Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Felieton · „Nasz Dziennik” · 2008-12-21

„Właśnie przyjęcie jest w salonie duchesse de Guise de domo Cohn.
Co czwartek w doborowym gronie zbiera się tutaj tout le monde.
(...) Co czwartek tutaj Derrida na zwłokę o różnicę gra, natchniony prorok Bendit Cohn kapitalizmu wieści zgon, co wszystkich wprawia w podniecenie” – pisze w poemacie „Bania w Paryżu” Janusz Szpotański.
Jak wiadomo, poemat ten kończy się happy endem, to znaczy – utytułowani bywalcy salonu księżnej porzucają snobistyczne pozy, wspominając wśród łez miejsca swego urodzenia: „Ach, zasłużyłem na sto kijów! Miejsce urodzin? Jaki Kijów? Wszak na świat wydał mnie Drohobycz – i to jest życia mego zdobycz!” – ale zarazem ustalając nowe hierarchie: „Gdy przy orderach i we fraku, na czele delegacji gminy, mój dziad Cesarza witał w Stryju, kim był twój wówczas, ty prostaku z głębin dna getta w Kołomyi?”

Oto rodowód jest rodziny...

Jedno można powiedzieć na pewno.
Rodzice Daniela Cohn-Bendita nie pochodzą z Kołomyi.
Wprawdzie na jego stronie internetowej o rodzicach – ani słowa, jakby w ogóle ich nie miał, ale przecież ma nawet brata Gabriela, zatem rodziców też musiał mieć na pewno.
Z dostępnych informacji wynika, że byli „niemieckimi Żydami”, którzy wyemigrowali do Francji w obawie przed „nazizmem”.
Jak wspomina „Dany” – bo tak właśnie sam lubi się nazywać – jego rodzice tworzyli w Paryżu „grupę intelektualistów”, do której należała też Hannah Arendt ze swoim mężem Heinrichem Blucherem i Walterem Benjaminem.
Blucher i ojciec „Dany’ego”, przyjaźnili się od czasów pierwszej wojny, kiedy to razem byli „internowani”.
No, niechże i tak będzie.
Sam Daniel urodził się we Francji pod koniec wojny, 4 kwietnia 1945 roku – chociaż niektórzy twierdzą, że dopiero w roku 1946, ale to nieistotne.
Początkowo był bezpaństwowcem, ale „wierzył w Izrael” i był „syjonistą”, tzn. uważał, że nie ma takich poświęceń, jakich nie można by narzucić narodom mniej wartościowym, żeby tylko dogodzić państwu żydowskiemu.

Dzisiaj – jak twierdzi – syjonistą już nie jest, chociaż z drugiej strony – czy ktoś może takie rzeczy wiedzieć na pewno? Tak czy owak dorastał i mężniał, aż w wieku 14 lat określił się jako Niemiec, aby – jak sam utrzymuje - nie służyć we francuskiej armii.
Do liceum chodził już zatem w Niemczech, w Oberhambach i ukończył je w 1965 roku.
Po maturze powrócił do Francji, gdzie podjął studia socjologiczne na paryskim uniwersytecie Nanterre.
Mieszkał podówczas w studenckiej bursie, w której panowały stosunki do tego stopnia familiarne, że – jak sam wspomina – nawet „Niemcy żyli w zgodzie z Żydami”.
Na pewno tak było, zresztą – jakże by inaczej, zwłaszcza na tym etapie dziejowym, a jeszcze w dodatku, gdy akurat należeli do odmiennych płci, chociaż oczywiście niekoniecznie, bo nieubłagany postęp właśnie zwolna wkraczał pod strzechy studenckich burs.

Wkrótce, to znaczy w maju 1968 roku wybuchła pamiętna studencka rewolta, w której Daniel Cohn-Bendit po raz pierwszy objawił się pod czerwonymi sztandarami rewolucji, jako nieubłagany krytyk znienawidzonego kapitalismusa, chociaż z drugiej strony potrafił docenić jego uroki, zwłaszcza w postaci darmowego szampana, spijanego w towarzystwie licznych wielbicielek, którym krzykliwość, a także – nie ukrywajmy – temperament proroka szalenie imponowały.
Ta natchniona, płomienna działalność została przerwana decyzją francuskich władz, które wydaliły Daniela Cohn-Bendita, jako uciążliwego cudzoziemca.
Odtąd Daniel Cohn-Bendit określa się jako „obywatel europejski”, czyli – disons entre nous – jako europejs.

