Ocena użytkowników: 1 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Jeżeli nie macie zamiaru wprowadzić realnych zmian do polskiego systemu obrony narodowej to nie zawracajcie nam głowy przygotowując nas jako mięso armatnie w obronie "zachodu" ...to już przerabialiśmy!
Dwa ciekawe teksy, które warto przeczytać... by zastanowić się dlaczego Niemcy przeciwni są obecności wojsk USA w Polsce?.
Jaki sens ma przedłużanie o kilka następnych dni naszej ewentualnej obrony?.
Komu to ma służyć? i czy budowanie lub raczej złudne wzmocnienie ewentualnych struktur obrony nie ma przypadkiem przekonać nas o sensie heroicznej walki? ....
+++
Przytoczę krótki fragment z naszej historii, bo bez znajomości historii nikt nie jest w stanie ocenić teraźniejszości!
- zjw

WOJNA !
„Silni, zwarci, gotowi” −hasło artykułu ogłoszonego w „Polsce Zbrojnej” na krótko przed wojną a przejęte nie tylko przez głośniki urzędowej propagandy, lecz i przez najszersze masy polskiego społeczeństwa, odpowiadało rzeczywiście duchowi chwili. Nie zdarzyło się bowiem nigdy w dziejach Polski, a może i w dziejach całego zachodniego świata, by wola narodu tak solidarnie i tak gorąco zdecydowana była na przyjęcie wojny. Skoro marszałek Śmigły-Rydz używa niewybrednego zwrotu: „Nie damy ani guzika”, wyjmuje go z ust ludu. Wiadomości o zbrojeniach niemieckich nie straszą nikogo. Ultymatywny sposób stawiana żądań przez Hitlera, złowrogi ryk tłumu niemieckiego, słuchającego jego przemówień, rozgrzewa tylko atmosferę.
Polacy, wiadomo, nie znoszą pogróżek i ultimatów. Duma jest integralną częściąich patriotyzmu.
Zapał narodu utwierdził kierowników państwa w mniemaniu, iż przyjmując wojnę postępują słusznie, nie tylko gdy chodzi o ocenę powszechnej woli, lecz także o przewidywania, co przyniesie Polsce sam przebieg wojny. Wiara w znaczenie entuzjazmu, przyświecająca wielu poczynaniom polskim w ubiegłych dziejach a ukoronowana zmartwychwstaniem państwa polskiego, skłaniała do optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Entuzjazm był tym razem powszechny.
Obejmował nie tylko elitę, lecz wszystkie warstwy narodu, ziemian i mieszczan, robotników i lud wiejski, nawet masy żydowskie. Na wojnę był gotowy rzeczowy Śląsk, rozważne Poznańskie, przemądrzały Kraków, dzielne Mazowsze, swawolna Warszawa, nieufne Wilno, skłonny do uniesień Lwów.
Można by więc powiedzieć, że wola narodu była główną przyczyną błędu w ocenie sił, popełnionego przez kierownicze czynniki państwowe. Jednak i one uczyniły niejedno, aby wprowadzić w błąd masy. Tryumf turystycznego samolotu Żwirki i Wigury nad zawodnikami niemieckimi utworzyli legendę o wyższości lotnictwa polskiego nad niemieckim. Nikt nie zadał sobie wówczas trudu zwrócenia uwagi na istotne, w gruncie rzeczy nikłe wymiary sukcesu, by przestrzec w związku z nim przed złudzeniami. Szeroka propaganda dokoła przemysłu zbrojeniowego, kiełkującego dopiero w Centralnym Okręgu Przemysłowym, łudziła gotowością podjęcia walki z
każdym przeciwnikiem i z każdym narzędziem nowoczesnej wojny. Sojusze i pakty, zawarte z Zachodem, jednakowo przeceniane u góry i dołu, dopełniały reszty.
Z dni poprzedzających wojnę, której szansę oceniałem nie mniej optymistycznie od innych, zapamiętałem dwa tylko głosy ostrzegawcze.
+++
(...) Drugi to spotkanie w kawiarni warszawskiej z profesorem Władysławem Studnickim. Siwy i, jak powiadano, „postrzelony” profesor dopadł mnie tu już po złożeniu swego głośnego memoriału. Bardzo podniecony, niemal zrozpaczony, rysował w czarnych barwach przebieg wojny i jej następstwa i usiłował znaleźć we mnie sojusznika w przeciwstawieniu się „obłędowi”, który opanował naród od góry do dołu...
−Tę wojnę wygra Rosja! −przekonywał. − Czy pan naprawdę nie widzi, co nas czeka? Pan
przecież umie samodzielnie myśleć.
Nie podzielałem jego zdania. Zrobił na mnie wrażenie maniaka.

