Drukuj
Kategoria: Komentarz polityczny
Odsłony: 3631
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Andrzej K. Brandt - Hipoteza uprzejma

Jak świetnie wiadomo bracia Kaczyńscy należeli swego czasu do obozu namawiającego do głosowania za przynależnością Polski do Unii Europejskiej. I to w czasach rządu Jarosława Kaczyńskiego Polska wzięła udział w negocjacjach nad Traktatem Lizbońskim, to Jarosław Kaczyński w imieniu Polski go podpisał i przekonywał, że jest to traktat korzystny dla Polski.

Co prawda potem PiS stroił polityczne fochy wokół ratyfikacji, ale oczywiście nie na tyle, by dopuścić do referendum (w którym traktat mógłby przepaść). Podobnie, ociągał się jak mógł prezydent Lech Kaczyński, ale w końcu – pomimo oporu pióra – ten likwidujący w istocie niepodległość Polski dokument podpisał.

Fakt ten spowodował, że wielu publicystów niepodległościowych uznało patriotyzm braci Kaczyńskich za fałszywy - po prostu zewnętrzny sztafaż, coś w rodzaju roli granej na – dosłownie rozumianej – scenie politycznej, którą w istocie kręcą zza kulis zupełnie inne siły. Sprawa ta powróciła nawet przy okazji pochówku Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, kiedy to do skrzykniętych SMS-ami „młodych” dołączyły także i głosy z prawicy przypominające ten właśnie podpis prezydenta.

Dlaczego przypominam te już w gruncie rzeczy historyczne wydarzenia? Ano dlatego, że ostatnio przeczytałem wywiad jakiego Lech Kaczyński udzielił miesięcznikowi Arcana na krótko przed tragiczną śmiercią. Jest tam bardzo ciekawy fragment, który pozwolę sobie przytoczyć w całości:

Omawiając, co uważa za sukcesy swojej polityki Lech Kaczyński, mówi tam:

Wreszcie wynegocjowanie ostatecznej treści traktatu lizbońskiego. Nie jestem entuzjastą tego traktatu, ale uważam zasadniczą poprawę jego ostatecznych zapisów za bardzo ważne dla Polski osiągnięcie. Niestety, muszę dodać, było ono bardzo brutalnie negowane przez część “dziennikarzy IV RP”, którzy opisali wynik tych negocjacji i samo przyjęcie traktatu jako klęskę. To bardzo mnie boli. W czasie decydujących negocjacji w Lizbonie, w październiku 2007 roku, byli tacy, którzy chcieli, żebym wyjechał, żebyśmy się sami wymanewrowali z europejskiej polityki – żeby inni porozumieli się bez Polski.

Warto przypomnieć, że tzw. pierwiastek, którego nie udało się wynegocjować, był tylko jednym z 14 polskich postulatów. Na krótko przed decydującymi rozmowami uznaliśmy, że wysunięcie postulatu “pierwiastka” w obliczaniu siły głosów poszczególnych państw Unii jest posunięciem czysto taktycznym. Sami przeciwko 26 państwom nie mieliśmy żadnych szans, żeby to przeforsować. O wiele ważniejszą sprawą było przedłużenie tzw. mechanizmu Joaniny, a przede wszystkim korzystnego dla nas systemu nicejskiego do 2017 roku – a w międzyczasie wiele jeszcze może się zdarzyć – aniżeli walka o “pierwiastek”, który nas wzmacniał w stosunku do 5 państw, a osłabiał w stosunku do 21.

Rysuje mi się taka oto hipoteza – być może to co na "odcinku europejskim" robili Kaczyńscy to nie był euroentuzjazm, to nie była zdrada, nie było wykonywanie zadań zleconych przez jurgieltników (jak w przypadku Tuska i jego "drużyny"), ale raczej - w ich rozumieniu - realistyczny program maksimum.

Kaczyńscy działają w polityce od paru dekad, doszli do najwyższych stanowisk w państwie, z całą pewnością mieli dostęp do informacji, do których normalni obywatele dopuszczani nie są. Zapewne już dawno zdali sobie sprawę z tego, że punkt ciężkości władzy w państwie leży poza jego konstytucyjnymi organami (jak to precyzyjnie określa Stanisław Michalkiewicz), wiedzieli o "grupie trzymającej władzę", o przewerbowanych służbach (w tym nienaruszonej WSI), o przeżarciu mediów przez byłych TW, o fatalnym stanie armii, o tym jak zamykano usta zamieszanym w niektóre afery z lat 90-tych (dość wymienić Pańko, Papałę, Skułę i innych) i tak dalej.

Być może pomimo odurzenia socjalizmem zdawali sobie nawet sprawę ze stanu gospodarki i skutków funkcjonowania kapitalizmu kompradorskiego (po definicję odsyłam ponownie do Stanisława Michalkiewicza). Być może wreszcie mieli okazję zobaczyć sytuację międzynarodową Polski z dużą większą jasnością niż widzi ją przeciętny konsument TV. Kto wie jakie alternatywy dla "europejskiej jedności" im przedstawiono?

Jeśli tak, to zdawali sobie zatem także sprawę, że nawet przy wygranych wyborach nie dadzą temu rady – że po prostu nie da się nawet będąc premierem i prezydentem wyciągnąć Polski z żelaznego uścisku "strategicznych partnerów" (a więc Rosji i Niemiec), że nie da się zapobiec utracie niepodległości ani zlikwidować układu i duszącego kraj systemu ekonomicznego, który mu służy. Nie da się, bo to nie prezydent i nie premier de facto rządzą w tym kraju (jak sami się zresztą przekonali, kiedy to ich zaufany minister biegał w nocy do hotelu zdawać raporty rzeczywistemu zwierzchnikowi). Ale też, z drugiej strony, coś jednak prezydent i premier zrobić mogą, całkiem bezsilni nie są.

W tej sytuacji ich program wyglądał tak, że starali się z tych stanowisk poszerzyć obszar funkcjonowania dla patriotyzmu – to za rządów PiS z TVP popłynęło więcej prawdy, zwłaszcza o historii najnowszej, to dzięki tym rządom cokolwiek dowiedzieliśmy się o tym co skrywają archiwa IPN i tak dalej. W tym czasie prezydent Kaczyński robił dużo dla uznania zasług dawnych bohaterów (dygresja: ostatnio ze zdziwieniem odkryłem, że mjr. Ciężki z przedwojennego II Oddziału, zasłużony w sprawie Enigmy, został uhonorowany w wolnej rzekomo Polsce dopiero niedawno, przez prezydenta Kaczyńskiego właśnie) a także starał się jak mógł wspierać ruchy szkodzące interesom Rosji (Ukraina, Gruzja).

Bardzo przemyślanym pomysłem było powołanie CBA – własnej służby zbudowanej od zera z ludzi nie powiązanych z byłymi komunistycznymi służbami – a aktem politycznej odwagi był frontalny atak na WSI. Również przy negocjacjach wokół Lizbony udało się bliźniakom zostawić furtkę dla nie ratyfikowania Karty Praw Podstawowych, która będzie przecież użyta to próby likwidacji rodziny na modłę szwedzką na terenie całej Unii.

Mówiąc krótko – być może Kaczyńscy uznali po prostu, że nie da się utrzymać niepodległości, że nie da się pokonać wewnętrznego układu ale że trzeba się postarać ochronić obyczaj i język, pamięć narodu i jego najważniejszą ostoję: rodzinę. Mieli przy tym nadzieję, że projekt UE po prostu nie wytrzyma tak długo – stąd granie na zwłokę, które uznali za swój autentyczny sukces. Być może zatem polityczny pomysł, rzeczywista, nigdy nie wypowiedziana myśl polityczna braci Kaczyńskich to: przeczekajmy aż to się rozpadnie, starając się ochronić substancję narodu, jego kulturę i pamięć, wykorzystując tą odwilż jak tylko się da. Prezydent mówi to niemal otwartym tekstem – "do tego czasu wiele może się zdarzyć".

To brzmi mało ambitnie, ale być może jeśli spojrzymy prawdzie w oczy to wszystko na co nas w tej chwili stać. Jak pokazała sprawa Grecji może to być bardziej dalekowzroczne, niż do tej pory sądziliśmy.


Andrzej K. Brandt

Za: http://www.prawica.net/opinie/22043

Nadesłał " Jacek"


Wybrane komentarze pod tekstem


Czy to był realpolitik?
"Sytuacja Kaczyńskich, a zwłaszcza prezydenta, po akcesji do Wspólnot Europejskich 1 V 2004r., przy rządach stronnictwa pruskiego- by pozostać przy określeniach Michalkiewicza-była dosyć trudna. Ale były też momenty, które można było wykorzystać. Wpierw oddano bez walki Niceę. Oczywiście, że głos Polski był w tym traktacie zawyżony w porównaniu z potencjałem ludnościowym Niemiec, ale przecież to był jeden z argumentów, którym ściągnięto nas do Unii.Później był oddany również bez większej walki "pierwiastek", a potem Lizbona spychająca nas do trzeciej ligi unijnej. Stanowczy sprzeciw trzeba było wyrazić po przegranych przez uniokratów referendach we Francji i Holandii. Po kolejnej porażce w Irlandii, trzeba było powiedzieć-koniec kropka, Polska uznaje werdykt demokratyczny, Lizbona nie obowiązuje, traktat do kosza albo do renegocjacji. Można bylo poważnie liczyć na prezydenta Klausa(ostani schodził z placu boju),a i Irlandczycy by się na powtórne referendum nie zgodzili. Kto wie czy nie przyłączyła by się niechętna w swej opinii publicznej Anglia, która w sumie czekala, az ktos wyciągnie za nią kasztany z ognia. Był wtedy jeszcze prezydent Busch, który nie zamierzał wycofywać się z Europy.Prosze sobie przypomnieć jak się wtedy Eurokraci bali, w jakim szoku byli, jak zaczęli olewać świętą dla nich demokrację.Oczywiście, rozległo by się potężne wycie, ale co więcej mogli zrobić? Najechać nas? Aż tacy odważni to oni nie są. Wstrzymać strumień pieniędzy- z wzajemnością. Dla Niemiec rozszerzenie Unii bez Polski traciło sens. Jeżeli tak, to można było podyktowac lepsze warunki, a w ostatecznosci sprzedać się znacznie drożej.
Czy prezydent Kaczyński mógł wykazac się potrzebnym hartem i heroizmem? Takich predyspozycji nie wykazał, ale mówienie, że zrobił wszystko, co w danej stuacji mógł zrobić, nie jest prawdziwe.
Osobiscie uważam, że L. Kaczyński o niebo przewyższał dotychczasowych prezydentów III RP, ale składając podpis pod traktatem lizbońskim, skasował niepodległość Polski, jak ongiś ostatni król Polski."


Andyiudex



Moim zdaniem jest bez znaczenia


"(...) decydują skutki, a nie intencje.
Z mojego punktu widzenia bracia Kaczyńscy stali się zdrajcami w momencie zgody na Traktat "Lizboński". Ich intencje to już ciekawostka psychologiczna.

2. Pieniadze unijne. Oprócz potrzebnych inwestycji idą też na bzdury i propagandę.

3. Czynnik toksycznej ideologii to jedno. Jak Pan zauważył to czynnik zmienny. Ale jest też element stały: terytorium. Obecna Polska zawiera ziemie, które Niemcy uważają za swoje, natomiast w zasadzie nie zawiera ziem ruskich (zgodnie z linią Curzona).

4. "Robił, co mógł". Nie przekonuje mnie to."

-  Dubitacjusz