczas negocjacji strona niemiecka szantażowała ministra Krzysztofa Skubiszewskiego, że jeśli nie będzie ustępliwy, to ujawni, że był on konfidentem Służby Bezpieczeństwa.Chociaż było to bardzo poważne oskarżenie, wszyscy udali, że nic się nie stało. Dlatego też 28 maja 1992 roku, z inicjatywy posła Janusza Korwin-Mikke, Sejm podjął uchwałę, by minister spraw wewnętrznych przedstawił informację, który z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był w przeszłości konfidentem Urzędu Bezpieczeństwa lub Służby Bezpieczeństwa.

Chodziło o ujawnienie tych informacji nie po to, by kogoś karać, bo uchwała żadnych kar na nikogo nie nakładała, tylko - żeby uchronić państwo przed możliwością szantażowania jego urzędników, a także udaremnić samo szantażowanie. Jeśli bowiem te informacje będą publicznie znane, to przynajmniej z tego powodu nikt dawnych konfidentów nie mógłby szantażować.W rezultacie minister Macierewicz dostarczył do Sejmu informacje, kto z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był odnotowany w dokumentach MSW jako konfident, a niezależnie od tego, przedstawił informację o zasobach archiwalnych MSW, z której wynikało, że przed rozpoczęciem niszczenia dokumentów SB, zostały one utrwalone na mikrofilmach sporządzonych w trzech kompletach - i że dwa z tych kompletów znajdują się za granicą, zaś jeden - w kraju. Oznaczało to, że zagranica - a więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa Moskwa i Berlin, mają pełne rozeznanie, kto z polityków polskich ma w życiorysie agenturalny epizod i że mogą to wykorzystywać.Kiedy jednak okazało się, że wśród polityków wskazanych przez ministra Macierewicza znajduje się również prezydent Lech Wałęsa, ten złożył w Sejmie wniosek o natychmiastowe odwołanie rządu premiera Olszewskiego i w ten sposób próba ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa została udaremniona - właściwie aż do dnia dzisiejszego.

Charakterystyczne jest, że tamta sytuacja powtarza się również i dzisiaj, kiedy to rząd premiera Donalda Tuska wykorzystuje prokuraturę krajową, jak i Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego do storpedowania prac Komisji Weryfikacyjnej byłych Wojskowych Służb Informacyjnych. Nie jest to dla nikogo zaskoczeniem, bo prawdziwy program rządu premiera Donalda Tuska polega na spełnianiu poleceń nieformalnych struktur dawnych komunistycznych tajnych służb, co znajduje wyraz nie tylko w przywracaniu mafijnej kontroli nad gospodarką, zwłaszcza w sektorze paliwowo-energetycznym i finansowym, ale również - w postaci upokarzających przeprosin, jakie osobom wskazanym w charakterze agentów Wojskowych Służb Informacyjnych składa minister obrony narodowej Bogdan Klich. W rezultacie Polska staje się ponownie krajem okupowanym przez dawną komunistyczną agenturę, która za cenę bezkarności i obietnicę zachowania pozycji społecznej oraz wpływów w gospodarce, chętnie przekaże kraj pod okupację Unii Europejskiej.W tym kontekście nawet skądinąd rozsądne i słuszne posunięcia rządu, nabierają nie tylko podejrzanego, ale wręcz złowrogiego charakteru. Mam na myśli ogłoszony onegdaj rządowy projekt nowelizacji ustawy o prokuraturze. Chodzi w nim generalnie o rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Dotychczas bowiem każdorazowy minister sprawiedliwości był jednocześnie prokuratorem generalnym, co słusznie uważane jest za czynnik sprzyjający polityzacji wymiaru sprawiedliwości, co z kolei utrwala korupcję w państwie, którego zasadą funkcjonowania jest: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych.Ale, jak wspomniałem, jeśli państwo porażone jest komunistyczną agenturą, nawet dobre pomysły mogą, a właściwie muszą obrócić się na niekorzyść. Oto bowiem projekt nowelizacji przewiduje, że prokurator generalny byłby mianowany przez prezydenta na 6-letnia kadencję spośród dwóch kandydatów przedstawionych mu przez ministra sprawiedliwości. Ci kandydaci z kolei byliby ministrowi wskazywani z jednej strony przez Krajową Radę Sądownictwa, a z drugiej - przez Krajową Radę Prokuratorów.Z pozoru ma to zapewnić apolityczny charakter urzędu prokuratora generalnego, ale widać gołym okiem, że uprawnienia prezydenta mają tu charakter iluzoryczny.