Za - FERDYNAND GOETEL
CZASY WOJNY


ZACZNIEMY SZKOLIĆ OCHOTNIKÓW
 

W listopadzie chcemy przedstawić koncepcję takiego przekształcenia Narodowych Sił Rezerwy, żeby bardziej przypominały Gwardię Narodową: mają się pojawić zwarte oddziały

W Sieci, nr. 45 2014r

Z Tomaszem Siemoniakiem, wicepremierem i ministrem obrony, rozmawia Łukasz Warzecha


Ilu polskich żołnierzy mogłoby natychmiast ruszyć do walki?

Dosłownie natychmiast mo­głoby ruszyć do walki zapewne kilkuset żołnierzy, natomiast w ciągu kilku czy kilkunastu godzin powinno być gotowych kilkanaście tysięcy, a w ciągu dwóch, trzech dni - kilkadzie­siąt tysięcy.

Nasza armia to formalnie ja­kieś 100 tys. ludzi. nu wśród nich to naprawdę żołnierze, a nie urzędnicy?

Biorąc pod uwagę wszystkie cztery rodzaje sił zbrojnych ­jakieś dwie trzecie ogółu.

Czyli ok. 70 tys. osób?

Coś koło tego. Ale to nie tylko ci, którzy z bronią ruszą w bój, lecz także ci, którzy odpowia­dają za ich przygotowanie. Pro­szę pamiętać, że np. w siłach powietrznych za jeden samolot i pilota odpowiada kilkanaście osób personelu naziemnego.

A rezerwiści? Z tym możemy mieć problem, skoro już kilka lat temu pobór został skaso­wany, a wcześniej zawieszony.

Najważniejsi z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa są re­zerwiści, którzy mają przydziały mobilizacyjne.

Ilu ich jest?

Ta liczba nie jest jawna. To kilka­set tysięcy ludzi, którzy przeszli przeszkolenie wojskowe i wie­dzą, dokąd mają się zgłosić w ra­zie mobilizacji. Od ubiegłego roku przywróciliśmy okresowe szkolenie tych rezerwistów. Rok temu było to 3 tys. osób, w tym roku będzie 7 tys. Do tej grupy należą ludzie, którzy byli w służbie wojskowej jako zawodowcy albo z poboru, są też cywilni pracownicy wojska. To stała pula, ale w jej ramach następuje rotacja. W miarę jak rezerwiści osiągają określony wiek, zastępują ich nowi.

Powstały Narodowe Siły Re­zerwowe, ale liczą tylko 20 tys. osób. To chyba nie jest sukces?

Założeniem NSR była taka liczba. Ale zgadzam się, że ta koncepcja wymaga korekty. Z różnych powodów NSR stały się miejscem przygotowania do służby wojskowej, a nie projek­tem dla rezerwistów.

Miało to być coś w rodzaju amerykańskiej Gwardii Naro­dowej. Nie udało się.

Nie do końca. Zanim jeszcze przyszedłem do ministerstwa, wygrała koncepcja, że NSR nie będą zwartymi oddziałami, ale ich członkowie będą rozdzielani do różnych jednostek. To różni NSR od Gwardii Narodo­wej, która w zasadzie jest normalnym woj­skiem, tyle że podlegającym władzom sta­nowym. W listopadzie chcemy przedstawić koncepcję takiego przekształcenia NSR, żeby bardziej przypominały Gwardię Narodową: mają się pojawić zwarte oddziały.

Opozycja niezmiennie ocenia, że zniesienie poboru przez rząd PO miało uzasadnienie polityczne. Dziś jego przywrócenie byłoby dla Platformy ogromnie kosztowne poli­tycznie, więc raczej nie wchodzi w grę. Czy jednak wobec sytuacji strategicznej rząd rozważa jakąś formę powszechnego szko­lenia wojskowego?

Tak, ale z jednym istotnym zastrzeżeniem: to musi być szkolenie ochotnicze. Myślimy przy tym, aby zgłaszających się ludzi w jakiś spo­sób premiować, niekoniecznie finansowo, ale np. dawać im preferencje w zatrudnianiu w urzędach państwowych.

Tylko czy zasada ochotnicza ma tu sens? Ochotnicze znaczy: niepowszechne.

