Drukuj
Kategoria: Komentarz polityczny
Odsłony: 2957

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

 Krzysztof Baliński 
Wydawało się, że afera podsłuchowa wstrząśnie polską sceną polityczną, że po tym, co ministrowie powiedzieli o Polsce i Polakach będzie to koniec rządu. Bartek S. po aferze zapadł się pod ziemię, ale nie na długo. Z szamba wyciągnęła go Ewa Kopacz, tak jak wyciągnęła innych upiornych osobników z rządu Tuska. Ma nową posadę - szefa Instytutu Obywatelskiego. Co będzie w nim robił? Ano pisał ekspertyzy, a w nich straszył nacjonalizmem i faszyzmem. Na pytanie „Gazety Wyborczej”, czy pradziadek zaważył na jego życiowych wyborach, odpowiedział: „On zaważył w tym sensie, że stał się figurą pewnego rozumienia polskości, osobiście mi obcego, dosyć prymitywnego rozumienia”.

„Gazeta” pytanie poprzedziła literacką ekspertyzą: „Sienkiewicz to klasyk polskiej ciemnoty i nieuctwa”. Przypomnijmy - gdy ministrem edukacji był Roman Giertych i robił porządki w kanonie lektur, niezwykle zbulwersował „Gazetę”. A wiedzieć trzeba, że jeśli Michnik kogoś sobie upatrzy, to nie ma zmiłuj. I to w podwójnym sensie. W negatywnym, jak z Henrykiem Sienkiewiczem, w pozytywnym, jak z Bartkiem S. A propos koneksji koneksji tego ostatniego. Gdy minister edukacji chciał z listy lektur szkolnych usunąć Gombrowicza i Dostojewskiego, a wpisać na nią Jana Dobraczyńskiego, w imieniu Stowarzyszenia Rodziny Henryka Sienkiewicza wykreślenia antenata z listy domagał się Bartek S.: bo „miejsce książek Sienkiewicza jest wśród usuniętych dzieł literatury światowej i polskiej, a nie wśród książek Dobraczyńskiego”. „Gazeta” natychmiast obdarzyła go przydomkiem „wielki erudyta”.


Bo też była za tym, a nawe za ich zakazaniem ze względu na prowokacyjny i jątrzący przekaz. A swoją drogą, dlaczego by nie żądać włączenia do kanonu „Tewje Mleczarza” i zszywek „Gazety”? Czyż nie są ciekawsze od „Ogniem i mieczem”? O naszym „bohaterze” piszemy Bartek S. Dlaczego? Bo chcemy, aby nazwisko Sienkiewicz na zawsze kojarzyło się nam z gigantem Henrykiem, a nie z karłem Bartłomiejem. A także dlatego, bo coraz bardziej kojarzy się nam z „Radkiem”, tj. dorosłym, ale śmiesznym, nieporadnym i głupawym typkiem.

O autorze „Trylogii” Stefan Żeromski powiedział: osiągnął zrozumienie się pisarza z narodem, jak żaden z piszących na świecie. Gdy nie mieliśmy oręża – on był naszą bronią. Do niego przychodzili chłopi, mówiąc: „Tyś nas zrobił Polakami”. Sienkiewicz kochał wielkość Polski. Zwano Go z sympatią poetą imperializmu polskiego. To dzięki „pokrzepianiu serc” odzyskaliśmy niepodległość. Żołnierze Legionów, żołnierze wyklęci, powstańcy Warszawy dobierali sobie pseudonimy, wzorując się na bohaterach „Trylogii”. To wszystko zderzyło się z wizją Bartka S. - Polski małej, skarlałej; wpisało w prymitywną propagandę obrzydzania Polakom ich historii, uprawianą przez antypolską gazetę (à propos, w innej gazecie „polskim nacjonalistą” i „patriotą” nazwał Jakuba Bermana!). Co groteskowy Bartek ma wspólnego z „powstańcami”? Wbrew pozorom wiele. Bo dla polskich dzieci trzeba będzie organizować tajne komplety i w tajemnicy przed okupantem przerabiać Sienkiewicza.

Widmo faszyzmu krąży nad Europą. Bartek S. też uległ tej groteskowej obsesji. Szoł rozpoczął w Białymstoku. „Jedno mogę powiedzieć, jeśli chodzi o środowisko skinheadów: „Idziemy po was” - zapowiedział. Spośród tysięcy przestępstw popełnianych w Polsce do medialnych występów wybierał tylko te, które pomagały mu w wojnie z narodowcami. Bo Bartek S. to zagorzały wróg tego środowiska. Walka z „faszystami” w jego wydaniu przypominała metody Bermana. Dla niej powołał specjalne policyjne zespoły. Zapowiedział oddanie do ich dyspozycji specjalnych prokuratorów, którzy wyruszą w teren, gdyby tylko powezmą podejrzenie, że doszło do przestępstwa na tle rasowym.

Do akcji nie zdążył wciągnąć dziennikarzy „Gazety”. A szkoda, bo polowanie na rasistów ruszyłoby z kopyta, gdyby obok pokoju z dyżurnym prokuratorem siedział w kanciapie dyżurny reporter. Nikt przecież poza ludźmi Michnika nie ma tak rozwiniętego zmysłu węchu do tropienia rasistów. Nie pominięto policyjnej prowokacji. Ofiarą  jednej z nich padł Brunon Kwiecień. Jego zbrodnia polegała na tym, że nazwał Tuska „rudym bandytą”. Potępiając faszystów terroryzujących ludność Białegostoku zawołaniem „Polska dla Polaków”, Bartek uderzył w to, co najbardziej lubi Michnik: „Ten cały system zawiódł, tzn. i rodzice, i szkoła, i kościół zawiodły”. O rodzinnych koligacjach Bartka wiele mówi stosunek do Baumana. Besztając młodzież, która na jego wykładzie wznosiła okrzyki: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, diagnozował: „tych ludzi nie można nazwać patriotami. To zwykły prymitywizm, ksenofobia i rasizm”. Wygwizdanie profesora-siepacza nazywał „bandyckim uderzeniem w podstawy cywilizacji” (dla premiera incydent z Baumanem był „wstępem do poważnego nieszczęścia”, ale Tuska można usprawiedliwić - myślał, że to niemieckie nazwisko).

Bartek - „wielki erudyta”, jak nazwała go gazeta od Baumana, z nieuctwa przemilczał przeszłość profesora-majora, który służył w KBW, tj. wojskowym odpowiedniku UB. Swoją drogą, ciekawe jak zareagowaliby Izraelczycy, gdyby na Uniwersytecie w Hajfie wykład miał profesor stawiający pierwsze kroki w naukowej karierze jako wachman w Auschwitz. Z sali wykładowej cało chyba by nie wyszedł? Bartek zadanie wykonał. I jedno jest pewne - Tusk dobrał go do tej misji ze względu na nazwisko. Po aferze taśmowej, w rozmowie z Olejnik skomlał: „wiem, że nie mam przyszłości politycznej”. Otóż ma! Azjatyckie rysy oraz supernarodowe nazwisko bardzo dobrze karierze rokują.

Ośrodek Studiów Wschodnich powstał w 1990 r. jako instytucja ekspercka, która dostarczać miała władzom wiedzy o tym, co dzieje się na Wschodzie. Apologeci Ośrodka piszą, że jako jedyny zatrudniał młodych, nieskażonych komunizmem, że przygotowywał rzetelne i niezależne ekspertyzy, i usilnie starał się zabezpieczyć przed inwigilacją z zewnątrz. Nie piszą, że ekspertyzy trafiały na biurka nierzetelnych ministrów, zależnych od kadry MSZ naszpikowanej agentami obcych służb. Nie piszą też, że Ośrodek był ręcznie sterowany i dostarczał na biurka decydentów to, czego oczekiwali. Jego twórca i wieloletni dyrektor Marek Karp zmarł 12 września 2004 r. w szpitalu MSW przy ul. Wołoskiej w Warszawie, w tajemniczych okolicznościach. Jego bliscy współpracownicy, w tym Bartek S., którzy pełnili i pełnią najważniejsze funkcje w aparacie bezpieczeństwa, nie zrobili nic, aby to wyjasnić.

Dlaczego nabrali wody w usta? Moskwa to szczególna placówka dyplomatyczna. W ostatnim ćwierćwieczu kierowali nią ambasadorowie „archiwalnie” związani ze światową stolicą proletariatu i specsłużbami. W styczniu na ich miejsce przyjechała Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, b. wiceminister spraw zagranicznych. Nowa pani ambasador przez lat kilkanaście pracowała w Ośrodku, gdzie była wicedyrektorem. Nie od rzeczy będzie tu dodać, że matka pani ambasador jest Rosjanką.

Jak wygląda polska polityka zagraniczna, opisywać nie trzeba. To „Ch.., d... i kamieni kupa”. Wiemy też, komu to zawdzięczamy - Radkowi od zawsze doradzał... Bartek. Obaj nakręcają się nawzajem od wielu lat. Radek odznaczył Bartka orderem „Bene Merito”: „Za błyskotliwe analizy, pomocne w formułowaniu polityki zagranicznej”. Skutki owych błyskotliwych analiz widzimy w doniesieniach ze Wschodu. Order, który zawisł na Bartku jest wynalazkiem samego Sikorskiego, czyli prywatną inwestycją medialną za państwowe (Bartek nie jest gorszy - zamawiał sondaże CBOS, które wykazywały, że Polacy, od czasu gdy zaczął czuwać nad bezpieczeństwem państwa, mają się najlepiej). Zanim krzyknął nam w twarz „idziemy po was!”, analizował całodobowo Wschód, abyśmy pojąć mogli różnice między dobrym oligarchą Poroszenko i złym oligarchą Janukowyczem.