Najwięcej do powiedzenia mają bowiem korporacje prawnicze i minister sprawiedliwości - bo to ta trójka bowiem selekcjonuje kandydatów na generalnego prokuratora, przedstawiając prezydentowi wybór, niczym w kołchozowej stołówce - że może albo jeść, albo nie jeść.Ale nawet i to nie wystarcza pomysłodawcom nowelizacji. Prezydent bowiem może odwołać prokuratora generalnego przed upływem kadencji tylko jeśli ten zrzekłby się urzędu, albo stał się trwale niezdolny do jego pełnienia, albo wreszcie - gdyby został prawomocnie skazany, ukarany dyscyplinarnie lub złożył fałszywe oświadczenie lustracyjne.Ale niezależnie od tego, prokuratora generalnego mógłby przed upływem kadencji odwołać Sejm na wniosek premiera, jeśli - uwaga, uwaga! - premier nie przyjmie jego sprawozdania, albo jeśli prokurator generalny "sprzeniewierzy się ślubowaniu- - cokolwiek by to miało znaczyć.Widać zatem wyraźnie, że nowelizacja ustawy o prokuraturze zmierza do utrzymania politycznego podporządkowania prokuratora generalnego premierowi rządu, tylko - za parawanem, w charakterze którego ma służyć prezydent. Nic więc dziwnego, że prezydent Kaczyński z góry zapowiedział weto do tej ustawy.

Czy jednak w ogóle możliwe jest uwolnienie organów wymiaru sprawiedliwości spod wpływów politycznych? Do końca możliwe to nie jest, bo wymiar sprawiedliwości jest częścią państwa, a państwo jest zjawiskiem par excellence politycznym. Nie znaczy to jednak, że każde rozwiązanie musi być jednakowo złe. Mogą być lepsze i gorsze, a można je oceniać według tego, czy obywatele mają lepsze gwarancje sprawiedliwości, czy gorsze.Weźmy taką demokrację. Współcześnie polega ona na tym, że obywatele mogą wybrać sobie tego lub tamtego ciemiężyciela, ale nie wolno im uwolnić się spod jarzma. Na przykład, maja prawo wybrać sobie prezydenta, posła, czy senatora, ale nie wolno im zorganizować referendum w sprawie podatków. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku prokuratury.

Jest ona strukturą hierarchiczną i podporządkowaną; na szczycie stoi prokurator generalny, a na dole - zwykli prokuratorzy. Jest oczywiste, że skoro pozycja zawodowa prokuratora zależy od jego przełożonych, to będzie starał się on ich zadowolić - dobrze, jak nie za wszelką cenę.Gdyby jednak prokuratorzy byli wybierani, na przykład - w obrębie powiatu, to może bardziej staraliby się uwzględnić potrzeby obywateli, niż zachcianki przełożonych? Być może wtedy stopień uzależnienia prokuratorów od polityki byłby mniejszy, niż dzisiaj? Wykluczyć tego nie można, ale, jak widzimy, żaden z polityków takiego rozwiązania nie proponuje, bo pozbawiłoby go ono wpływu na wymiar sprawiedliwości. Dlatego w rządowym projekcie nowelizacji prokuratura zachowuje hierarchiczne podporządkowanie. Na szczycie tej hierarchii ma stać prokurator generalny, który musi tańcować wokół premiera tak samo, jak premier musi wysługiwać się razwiedce, która przywiodła go do tej posady.

Mówił Stanisław Michalkiewicz