Chętnych do podjęcia takich szkoleń jest dziś tak wielu, że nie uważam, aby była potrzeba przywracania jakiejś formy obowiązkowości. Pamiętajmy też, że obowiązek obrony kraju jest wpisany w ustawę i w razie potrzeby może być zmobilizowany każdy obywatel, przeszkolony czy nie. Pobór nie funkcjonuje od pięciu lat, więc wciąż mamy dziesiątki przeszkolonych roczników, ale my naprawdę nie potrzebujemy milionów przeszkolonych poborowych. Potrzeba nam kilkaset tysięcy ludzi bardzo dobrze wyszkolonych. Jeśli szkolenie ochotników wyjdzie dobrze, mo­żemy myśleć o innych formach. Sądzę, że najgorszą rzeczą jest skompromitowanie takich ćwiczeń jak w "Czterdziestolatku", w odcinku "Gra wojenna". Dowódcy odpo­wiadają głową za to, żeby ludzie nie czuli, że tracą czas. Do tego mamy cały segment orga­nizacji takich jak Strzelec, jak harcerstwo - je też chcemy głębiej wciągnąć do współpracy. Plus klasy mundurowe w liceach i oferta dla indywidualnego obywatela.

Rozmieszczenie jednostek na mapie Polski to wciąż schemat z okresu zimnej wojny. Wojsko jest skoncentrowane na zachodzie kraju, podczas gdy zagrożenie jest z innego kierunku. Niektórzy analitycy twierdzą, że założeniem jest oddanie terytorium co naj­mniej po Wisłę i obrona tylko zachodniej części Polski. To prawda?

Jednostki faktyczne są tak rozlokowane ­z powodów historycznych, bo miały przecież stanowić drugi rzut w uderzeniu na Danię. To trzeba zmienić. Niedługo rozpoczniemy zwiększanie ukompletowania jednostek na ścianie wschodniej. One tam są, ale mają ukompletowanie na poziomie 30 proc., pod­czas gdy na zachodzie Polski to 90 proc. Nie przewidujemy natomiast ani nie przewidują tego plany NATO, żeby jakakolwiek część te­rytorium Polski miała zostać "oddana".

W takim razie ile dni moglibyśmy się bronić?

Mamy XXI w. i kluczowe jest panowanie w powietrzu. Uczestniczymy we wspólnym systemie kierowania siłami powietrznymi. Jeżeli jest podejrzenie naruszenia naszej przestrzeni powietrznej, to nasza para dy­żurna jest podrywana nie przez nasze do­wództwo, ale bezpośrednio przez NATO. Więc gdyby miało dojść do agresji na Polskę, w obszarze przestrzeni powietrznej staje się to natychmiast problemem Sojuszu. Trudno więc snuć rozważania o tym, jak długo mo­żemy się bronić, bo przewaga NATO w po­wietrzu w Europie jest przygniatająca.

Tylko że to opowieść oparta na optymi­stycznych założeniach. Tymczasem akcja zbrojna NATO w przypadku ataku na któreś z państw członkowskich nie jest automa­tyczna. Do jej podjęcia potrzebna jest de­cyzja polityczna, a można mieć chwilami wątpliwości, czy taka by zapadła.

Rzeczywiście, tak działa NATO. Dlatego ważne jest zbudowanie takiej siły odstrasza­nia, żeby cena agresji na Polskę - bez względu nawet na to, co zrobi Sojusz - była tak wysoka, aby było to nieopłacalne lub bardzo mało opłacalne. Temu mają służyć takie elementy uzbrojenia jak pociski manewrujące do F-16 JASSM, w których sprawie kończymy już roz­mowy z Waszyngtonem. Nadbrzeżny dywi­zjon rakietowy, planowany zakup bojowych bezzałogowców. To wszystko narzędzia, które pozwalają nam, krajowi o potencjale obiek­tywnie mniejszym niż potencjał agresora, skutecznie odstraszać.

Co z polityczną wolą, żeby faktycznie przyjść nam z pomocą?

Polityczna decyzja jest niezbędna, ale prze­cież i my nie chcielibyśmy zostać wciągnięci automatycznie w jakiś konflikt. Natomiast uważamy - i taką linię przyjęliśmy podczas szczytu w Newport - że należy jak najwięcej władzy dać wojskowym, którzy w ewiden­tnych sytuacjach powinni mieć możliwość działania, zanim w Brukseli zbierze się 28 am­basadorów i podejmą decyzje. Szukamy też jak najbliższych dwustronnych relacji ze Sta­nami Zjednoczonymi. Ciągła rotacyjna obec­ność Amerykanów na ćwiczeniach w Polsce od wiosny tego roku była tego rezultatem.
 