Żydokomuna i cyrk Stalina

Trzeba powiedzieć, że nie on jeden i nie on pierwszy.
Od pamiętnej decyzji cesarza Hadriana, który po bezwzględnym stłumieniu żydowskiego powstania Bar Kochby w 135 roku wydalił Żydów z Palestyny, rozpraszając ich po świecie, żydowska diaspora jest stale obecna w świecie cywilizowanym, chociaż z drugiej strony cywilizacji tej nienawidzi, ponieważ ufundowana jest ona na chrześcijańskim uniwersalizmie, który siłą rzeczy podważa trybalistyczne żydowskie uroszczenia do wyjątkowości w całym Wszechświecie.
Zdaję sobie sprawę, że głoszę poglądy, których niejeden papier by nie wytrzymał, ale mówi się - trudno.
Jeśli nie odważymy się mówić szczerze, jeśli sami siebie zaczniemy tchórzliwie cenzurować, to znaczy, że wyrzekamy się wolności, nawet jeśli pozwolą nam wybrać sobie swoich ciemiężców, ot – choćby Daniela Cohn-Bendita lub jemu podobnych - w tzw. demokratycznych wyborach.


Więc odkąd rewolucja francuska zrównała Żydów w prawach, widzimy z ich strony nieustanne dążenie do podważenia fundamentów społeczności, wśród których żyją.
Na pierwszy rzut oka takie działanie wydawać się może niezrozumiałe, jako niecelowe.
Tak jednak nie jest.
Dopóki bowiem społeczności w krajach osiedlenia tworzą organiczną całość, z własnym poczuciem hierarchii i tożsamości, trudno je rozbić, a nawet osłabić.
Kiedy jednak poczucie hierarchii zniknie, wyparte przez „nienawiść klasową”, zaś tożsamość zostanie rozpuszczona w żrącym roztworze „internacjonalizmu” lub „europejskości” – dawna społeczność staje się „masą”, którą nawet niewielka, ale świadoma celu wspólnota plemienna może bez trudu politycznie opanować.
Z tego właśnie powodu marksizm, wszystko jedno – ortodoksyjny, czy tzw. kulturowy, znany również pod nazwą „politycznej poprawności” – atakuje fundamenty każdej społeczności, która – po zerwaniu organicznych więzi, jakie ją spajają – staje się zupełnie bezbronna.

Dlatego też nie jest rzeczą przypadku, że we wszelkich ruchach wywrotowych, jakie pojawiają się w Europie od końca XVIII wieku, Żydzi są nie tylko reprezentowani, ale wybitnie nadreprezentowani.
W szczególności – w ruchu komunistycznym, który w dążeniu do przebudowy społeczeństwa był najbardziej radykalny, a nawet miał ambicję stworzenia „człowieka sowieckiego”.

Dopóki bowiem społeczność składa się z grup spojonych organicznymi więziami, dopóki istnieje wspólna dla wszystkich hierarchia wartości i uznawane są etyczne fundamenty systemu prawnego, dopóty społeczność utrzymuje się w stanie równowagi, nawet jeśli jakaś grupa plemienna tych wartości nie podziela.
Jeśli jednak ta wewnętrzna struktura społeczności zostanie zniszczona, owa wspólnota plemienna siłą rzeczy pozostaje jako jedyna istniejąca i przez to – najsilniejsza.
Ta siła niemal natychmiast przekłada się na polityczne znaczenie i nie bez powodu pierwsza faza komunizmu, w każdym kraju poddanym temu eksperymentowi, była dla Żydów okresem znakomitego fartu.
Nie dlatego bynajmniej, by przejmowali się wszystkimi dogmatami, uchowaj Boże! Większość z nich zachowywała się po prostu jak Zelig, co to, kiedy jest wśród Murzynów, to zaraz czernieje, a kiedy wśród kobiet w ciąży, to i jemu rośnie brzuch.
Mieli okres dobrego fartu tylko dlatego, że tylko oni tworzyli organiczną wspólnotę, że nawet autentyczni dogmatycy czuli, że co swój – to swój.
To właśnie było zjawisko tzw. „żydokomuny”.
I dopiero kiedy na gruzach tamtych dawnych zaczęły tworzyć się wspólnoty inne, dobry fart się skończył i zaczęły problemy.
Na błędach trzeba się uczyć, toteż teraz środowiska żydowskie są w pierwszym szeregu bojowników z „nacjonalizmem” i „ksenofobią”, ale same organizują się przecież wyłącznie na zasadzie narodowej.
Mówiąc o „Żydach” uwzględniam oczywiście chlubne wyjątki, antykomunistów jak np. Marian Hemar na emigracji, czy Leopold Tyrmand w Polsce, ale przecież tylko potwierdzają one regułę.

