„Wojna przeciwko Żydom?”
No, nareszcie jakiś sukces i to na skalę międzynarodową; ach co ja mówię, jaką tam „międzynarodową”. Sukces jest na skalę wszechświatową! Zaczęło się od tego, że pewnej nocy, gdzieś tak miedzy 3 a 5 nad ranem, nieznani sprawcy skradli ramę z napisem „Arbeit macht frei”, jaki Niem... tj. pardon. Jacy tam znowu „Niemcy”! Nie żadni „Niemcy”, tylko przedstawiciele wymarłego już dzisiaj, wojowniczego narodu „Nazistów”, którzy nawet nazistowskim językiem mówili i wspomniany napis w tym właśnie języku sporządzili. Więc „Naziści” umieścili ten napis nad bramą wejściową do oświęcimskiego obozu tuż obok wartowni, którą kiedyś zajmowała nazistowska załoga, no a teraz – zatrudnieni przez Muzeum wartownicy. Brama ta, podobnie jak inne miejsca, jest całodobowo monitorowana, ale - jak wiadomo choćby ze sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika - jak trzeba, to i w całodobowo monitorowanych celach skazańcy popełniają efektowne samobójstwa i nikt nie tylko nie odważy się im w tym przeszkodzić, ale nawet nie odważy się czegokolwiek zauważyć. Toteż i w tym przypadku nikt niczego nie widział, ani nie słyszał demontowania w głuchej ciszy ciężkiej stalowej ramy, umieszczonej nad bramą gdzieś na wysokości pierwszego piętra.
Kiedy okazało się, że napis zniknął, wybuchł straszliwy skandal. Z dalekiego Izraela z szybkością płomienia popłynął jazgot, że oto rozpoczęła się „wojna przeciwko Żydom”. Skąd w Izraelu wiedzieli takie rzeczy już od samego rana – Bóg jeden wie, jeśli oczywiście nie liczyć tych, którzy też coś tam muszą wiedzieć. Uprzedzając bowiem chronologię wydarzeń, którą nie zamierzam nikogo zanudzać, warto podkreślić, że policja, która po tygodniu znalazła pociętą już ramę z napisem, nie tylko zatrzymała pięciu podejrzanych kryminalistów, ale również dowiedziała się, że kradzież napisu zlecił im przez internet tajemniczy „szalony kolekcjoner”. Może on i szalony, ale skoro złodzieje podobno znali nie tylko system monitoringu, nie tylko harmonogram służby wartowników i nie tylko potrafili niepostrzeżenie zdemontować ciężką ramę na wysokości pierwszego piętra, ale również sprawić, by strażnicy niczego nie widzieli, ani nie słyszeli, to już na pierwszy rzut oka widać, że w tym szaleństwie jest metoda.
Przy pomocy takich metod można przecież spokojnie kamuflować sprawczy udział jakiejś sprawnej razwiedki, na przykład izraelskiego Mosadu. Taki udział wyjaśniałby nie tylko okoliczność, że właśnie w Izraelu już od samego rana wiedziano, jak prawidłowo tę kradzież należy zinterpretować, ale również sprzyjałby wyciągnięciu wniosków, iż Polaków należy jednak poddać kurateli starszych i mądrzejszych, skoro nie potrafią radzić sobie z zadaniami, które nawet dla przywódcy „Nazistów”, wybitnego socjalistycznego polityka Adolfa Hitlera, nie stanowiły najmniejszego problemu. Jak tam było – powiada dobry wojak Szwejk – tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Więc kiedy czynniki oficjalne wyznaczyły nagrodę w wysokości ponad 100 tys. złotych, policja uwinęła się ze sprawą w kilka dni i sprawców ujęła.
Inna rzecz, że taka szybkość nie zawsze idzie w parze z jakością, bo jak pamiętamy, okazało się, że podejrzani, a nawet oskarżeni o zabójstwo Alicji i Piotra Jaroszewiczów, wcale tej zbrodni nie popełnili. A kto ją popełnił? Tego już nigdy się nie dowiemy między innymi dlatego, że policja potraktowała sprawę prestiżowo i musiała złapać sprawców szybko, no a potem nie można już było się z tego wycofać. Jeśli jednak sprawcy są prawdziwi – oczywiście poza „szalonym kolekcjonerem” - to znaczy, że policja musi dysponować niezwykle rozgałęzioną i sprawną siecią konfidentów. Z jednej strony niby to dobrze, ale kiedy pomyślimy sobie, że podobnie rozgałęzioną i sprawną siecią konfidentów dysponuje również każda z siedmiu tajnych służb, jakie działają dzisiaj w Polsce, to nasz entuzjazm trochę jednak przygasa.