Czy jest pan usatysfakcjonowany tym, co ustalono w Newport? Najgłośniej było o szpicy, a przecież to metoda walki pod­czas wojny hybrydowej, jak na Ukrainie. My zaś obawiamy się raczej frontalnego ataku, a nie ,,zielonych ludzików".

W Newport najważniejsze były dla nas dwie sprawy i nie należała do nich szpica. Pierw­sza sprawa to obecność wojskowa NATO na terytorium Polski w każdej formie - żołnie­rzy, sprzętu, instalacji.

Ale nie ma mowy o obecności stałej. Z po­wodu niemieckiego sprzeciwu.

W dokumentach jest to określone jako "ciągła rotacyjna obecność". Amerykanie z rezerwą odnoszą się do określenia "stała obecność"; nie nazywają tak nawet swojej obecności w Korei Południowej, gdzie są od 60 lat.

Druga ważna sprawa to plany ewen­tualnościowe, które pokazują, kto przyjdzie nam z pomocą i co się dokładnie wydarzy, jeżeli zostaniemy zaatakowani.

Ale musi być decyzja polityczna. I oby nie było z nią tak jak z pomocą sojuszników w 1939 r.

Sojusze, które zawarliśmy przed II wojną światową, były czysto polityczne. Nie stał za nimi żaden konkret w postaci sprecyzowa­nych planów, żadna organizacja. Dziś mamy organizację - NATO - i plany pokazujące do­kładny scenariusz działania. I to jest dorobek ostatnich lat.
 

Niedawno w "Polsce Zbrojnej" ukazał się wywiad z polskim przedstawicielem woj­skowym przy komitetach wojskowych NATO i UE, gen. Andrzejem Falkowskim. Generał powiedział w nim, że Sojuszowi brakuje zde­cydowania, ponieważ kraje członkowskie nie mają wspólnego poczucia zagrożeń. To chyba bardzo poważny sygnał ostrzegawczy, skoro pochodzi od człowieka reprezentują­cego nas w samym środku organizacji?

Gen. Fałkowski nie zdradza tu jakiejś ta­jemnicy. Widać było przecież, jak politycy z niektórych krajów członkowskich NATO podchodzą do wzmacniania obecności woj­skowej na wschodzie, jakie wyrażają oceny w sprawie kryzysu ukraińskiego.    

Czyli jednak problem polityczny jest.

Tak. On ma kilka wymiarów. Pierwszy to geograficzny - państwa południa Europy uważają, że kryzys rosyjsko-ukraiński minie szybciej, niż nam się wydaje, a prawdziwym kłopotem dla Europy jest Ameryka Północna: niekontrolowana imigracja, terroryzm, nar­kotyki. Podczas szczytu w Newport było wi­dać, że jakiekolwiek zagrożenie związane z islamem budzi w wielu krajach znacznie większe emocje niż sprawy rosyjsko-ukra­ińskie.

Drugi to wymiar finansowy. Kraje europejskie mają za sobą lata redukowania budżetów obronnych. Zwiększenie tych budżetów byłoby bardzo ryzykowne poli­tycznie. Także to było widać w Newport. Tymczasem Amerykanie bywają słusznie zirytowani tym, że ich własny budżet to ponad 70 proc. wydatków wojskowych ca­łego NATO. Już w 2011 r. ówczesny sekretarz obrony Bill Gates bardzo ostro upominał w tej kwestii europejskich sojuszników. Przy czym trzeba pamiętać, że NATO to organizacja skupiająca 28 krajów, a w takim gronie bardzo trudno coś uzgodnić. Po dru­giej stronie są na ogół pojedyncze państwa niedemokratyczne, które mogą działać, nie bawiąc się w procedury.

Skoro mowa o pieniądzach -uchwalone wy­datki na wojsko w wysokości 2 proc. PKB wejdą dopiero od 2016 r., ponieważ w przy­szłym roku przypada skumulowana splata za samoloty F-16. To chyba dość nieszczę­śliwe, że dzieje się tak akurat w momencie, gdy zagrożenie wzrosło?

To kwestia zastosowania instrumentów fi­nansowych przy realizacji programu F-16. To będzie ostatnia płatność w wysokości 5 mld 300 mln zł. Od dawna było wiadomo, że tak się stanie, choć te pieniądze były planowane przez ministra finansów, a nie obrony. Ra­zem z samolotami poziom wydatków sięgnie 2,2 proc. PKB. Nasza zapowiedź 2 proc. PKB od 2016 r. jest i tak rekordowa na tle niektó­rych naszych europejskich sojuszników, któ­rzy wydają często poniżej procentu.
 