Leopold Tyrmand w swoim „Dzienniku 1954” pod datą 18 marca notuje, jak to zachorował jeden z przybyłych na zjazd PZPR zagranicznych rewolucjonistów, Grek nazwiskiem bodajże Apostolos Grozos.
Wezwany doń doktor Dobrzański próbował się porozumieć z nim w różnych językach, nawet po rosyjsku, ale w obecności herod-baby z UB Grek w żadnym języku niczego nie rozumiał.
Wezwano wreszcie do pomocy rewolucjonistkę z Argentyny, co to znała wszystkie języki i ona bez trudu dogadała się z Grekiem w narzeczu, które i doktor Dobrzański pamiętał z przedwojennych żydowskich dzielnic Warszawy.
Zrobiwszy tedy „Grekowi” zastrzyk, pożegnał go życzliwym „a giten cześć!”.
Pisze Tyrmand: „Od czasu stworzenia tzw. Ruchu Pokoju jeździ po świecie przedsiębiorstwo widowiskowe, zwane w Warszawie Cyrkiem Stalina, (...) Kilkudziesięciu internacjonalistów występuje w zmiennych rolach, zależnie od potrzeb.
Przedstawiciele Hondurasu, Portugalii i Jemenu zdają się wszyscy pochodzić ze Złoczowa i jest w tym jakaś logika: absolwent komunizmu z ulicy Smoczej czy Gęsiej lepiej załatwi co trzeba, niż autentyczny peon, czy muzułmanin; inna inteligencja, inne przystosowanie, zrozumiała psychika, wypróbowana fachowość.” To dawne czasy, ale historia jakby znowu zaczyna się powtarzać.
Zresztą – jakże inaczej, skoro na podobne przedsiębiorstwo rozrywkowe jest palące zapotrzebowanie właśnie w Unii Europejskiej.
Kto obejrzał sobie transmitowane przez telewizję na całą Polskę palavery dwóch autorytetów moralnych, w osobach Daniela Cohn-Bendita i Adama Michnika z okazji 40 rocznicy młodzieżowej rewolty na Zachodzie i studenckich manifestacji w Polsce, musiał mieć wrażenie, że „nowe wraca”.

„Długi Marsz” po zwycięstwo

Daniel Cohn-Bendit jest jakby stworzony do takiego cyrku, zresztą – poza akademią pierwszomajową żadnych studiów nie ukończył, zaś większość swojego życia przeżył na cudzy koszt i zdaje się, że sobie w tym nawet szczególnie upodobał.
„Jestem bezrobotny, pobieram 900 marek od niemieckiego państwa i jestem jednym z tych, którzy są dumni, że są bezrobotni” – powiada.
Oczywiście Daniel Cohn-Bendit jest niechlujny również w wyrażaniu myśli.
Nie jest przecież dumny z tego, że jest bezrobotny, tylko daje wyraz swojej Schadenfreude, że oto udało mu się naciągnąć frajerskie niemieckie państwo na 900 marek.
Naturalnie wszelkie uczucie wdzięczności, wszelkie poczucie obowiązku wobec tych, którzy na te 900 marek dla niego musieli się złożyć, jest mu obce, podobnie jak obce musi być uczucie wdzięczności wobec swego żywiciela tasiemcowi uzbrojonemu.
Ciekawe, że szczególną wrogość do kapitalizmu i gospodarki rynkowej demonstrują ludzie, którzy nigdy nie zarobili normalnie ani grosza, tylko żyją sobie ot tak, jak te ptaszęta, co to ani sieją, ani orzą...

Wszelako osobnikom pokroju Daniela Cohn-Bendita nie można odmówić pewnego szczególnego rodzaju mądrości, albo ściślej – umysłowej właściwości, którą nazywamy sprytem.
To ona właśnie w 1968 roku musiał go skłonić do płomiennej agitacji za rewolucją.
Można to było tam robić bez wielkiego, a prawdę mówiąc – bez żadnego ryzyka, zaś profity z tytułu podgryzania znienawidzonego systemu kapitalistycznego były prawdziwe.
W końcu było to przecież apogeum zimnej wojny, więc trudno było zakładać, że ruscy szachiści nie zauważą takiego słonia w menażerii, jak wstrząsająca Francją studencka rewolta.
Oczywiście ani na frankach, ani na markach nie pisało, że pochodzą, dajmy na to, z moskiewskiej centrali KGB, więc i pod tym względem było bezpiecznie, żeby nie powiedzieć - komfortowo.
Daniel Cohn-Bendit nie odbiega tedy specjalnie od aryjskich Towarzyszy Szmaciaków, o których Szpotański pisze: „Szmaciak chce władzy nie dla śmiechu lecz dla bogactwa, dla przepychu.
Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma ludzkości”.
Toteż po trudach rewolucyjnych, wśród których niebagatelną rolę odgrywa konieczność emablowania „wspólnych żon”, co to od czasów sławnego „Manifestu komunistycznego” autorstwa spółki Marks & Engels przyciągają rzesze młodych ludzi do świętej sprawy socjalistycznej rewolucji, nasz bojownik chętnie odpoczywa w swoim paryskim apartamencie, chociaż oficjalnie własnością gardzi szczerze.