Na razie jednak uskrzydlony sukcesem policji rząd kładzie nacisk na okoliczność, że sprawcami napadu okazali się kryminaliści, którym obce były wszelkie inne pobudki poza materialnymi. Pozwala to odtworzyć sobie natężenie jazgotu gabinetowego i udręki jakie musiały być udziałem premiera Tuska, gdy stojąc na baczność tłumaczył się przed izraelskim prezydentem Peresem. Kto wie, czy nie wspomniał wtedy nie bez pewnej melancholii na moją propozycję, by oddać Polskę w arendę, przez wzgląd na godność narodową i konieczność podtrzymywania zdolności do nawiązywania stosunków dyplomatycznych, między innymi z Izraelem i diasporą żydowską, zachowując suwerenność nad niewielkim obszarem miasta stołecznego Warszawy, rozciągającym się wzdłuż Alei Ujazdowskich od Belwederu, obejmując ulicę Wiejską z gmachami Sejmu i Senatu oraz Nowy Świat i część Krakowskiego Przedmieścia aż do Pałacu Namiestnikowskiego, w którym rezyduje prezydent. Resztę mógłby przejąć Izrael, albo diaspora, co zwłaszcza przy obecnym braku armii, mogłoby stanowić gwarancję integralności tego terytorium, bo któż odważyłby się na przeprowadzanie tu jakichś korekt w sytuacji, gdy natychmiast zostałby oskarżony o antysemitismus? Małe jest piękne!
Akurat zbliżają się święta Bożego Narodzenia, kiedy to przy wódeczce można będzie w rodzinnych gronach wszystkie te sprawy bez pośpiechu sobie przedyskutować tak, żeby po Nowym Roku każdy już miał jasność. Wtedy lepsze rozeznanie sytuacji zyskałby również pan doktor Andrzej Olechowski, który właśnie w przedświąteczny poniedziałek oficjalnie zgłosił zamiar kandydowania w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Przypominam tedy, że wśród niezliczonych zalet pana doktora Olechowskiego, zalet „fizjologicznych i innych” jest również i ta, że w przeszłości był on Tajnym Współpracownikiem sławnego „wywiadu gospodarczego”. Dodajmy, że nigdy nie twierdził, że stało się to „bez jego wiedzy i zgody”, jak utrzymywał na przykład JE abp Henryk Muszyński, który właśnie objął godność Prymasa Polski po JEm Józefie kardynale Glempie. Okazuje się tedy, że chociaż brak wiedzy i zgody nie stanowi żadnej przeszkody przy obejmowaniu w Polsce najwyższych godności, to jednak stałość przekonań doktora Olechowskiego też zasługuje jeśli nawet nie na pochwałę, to przynajmniej na zauważenie, niczym stałość sławnego Regulusa.
Do sprawy tej zapewne będziemy jeszcze wielokrotnie wracali, ponieważ objawienie przez doktora Olechowskiego decyzji kandydowania na prezydenta, bo „tak dalej być nie może”, pozostaje w niejakim związku z pragnieniem premiera Tuska, by poprzez zmianę konstytucji pozbawić prezydenta nawet tych iluzorycznych uprawnień, jakie teraz ma. Czyżby premieru Tusku ktoś starszy i mądrzejszy już powiedział, że nie jest on przewidziany na tubylczego prezydenta? Wszystko to być może zwłaszcza, że właśnie urząd skarbowy zajął konto bankowe koalicyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, żeby zabrać stamtąd 18 milionów złotych, jakie PSL bezpodstawnie – jak się okazało – wziął od państwa tytułem zwrotu kosztów kampanii wyborczej. Czy w tej sytuacji PSL zdecyduje się na wystawianie kandydata? To nie jest takie pewne. SLD wprawdzie lansuje („a potem lansował mnie przez dwie godziny”) kandydaturę Jerzego Szmajdzińskiego, ale pan dr Olechowski jest – co tu ukrywać – od Jerzego Szmajdzinskiego znacznie przystojniejszy, co musiałaby przyznać nawet pani Katarzyna Maria Piekarska, promująca pana Szmajdzińskiego z ramienia SLD.
Tak wygląda sytuacja po stronie sił zdrady i zaprzaństwa. Po stronie sił nieubłaganie stojących na gruncie patriotyzmu, jedynym kandydatem pozostaje na razie prezydent Lech Kaczyński, któremu strategię zwycięstwa prezes Jarosław Kaczyński buduje na zasadzie mniejszego zła. Wprawdzie bowiem prezydent Lech Kaczyński ponarażał się każdemu środowisku, które w poprzednich wyborach go popierało (kresowian zraził sobie nadskakiwaniem prezydentowi Juszczence, czego jedynym efektem jest umocnienie pozycji i buty banderowców nie tylko na Ukrainie, ale również w Polsce, narodowców – corocznnym ceremoniałem zapalania chanukowych świec i nadskakiwaniu żydowskiej loży B’nai B’rith, środowisko Radia Maryja – nadskakiwaniem pani Marii Kaczyńskiej, feministkom, paniom filozofowym i Monikom Olejnik, jakby zupełnie nie wiedziała, skąd właściwie panu prezydentowi wyrastają nogi, przeciwników Unii Europejskiej – entuzjazmem dla traktatu lizbońskiego), więc największą troską prezesa Jarosława Kaczyńskiego jest niedopuszczenie do pojawienia się jakiegoś innego „patriotycznego” kandydata. Liczy on już chyba wyłącznie na to, że ci, którzy nie będą chcieli głosować na pana doktora Olechowskiego z uwagi na „wywiad gospodarczy” i tak dalej, ze łzami w oczach i zaciśniętymi zębami oddadzą głos na jego brata. Taka to ci alternatywa. Ale mimo wszystko – Wesołych Świąt!
Komentarz • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 27 grudnia 2009
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1071