Jedna sprawa to fundusze zaplanowane, a inna - zrealizowane. Jeśli na dany rok za­planowane są przetargi, które nie dochodzą z jakichś przyczyn do skutku, niewykorzy­stane pieniądze powracają, z MON do bud­żetu i przepadają..

Prowadzimy rozmowy z Ministerstwem Fi­nansów, żeby w przypadku budżetu MON wprowadzić mechanizm zachowywania fun­duszy w razie opisanych przez pana sytua­cji. Dotychczasowe rozwiązanie miało swoje uzasadnienie w przypadku innych resortów, ale obronność powinna być traktowana spe­cjalnie. zwłaszcza że mamy tu do czynienia z ogromnymi i bardzo skomplikowanymi postępowaniami przetargowymi. Zresztą w tym roku taki problem nie powinien się pojawić, zbliżymy się do 100 proc. wydania zaplanowanego budżetu.
 

Kontrowersje wywołuje sprawa zaangażowania polskiego przemysłu do dużych projektów obronnych. Pracujemy nad stwo­rzeniem systemu obrony powietrznej śred­niego zasięgu. Niektórzy przedstawiciele polskiego przemysłu obronnego uważają, że to my powinniśmy go wyprodukować. Będziemy mieli wtedy pełną kontrolę nad technologią,. Jednak MON wydaje się prefe­rować zakup gotowego systemu za granicą. Dlaczego?

Polski przemysł nie jest w stanie dzisiaj stworzyć takiego systemu. Pan mówi o sy­stemie "Wisła" dla krótkiego i średniego zasięgu, który miałby działać od 2022 r. Następnie ma powstać system "Narew" dla krótkiego zasięgu. Polski przemysł jest za­interesowany tym, aby wziąć udział w bu­dowie "Wisły" z wiodącymi zachodnimi partnerami i nauczyć się przy tym tyle, żeby później móc samemu zrealizować "Narew". Uważam, że to racjonalne podejście.
 

Czy udział polskich firm w budowie "Wisły" jest zagwarantowany?

Postawiliśmy odpowiednie warunki ofe­rentom. W tej chwili w stawce pozostały firmy z USA i Francji. Natomiast trzeba pamiętać, że systemy obronne mają służyć przede wszystkim polskiemu bezpieczeń­stwu, a nie przemysłowi. Wyraźnie mówię prezesom polskich spółek zbrojeniowych, że manna z nieba im nie spadnie. Czekają ich ciężkie lata i muszą się nauczyć robić sprzęt na światowym poziomie. Niepo­ważne jest zapewnianie - a takie głosy ze strony przemysłu się odzywały - że wystar­czą trzy, cztery lata i będziemy mogli produ­kować rakiety manewrujące. Takie rakiety robi tylko kilka państw na świecie i to są długie lata pracy nad technologią.

System "WISłA" ma działać od 2022 r. A co do tego czasu?

Przedstawiliśmy oferentom nasze oczeki­wanie, że do czasu uruchomienia systemu chcielibyśmy, aby rządy, które wspierają ich oferty, zapewniły nam tymczasowe zdolności obronne, przekazując np. odpowiedni sprzęt.

Jak wygląda sprawa bezpieczeństwa sprzętu kupowanego od zagranicznych dostawców? Czy będziemy mieć kontroli nad technologią? Bez tego sprzęt może nas zawieść w kluczowym momencie.

Dlatego właśnie w MON powstało Naro­dowe Centrum Kryptologii, a w Wojskowej Akademii Medycznej powstał kierunek kryptologiczny. Ci ludzie mają zapewnić polskie kody źródłowe do każdego sprzętu, jaki dostaniemy. Musimy mieć najpierw dopuszczenie od producenta sprzętu. I takie dopuszczenie bę­dzie, to nasz warunek przy przetargach. To do­tyczy tak samo systemu "Wisła" i systemu rakiet JASSM do F-16, który negocjujemy.

Rząd uchwalił Narodową Strategię Bezpie­czeństwa. Jeden z jej punktów wydaje się sygnalizować, że tracimy zainteresowa­nie wysyłaniem żołnierzy na misje. Mamy się skupić na naszym poletku. Czy to roz­sądne, skoro właśnie na misjach żołnierze uczą się najwięcej?

Źle pan odczytuje naszą strategię. Jest oczywiste, że pierwszym priorytetem jest obrona naszego terytorium, ale to nie oznacza rezygnacji z misji zagranicznych. Jesteśmy w Afganistanie i będziemy w misji szkoleniowej. Jesteśmy jednym z ważniej­szych uczestników misji w Kosowie. Z dru­giej strony nie jest dobrym rozwiązaniem napinanie się jak w Afganistanie - "polska prowincja Ghazni", a potem proszenie Ame­rykanów, żeby nam pomogli w zarządzaniu nią. Musimy tu znaleźć złoty środek. .

 Tomasz Siemoniaki    

Za: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=14170&Itemid=138438434240

+++


Szykujmy Gwardię Narodową
 

Andrzej Rafał Potocki, W Sieci nr. 45 2014r

Już kilka miesięcy temu polityczni ko­mentatorzy bez owijania w bawełnę twierdzili, że jeżeli Zachód na czele z USA nie przeciwstawią się szybko i zde­cydowanie aneksji Krymu, to tylko ośmieli Putina do dalszej eskalacji zbrojnej, aż do wojny o Donbas i wschodnie rubieże Ukrainy. Właśnie jesteśmy świadkami tego, jak osa­motniony Kijów traci swoje graniczące z Rosją prowincje. Moskwa atakuje i grozi. Ostatnio zrobił to już nie kremlowski pajac Władimir Żyrinowski, ale osobiście Putin. W rozmowie z prezydentem Ukrainy Petrem Poroszenką miał oświadczyć, że gdyby chciał, to w ciągu dwóch dni rosyjskie wojska mogłyby się zna­leźć nie tylko w Kijowie, lecz także w Rydze, Wilnie, Tallinie, Warszawie czy Bukareszcie. Niestety nie jest to scenariusz filmowego po­litical fiction, ale realna groźba.

Amerykańscy doradcy rządowi co rusz ostrzegają Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę przed niebezpiecznym rozwojem sytua­cji. Podobnego zdania są niektórzy polscy dowódcy mający odwagę przestrzec spo­łeczeństwo przed zagrożeniem. Rosyjscy turyści z okręgu królewieckiego, odwie­dzający masowo w weekendy trójmiejskie supermarkety, zachowują się coraz bardziej wyzywająco. Demonstracyjnie paradują po sklepach z czarno-pomarańczowymi wstąż­kami wpiętymi w klapy marynarek na znak solidarności z donbaskimi separatystami. W rozmowach z Polakami mówią bez ogró­dek, że już niedługo nie będą musieli tu nic kupować, bo "wjadą" i sami sobie wezmą. Ich postawa przypomina żywo agresywne zachowania turystów niemieckich przed wybuchem II wojny światowej. Co z tego wynika? Ano to, że Rosjanie są przygotowani na militarną konfrontację z Zachodem. A czy my jesteśmy przygotowani na ewentualny konflikt z Rosją?

Polityka odstraszania

Kilkoro dzieci moich znajomych, które przekroczyły już wiek poborowy, pyta: - Co mamy robić w przypadku ataku Rosjan? Na­wet nie potrafimy się posługiwać bronią.

Czują zagrożenie, dowodem na to jest szybko wzrastający odsetek młodzieży, który chce powrotu poboru do wojska. Tak w każdym razie wykazały ostatnie badania CBOS. To naturalna reakcja obronna każdego normalnego człowieka w sytuacji, kiedy dostrzega zbliżające się niebezpieczeństwo. Co im mogę odpowiedzieć? Że platformer­ski rząd i parlamentarna większość, mimo  wyraźnych sugestii NATO. aby podwyższyć budżetowe wydatki na zbrojenie z 1,95 na 2 proc., odpowiedzieli: nie!

Nie zapominajmy jednak, że w tej nowej sytuacji mieliśmy wręcz niewiarygodne szczęście. Sekwencja wydarzeń na Majdanie przyspieszyła reakcję Kremla. Putin ruszył na Ukrainę, ale daleko mu było jeszcze do peł­nego przygotowania do wojny z Zachodem. Konflikt na razie przygasł, ale to tylko antrakt w tym spektaklu. Wojenna logika została już uruchomiona. Znajdujemy się w sytuacji po­litycznej przypominającej rok 1939. Jesteśmy w sojuszu z mocnymi tego świata, ale brakuje nam stuprocentowej gwarancji. że w razie ro­syjskiej agresji przyjdą nam z pomocą. A jeśli nawet wywiążą się ze swoich zobowiązań. czy zrobią to na czas?

Niestety od roku 1939 różni nas to, że wtedy mieliśmy siódmą co do wielkości armię na świecie, a dziś mamy ledwo 100 tys. zawodowych żołnierzy i bała­gan w strukturach dowodzenia. Lata resetu z Rosją rządów "ciepłej wody w kranie" doprowadziły do sytuacji, że 40-milionowy kraj w środku Europy może się bronić przed atakiem ze Wschodu zaledwie kilka dni. Doświadczenia kampanii wrześniowej po­kazują, że gdyby nie wkroczenie Sowietów, które spowodowało całkowite załamanie polskiej obrony, mogliśmy stawiać zorganizo­wany opór Niemcom jeszcze przez dobrych kilka tygodni. Hipotetycznie istniała szansa na to, że mimo wszystko Zachód ruszy się wreszcie zza Linii Maginota i w ten sposób zapobiegnie hekatombie II wojny światowej.

Dziś jest podobnie. USA i NATO silniej niż przed II wojną Francja oraz Anglia deklarują chęć obrony kresów wschodnich eurolandu, ale pewności nie mamy. Jedyne, co możemy zrobić, to przygotować się do maksymalnie długiej samotnej obrony, by dać sojuszni­kom czas na podjęcie działań militarnych przeciwko wspólnemu wrogowi. Po drugie, należy wreszcie poważnie zająć się polityką odstraszania przeciwnika, czyli wprowadzić w życie takie rozwiązania militarne, które uczynią z naszego kraju twardszy orzech do zgryzienia niż Krym czy Donbas. A warun­kiem skutecznego odstraszania jest zapew­nienie sobie takiego potencjału obronnego, by agresor musiał zadać sobie pytanie, czy konflikt z Polską mu się opłaca.

Przestarzała doktryna

Na czym stoimy? W wielkim skrócie. Jesz­cze w styczniu tego roku według doktryny obronnej ośrodka prezydenta III RP przez najbliższe ćwierćwiecze nie powinniśmy się spodziewać żadnych zagrożeń. Ta teo­ria runęła jak domek z kart w ciągu trzech tygodni. Konieczne są natychmiastowe zmiany, bo do tej pory polska doktryna wo­jenna nastawiona była głównie na wysyłanie wojsk (przede wszystkim sił specjalnych) na dalekie fronty, jako wsparcie działań USA i NATO na antypodach. Dobre i to. Przynaj­mniej dzięki temu mamy dobrze wyszkolone i ostrzelane (co najważniejsze) kadry, które mogą zostać wykorzystane przy niezbęd­nym zwiększeniu liczebności armii zawo­dowej. Ale zawodowa armia to nie wszystko. Nastawiając się na aktywność na odległych frontach, zaniedbano obronę terytorium własnego kraju.

Historia pokazuje, że mamy w praktyce dwa modele armii. Po pierwsze, masową, zawodowo-poborową, która według mnie jest dziś tworem archaicznym. Drugim roz­wiązaniem, bliższym realiom współczesnego pola walki, jest dobrze wyszkolona armia za­wodowa (w polskich realiach powinna być podwojona liczebnie) wsparta dobrze zor­ganizowaną tzw. Obroną Terytorialną (OT).

Model ten stosuje od zarania swoich dziejów najsilniejsze mocarstwo świata, współczesny Rzym, czyli Stany Zjednoczone, mimo że ob­szar USA nie jest bezpośrednio zagrożony najazdem obcych sił zbrojnych praktycznie od drugiej połowy XIX w. W amerykańskich realiach obrona terytorialna zwana Gwar­dią Narodową ma być gotowa nie tylko do odparcia armii zewnętrznego agresora, lecz także do ochrony ludności cywilnej zarówno przed zagrożeniami natury militarnej (np. atakami rakietowymi), jak i przed skutkami klęsk żywiołowych.

Pojęcie obrony terytorialnej źle się ko­jarzy Polakom, którzy pamiętają czasy komuny. Była powszechnie wyśmiewana niczym Ochotnicza Rezerwa Milicji Oby­watelskiej, czyli ORMO. Kojarzono ją z przaśnymi, zakompleksionymi typami, którzy wśród uśmieszków uczniów pod­czas obowiązkowego w szkołach średnich przysposobienia obronnego opowiadali bajki o tym, jak się ustrzec przed skutkami amerykańskiego ataku atomowego. Czasy się jednak zmieniają i wobec nowych za­grożeń warto przełamać stare schematy myślenia. By zdjąć odium z wyśmiewanej w PRL i traktowanej obecnie z przymrużeniem oka Obrony Terytorialnej, najlepiej będzie przedstawić istotę systemu funkcjo­nowania OT USA, czyli tamtejszej Gwardii Narodowej (GN).