Przy czym analiza, która poprzedziła pucz na Majdanie, a wcześniej zadymę z Łukaszenko, trwała latami. A co tęga głowa wymyśliła? W dwa dni po katastrofie smoleńskiej znalazł się wśród inicjatorów listu otwartego do obywateli Rosji pt. „Spasiba”, z wyrazami podziękowania „za to dobro, którego od Was doświadczamy w tych dniach”. Bartek to także promotor Gazpromu w Polsce. Uznał kiedyś, że sektor paliwowy skazany jest na Rosjan, a zadaniem państwa powinno być co najwyżej zadbanie, by nie został zmonopolizowany przez jeden koncern. Wspierał przejęcie Rafinerii Gdańskiej przez Łukoil a Orlenu przez Jukos. Krótko mówiąc, nastawił się na twardą obronę polskiego stanu posiadania.

Jeszcze bardziej wyrozumiały był wobec aferzystów. Gdy PiS złożyło wniosek o powołanie komisji śledczej ws. lobbingu K. Bieleckiego na rzecz rosyjskiego kapitału w „Azotach”, ruszył na odsiecz z iście chazarską furią.
Kwiecień 2013 r., na miesiąc przed kijowskim Majdanem, ówczesny szef MSW odbywa odprawę służbową w Delegaturze ABW w Rzeszowie. Dyskusję o niepokojącym rozwoju sytuacji za miedzą brutalnie przerywa. Oniemiałym funkcjonariuszom rozkazuje krótko: „na Ukrainie sytuacja pod kontrolą; zajmować się terrorystami i Iranem; niczym więcej!”. Analitycznych osiagnięć Bartka nie cenimy.

Z wyjątkiem jednego – diagnozę, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Dowód - MSW i służby, które reformował. Też teoretycznie. Najpierw wmawił nam, że nimi kieruje. Później, że reforma jest „rządowa”. Jaka ona była, wiemy po aferze z podsłuchami i dymisji „reformatora”! A reformować było co - skrajnie zdemoralizowane, w stanie fachowego rozkładu, z hasającymi po ich kwaterach ruskimi agentami. Po objęciu urzędu zapowiedział: rozpoczynam drugą wojnę z przestępczością zorganizowaną. Pierwszym sukcesem owej drugiej wojny było ukręcenie łba aferze potajemnego przekazywania Rosji „Azotów”; drugim - przykrycie afery z tworzeniem partii TW „Oscara” za pieniądze niemieckiej BND.

Ministrowi Bartkowi nie przyszło też do głowy uruchomić państwowe służby po ogłoszeniu przez Ślunską Ferajnę apelu do Putina, aby stał się gwarantem śląskiej autonomii i nie kierował rakiet na siedzibę Ślunskiego Cajtunga.
„Tęga głowa” dewizą swych analiz uczynił: polityka jagiellońska jest koncepcją imperialną, która konfliktuje nas z Rosją; pomysł budowania dobrych relacji z sąsiadami jest głupi; skupić się trzeba na stosunkach z Rosją; rozmawiać z silniejszymi (na słabych krzyczeć). Putin tego nie dostrzegł i wynagrodził. Odebrał to nieco inaczej - Polacy zrozumieli, gdzie jest ich miejsce. I zażądał jeszcze więcej dowodów miłości i oddania. Tak skończyła się polska polityka wschodnia, a także pokrętne analizy człowieka o dwóch twarzach, zadufanego w sobie dyletanta i aroganta.

Rosyjskim dyplomatom nie można odmówić perfidii, ale nic im tak nie ułatwia zadania, jak „nasze” tęgie analityczne głowy. Po aferze taśmowej zapytywano: Dlaczego ten rząd nie chce odejść? Odpowiedzią było: najpierw musi bronić ojczyzny przed obcą intrygą. Bo Bartek zdiagnozował - „Spisek pisany jest w nie-polskim alfabecie”. To była dziwna teza, bo był w rządzie wobec Rosji usilnie i namolnie przyjaznym, a na Kremlu miał tylko przyjaciół na czele z generałową Anodiną.  Obiektywnie przyznać jednak trzeba, że Polska odzyskała inicjatywę na arenie międzynarodowej.