Odczytawszy przykazania Gramsciego, który forsował rewolucję poprzez wprowadzenie do „kultury burżuazyjnej” tak zwanego „ducha rozłamu”, czyli – podsunięcia dotychczasowym kategoriom kulturowym zupełnie innej treści, ideologowie rewolty 1968 roku proklamują „Długi Marsz” przez instytucje, który na progu lat 90-tych zostaje uwieńczony sukcesem.
Zarówno Józik Fischer, jak i Daniel Cohn-Bendit po "Długim Marszu” doszli na szczyty instytucji – oczywiście wedle stawu grobla.
Józik został ministrem spraw zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec, a „Dany” – tylko deputowanym do Parlamentu Europejskiego, z tzw. Zielonych, jak nie niemieckich, to francuskich - ale jak to mówią – dobra psu i mucha.
I chociaż Józikowi, z powodu „junosti miatieżnoj”, czyli współdziałania z terrorystami kariera zwichnęła się chyba na długo, jeśli nie na zawsze, to przecież jest legion innych, którzy ideałom swojej młodości nadają dzisiaj postać już nie intelektualnej propozycji do dyskusji, tylko norm prawnych za którymi stoi przemoc całego Eurosojuza.
Nie tylko zresztą ideałom, ale również – pewnym skłonnościom.

„Długo miałem ochotę pracować z dziećmi” – wspomina „Dany”.
– „W 1972 roku złożyłem podanie o pracę w alternatywnym (państwowym) przedszkolu we Frankfurcie nad Menem.
Pracowałem tam ponad dwa lata.
Mój nieustanny flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny.
Te małe, pięcioletnie dziewczynki już wiedziały, jak mnie podrywać.
(...) Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać.
Ich życzenie było dla mnie problematyczne.
Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem.” No proszę! Wprawdzie jeszcze „problematyczne” i „mimo wszystko”, ale czyż po tych wynurzeniach nie rozumiemy lepiej przyczyn, dla których cała pomysłowość, prawo i biurokracja Eurosojuza skierowana jest na okiełznanie „toksycznych rodziców”, żeby wreszcie wyzwolić spod ich władzy również dzieci, do których wtedy zyskają nieograniczony dostęp ich prawdziwi przyjaciele? I jeśli nawet Bettina Rohl w swoim „Mezaliansie pokoleń” charakteryzuje środowisko Daniela Cohn-Bendita przez pryzmat swego osobistego rozżalenia na tamtą generację, to przecież nie ulega wątpliwości że jest ono gotowe zmieść wszelki ślad przeszłości jednym ruchem wszechmocnej dłoni, by podporządkować sobie cały świat.

Czerwony z Zielonym daje Brunatny

Dlatego ton, jakim Daniel Cohn-Bendit ośmielił się przemawiać do prezydenta Republiki Czeskiej Wacława Klausa wcale mnie nie zaskoczył.
Hans Georg Pottering, to co innego.
On wie, że za nim stoi potęga Niemiec, które już wkrótce będą bantustanom Europy Środkowej dyktowały swoją wolę.
Daniel Cohn-Bendit wystepuje przy nim jako swego rodzaju ormowiec i nie jest wykluczone, że ta indukcja potęgi trochę przewróciła mu w głowie.
Jak wiadomo, mieszanka koloru Czerwonego z kolorem Zielonym daje kolor Brunatny.
Nic więc dziwnego, że Daniel Cohn-Bendit przemówił do prezydenta Wacława Klausa identycznym tonem, jakim Adolf Hitler przemawiał do czeskiego prezydenta Emila Hachy w nocy z 14 na 15 marca 1939 roku.
„Dany” jest głupszy od Adama Michnika, ale to nic złego, bo dzięki temu – bardziej szczery.
Toteż jego aroganckie wystąpienie to prawdziwa felix culpa – szczęśliwa wina, dzięki której już wiemy, jaka przyszłość czeka nas w Eurosojuzie pod faszystami, którzy tym razem chętnie „żydokomuną” się posłużą, jak to w swoim czasie zrobił Józef Stalin.




Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl