Drukuj
Kategoria: Komentarz polityczny
Odsłony: 2730
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Z Nigelem Farage'em, przewodniczącym frakcji Europa Wolności i Demokracji w Parlamencie Europejskim, rozmawia Dawid Nahajowski

Często krytykuje Pan tzw. brukselską klasę polityczną. Kogo dokładnie ma Pan na myśli?
- Mam na myśli Komisję Europejską. To oni są najważniejsi. My mamy w Parlamencie 750 posłów, ale Komisja zatrudnia 30 tysięcy pracowników. To oni reprezentują rząd Europy i stanowią prawo. Trzeba jednak pamiętać, że urzędnik państwowy z Wielkiej Brytanii czy z Polski, który dostaje pracę w Komisji Europejskiej, otrzymuje niewyobrażalne wynagrodzenie i należy do najlepszego na świecie funduszu emerytalnego. Żyje mu się wspaniale i wygodnie i chce tylko, by instytucje europejskie miały jeszcze więcej władzy. Niestety, pieniądze są najważniejsze dla wielu osób. Jestem tu od 12 lat i obserwuję Brytyjczyków, którzy początkowo mają zdrowe i sceptyczne nastawienie wobec integracji europejskiej, ale po dwóch, trzech latach wciąga ich system. Wszystko przez pieniądze.

Kto obecnie rządzi w Unii Europejskiej? Kto podejmuje najważniejsze decyzje?

- Na pewno głowy państw, tacy ludzie jak Merkel czy Sarkozy, mają o wiele więcej do powiedzenia od 2008 roku, kiedy zaczął się kryzys. Gdy ogląda się telewizję, to właśnie oni są tymi wielkimi. Niemcy i Francja. Ale za kulisami prawdziwa władza rozgrywa się właśnie w Komisji Europejskiej. Rząd Europy to Komisja Europejska niepochodząca z wyboru i dlatego nieusuwalna. Co to za system? W Wielkiej Brytanii od stuleci istnieje demokracja parlamentarna, a wy w Polsce po 1945 roku przeżyliście koszmar. Po dwudziestu latach wolności rządzą wami ludzie, na których nie możecie głosować. To nie demokracja.

Jakie Pana zdaniem powinny być relacje Unii Europejskiej z takimi krajami jak Egipt, Rosja czy Stany Zjednoczone?
- To bardzo ważne pytanie. Czy UE powinna mieć wspólną politykę zagraniczną? Jeśli tak, to czy możliwe jest jej uzgodnienie? Nigdy w historii Wielka Brytania i Francja nie miały podobnego stanowiska w kwestii polityki zagranicznej. Obecnie mamy Europejską Służbę Działań Zewnętrznych z wielkim budżetem, ma w niej pracować 7 tys. osób. Jej szefową jest Catherine Ashton. W jakimś sensie jestem zadowolony, że głos Unii Europejskiej na scenie światowej jest ignorowany. Unii brakuje wiarygodności i nie ma szefa. Jak można uzgodnić politykę zagraniczną? To naprawdę bardzo trudne.

Co Pan powie o przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelu Barroso?
- Proszę pamiętać, że pan Barroso był także komunistą. Jak się popatrzy na te instytucje, można znaleźć w nich ludzi oddanych wcześniej komunizmowi, którzy teraz doskonale przystosowali się do nowego wspaniałego życia. Zawsze miałem wrażenie, że pan Barroso to miły człowiek. Nie mam do niego żadnych osobistych uprzedzeń. Myślę jednak, że jest szefem rządu w nowej formie.

Czy Herman Van Rompuy, stały przewodniczący Rady Europejskiej, jest szefem?
- To dobre pytanie. Kto jest szefem? Traktat lizboński namieszał tutaj bardzo.

Do kogo powinienem zadzwonić, aby porozmawiać z kimś odpowiedzialnym za Unię Europejską?
- To pytanie zadał wiele lat temu Henry Kissinger i nie ma na nie odpowiedzi. Jeśli mówimy o polityce zagranicznej, to czy trzeba się kontaktować z Barroso, Ashton czy Van Rompuyem?... Nie znam odpowiedzi z kim. Powstała bardzo rozbudowana struktura. Ale Van Rompuya i Barroso łączy na pewno jedno - żaden z nich nie został wybrany i nie można ich odwołać ze stanowiska w głosowaniu powszechnym. Prawdziwa władza w tych instytucjach pozostaje poza demokratyczną kontrolą. To największy problem Unii Europejskiej. Ale gdy podnosimy ten temat, to okazuje się, że nikt nie chce niczego zmieniać.

Podczas swoich wystąpień na forum Parlamentu Europejskiego mówił Pan wiele o niepodległości. Jak Pan wie, Polacy bardzo cenią swoją nie tak dawno odzyskaną niepodległość. W obecnym kształcie UE Polska jest krajem w pełni niepodległym?
- Całkowicie rozumiem, że chcieliście jak najdalej odejść od Moskwy. Ale różnica polega na tym, że w organizacji takiej jak NATO przy jednym stole zasiadają przedstawiciele niepodległych państw i albo coś uzgadniają, albo nie. W Unii Europejskiej natomiast ktoś inny podejmuje za nas decyzje. W przypadku krajów takich jak Polska, o ironio, po względnie krótkim okresie samodzielnego zarządzania swoimi sprawami większość prawa krajowego jest stanowiona przez instytucje unijne. Moja wizja Europy to taka, w której mój i pana kraj mają swoje demokratyczne rządy, które stanowią własne prawo. Jeśli spotykamy się w Radzie, to uzgadniajmy wspólne stanowisko. Niech to będzie niezależny układ. Uzgodnijmy pewne wspólne minimalne standardy dotyczące środowiska czy też warunków pracy. Ale niech to będzie zrobione w Europie suwerennych demokratycznych państw. Tymczasem tutaj po prostu buduje się kompletnie nowy kraj zwany Europą. Oczywiście to jest kraj, bo ma prezydenta i ministra spraw zagranicznych. Ale nikt nigdy na to nie wyraził zgody. Gdy zapytano Francuzów, czy akceptują konstytucję dla Europy, to powiedzieli "nie", gdy zapytano Holendrów, odpowiedź także brzmiała "nie", a gdy z kolei Irlandczycy powiedzieli "nie", to zmuszono ich, by przeprowadzili kolejne referendum. Nie da się udowodnić, że narody Europy rzeczywiście tego chcą.

Obecnie słyszymy wiele słów krytycznych pod adresem strefy euro...
- Od 1999 roku głośno i dobitnie podkreślałem w Parlamencie Europejskim, że strefa euro nie przetrwa i nie będzie działać. Wyśmiewano mnie za taki pogląd.

Unia Europejska powinna przyjmować nowych członków do strefy euro pomimo nasilającego się kryzysu ekonomicznego w Europie?
- Proponowałbym - całe szczęście, mój kraj nie należy do strefy euro - aby zanim nowe kraje przystąpią do tej strefy, najpierw rozwiązać jej wewnętrzne problemy. Żeby było jasne, że Grecja i Niemcy nie mogą współistnieć w tej samej unii monetarnej. Eurostrefa nie może w takiej formie dalej działać - dwa lub trzy kraje powinny z niej wyjść dla własnego dobra. Chce się rozszerzać model, który już się nie sprawdził. To nie ma sensu.

Wcześniej był Pan członkiem partii konserwatywnej, teraz jest Pan eurosceptykiem. Dlaczego?
- Rzeczywiście byłem członkiem partii konserwatywnej za czasów pani premier Thatcher. Miała na temat Europy bardzo zdecydowane i zdrowe poglądy. Naturalnie jak wszyscy cieszyła się, że upadł mur berliński i kraje takie jak Polska odzyskały niepodległość. Ale jasno stawiała sprawę - my chcieliśmy mieć przyjazne stosunki z naszymi europejskim sąsiadami. Myślę, że była bardzo dobrym premierem. Gdy odeszła z rządu, partia konserwatywna zaczęła mówić o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do strefy euro, podpisała Traktat z Maastricht. A teraz zasiadam w Parlamencie Europejskim i widzę moich kolegów konserwatystów z Anglii, którzy, z niewieloma wyjątkami, głosują za proliferacją prawa europejskiego w obszarach, które do tej pory były zarezerwowane dla państw narodowych. I naprawdę czuję się wolny, że nie jestem członkiem partii, która odwróciła się od swoich najważniejszych wartości.

Pod adresem Unii Europejskiej padło w naszej rozmowie już wiele słów krytyki. Czy widzi Pan jakieś pozytywy tej instytucji?
- Można się spierać, czy niektóre ustawy tu tworzone są dobre i rozsądne. Na przykład, czy dyrektywa o ochronie mórz była rozsądna, czy powinna powstać. Równie dobrze można powiedzieć, że to fatalna dyrektywa, mówię tu o wspólnej polityce w dziedzinie rybołówstwa. Chodzi o to, że każdy akt ustawodawczy tworzony w Brukseli jest sporządzany w tajemnicy przez biurokratów i tylko oni mogą zmienić, zrewidować czy poprawić te przepisy. Nic się moim zdaniem nie robi w Brukseli, czego nie mogą zrobić suwerenne państwa, które ze sobą współpracują. Dziesiątki tysięcy ludzi zatrudnia się za ogromne publiczne pieniądze, a my wszyscy tracimy demokrację. Absolutnie nie popieram tego układu i nie wierzę, że da się go zreformować. Myślę, że musimy zacząć od początku realizować świeżą wizję Europy.

Jaki według Pana będzie stan Unii Europejskiej za 50 lat?
- Jeśli UE przetrwa, to będzie ona najmniej demokratycznym dużym obszarem na świecie, bo do tego czasu nawet Chiny się zmienią. Będzie się charakteryzować niskim poziomem wzrostu, wysoką stopą bezrobocia, problemami społecznymi, w tym związanymi z migracją do Europy. Jeśli nic się nie zmieni, to stanie się katastrofa. Nie da się zbudować Stanów Zjednoczonych Europy bez przyzwolenia obywateli.

Dziękuję za rozmowę.

Za: http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=111380

Nadesłał: Polska