Marszałek Sejmu RP spotkał się w Finlandii ze Św. Mikołajem. Rozmowy były poufne, ale wiemy, że rozmawiali o złowrogim Putinie. Chociaż jednego nie wiemy - uwzględniwszy potencjał naszych służb (które reformował Bartek), Mikołajem mógł być podstawiony przez Ruskich Dziadek Mróz.
Pacyfista w służbach, bezpartyjny fachowiec, prawnuk Henryka – tak mówiono o nim po nominacji na ministra. Bezpartyjny, ale w służbie państwa (tj. w służbach) od lat. Najpierw w ruchu WiP, dogłębnie spenetrowanym przez SB, później w MSW, gdzie włączył się w weryfikację funkcjonariuszy SB (do UOP nie ściągnął go jednak Krzysztof Kozłowski w maju 1990 r. - jak utrzymuje - ale Kiszczak, którego „gościem” w Starych Kiejkutach był już pół roku wcześniej!). Przezornie (i pozornie) służbę w UOP, w stopniu kapitana, zostawił w 1992 r. i współtworzył państwową instytucję zajmującą się „białym wywiadem”. Potem zajął się doradztwem dla firm robiących interesy na Wschodzie i pisaniem dla „Tygodnika Powszechnego”. I zapewne ta ostatnia działalność zjednała mu opinię bezpartyjnego fachowca.

O jego bezpartyjnych koneksjach świadczyć ma też to, że PO doradzał wraz z Ireną Popoff, b. rzeczniczką UOP, kuzynką Petera Vogla i osobą bliską Komorowskiemu. Doradzał też b. prezesowi Spółdzielni „Świetlik”, z której wywodzi się znaczna część „elementu” będącego dzisiaj „na świetliku”, np. TW „Oscar”. Krótko mówiąc pokochał służby, i... pozytywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy bezpieki. Ale one Bartka S. nie pokochały. W służbach i policji nie cieszył się szacunkiem.

Uważany był za kolejną, tym razem męską wersję ministry Muchy, za dyletanta, nie umiejącego współpracować z ludźmi (przejmując urząd, „na dzień dobry” powitał policjantów ekspertyzą, że w większości pochodzą z rodzin patologicznych); nielojalnego wobec żadnego układu (w 1990 r. to on między innymi dokonał weryfikacji funkcjonariuszy MSW i nowo powołany UOP oparł na kadrach b. SB). Zapytywali: Jak człowiek o takich zaszłościach, promotor ekspansji Gazpromu w Polsce, który do polityki przyszedł z szemranego biznesu, został ministrem i dostał certyfikat bezpieczeństwa?

Powątpiewali w koligacje rodzinne pryncypała: Może jest wnukiem Sienkiewicza z MBP? I rzeczywiście, na czele powojennych komórek wywiadowczych, począwszy od Wydziału II Samodzielnego MBP i samego MBP,  przez lata, tj. do moczarowskich czystek stał płk Witold Sienkiewicz vel Lewin. Nawiasem mówiąc za pomagiera miał ojca Aleksandra Makowskiego, tak jak Lewin przybyłego do Polski w 1944 r. z wojskami NKWD. Plotka, że minister jest dobrze zakamuflowanym nielegałem z piękną legendą prawnuka pisarza była o tyle chwytliwa, że SB nieźle opanowała mechanizm legalizowania paskudnych sowieckich życiorysów przy pomocy pięknych polskich nazwisk. Suchej nitki na ministrze nie zostawili blogerzy: Jest bardzo podobny do Felka Dzierżyńskiego; Uderzające podobieństwo, te ślepia mówią same za siebie; Jaki znów pradziadek, przecież nie jednemu psu burek na imię; W rządzie wnuczka żołnierza Wehrmachtu jedni to złodzieje, jeszcze inni zdrajcy, ale na pewno nie Polacy.

Zwątpienia potwierdziły knajpiane podsłuchy. Bo sądząc po knajackim języku, Bartek na pewno nie był chowany na przepięknej polszczyźnie pradziadka. Potwierdził też sam, gdy wulgarną odzywkę o „dorzynaniu watahy”, nazwał  „sienkiewiczowskim zawołaniem wiecowym”. I był to kolejny sygnał ostrzegawczy, że pochodzi z azjatyckich Dzikich Pól, tak barwnie zresztą opisanych przez domniemanego pradziadka. Był też szok ogromny. „Idzie się, Idzie się” - tak krzyczeli przechodnie na Nalewkach, aby nie mieć wylanego na łeb kubła pomyj, albo i czegoś gorszego. Sienkiewicz krzyknął „Idziemy po was”, ale i tak na łeb wylali mu kubeł pomyj (albo i coś gorszego).

Krzysztof Baliński
(artykuł ukazał się w “Warszawskiej Gazecie” 13 marca 2015 r.)