Zawsze gotowi

"Dobrze zorganizowana milicja (Obrona Terytorialna) jest niezbędna dla bezpie­czeństwa wolnego państwa" - zapisano w konstytucji Stanów Zjednoczonych Ame­ryki (II poprawka). Kiedy w drugiej połowie XVIII w. Stany Zjednoczone wybijały się na niepodległość, podstawową rolę w walce bezpośredniej odegrały lokalne milicje. Od tamtej pory stały się nieodłącznym czyn­nikiem sił zbrojnych USA. Podczas I wojny światowej oddziały Gwardii Narodowej sta­nowiły 40 proc. wszystkich walczących jed­nostek amerykańskich, natomiast w trakcie następnej gwardziści walczyli na wszystkich głównych teatrach wojny (np. 29. dywizja piechoty Gwardii Narodowej brała udział w lądowaniu w Normandii). Wojska Lądowe Gwardii Narodowej tworzyły ponad 50 proc. sił U.S. Army skierowanych do walki w czasie ostatniej wojny w Iraku. Służba w GN uwa­żana jest za honor i powód do dumy. Gwar­dzistami było 17 prezydentów USA, w tym Thomas Jefferson, Abraham Lincoln, Theo­dore Roosevelt czy George W. Bush.

Służba w GN jest ochotnicza i trwa w za­leżności od deklaracji trzy, sześć lub osiem lat. Podstawową siłą Gwardii Narodowej są jej żołnierze. Odpowiedni system szko­leń gwarantuje przestrzeganie dyscypliny, zasad życia koszarowego i w końcu walki. Nauka trwa dziesięć tygodni. Tyle potrzeba na przerobienie niezdyscyplinowanego re­kruta w twardego i skłonnego do poświęceń żołnierza obywatela. Za poziom wyszkole­nia odpowiadają doświadczeni instruktorzy. Po zakwalifikowaniu ochotnik przechodzi testy sprawności fizycznej oraz specjalny quiz, z którego przełożeni wyciągają wnio­ski, do jakiej służby najlepiej się nadaje. Po przejściu szkolenia podstawowego (u nas tzw. unitarki) kieruje się go w zależności od predyspozycji do: piechoty, lotnictwa, ciężkiej lub lekkiej artylerii, sił specjalnych albo do wywiadu wojskowego.

GN oferuje również miejsca w logistyce, łączności, woj­skach inżynieryjnych, w służbie medycznej, transporcie, przy konserwacji maszyn czy w końcu w administracji. W dyspozycji GN jest ok. 150 zawodów, które może wybrać kandydat, o ile spełni niezbędne wymaga­nia. Po przeszkoleniu gwardzista odbywa okresowe szkolenia, które prowadzone są w trybie weekendowym raz w miesiącu, w miejscu zamieszkania. Raz do roku, naj­częściej w lecie, organizowane są obowiąz­kowe szkolenia wyjazdowe, trwające dwa tygodnie. Wszystkie poważne opracowania fachowe, jak np. encyklopedia "Internatio­nal Military and Defense", definiują Obronę Terytorialną jako niezbędny czynnik nowo­czesnej struktury militarnej, którego po­wiązanie z systemem cywilnym skutecznie wpływa na jakość obrony narodowej. Hasło GN USA to "Always ready - always there" ("Zawsze gotowi - zawsze na miejscu"). Sy­stem ten w pełni realizuje ideał żołnierza obywatela (Citizen Soldier - civilian in peace, soldier in war).

Zatrzymać zielonych ludzików

Dla określenia działań Rosjan na Krymie i Ukrainie ukuto nowy termin - wojna hy­brydowa. Nie jest to wbrew zaskoczeniu wielu polityków i komentatorów żadna no­wość. Dokładnie ten sam typ działań zbroj­nych prowadziła Rzeczpospolita w latach 1606-1613 podczas interwencji na terenie Moskwy. Najemne oddziały lisowczyków i Kozaków hetmana Sahajdacznego pu­stoszyły kraj, wprowadzając zamęt, a całe zastępy ochotników z Polski walczyły w zorganizowanych oddziałach zarówno po stronie carów Samozwańców, jak i tzw. legalnej władzy, wprowadzając dodatkowe zamieszanie.

Przez pierwsze lata konfliktu Rzeczpospolita oficjalnie nie angażowała się militarnie po żadnej ze stron, jednak dziwnym trafem cudzoziemscy "ochotnicy" (Polacy, Kozacy, Litwini) walczyli głównie tam, gdzie opłacało się to polskiemu kró­lowi. Teraz mamy sytuację odwrotną, tylko stroną rozgrywającą jest Kreml. Jeżeli grozi nam konflikt zbrojny ze wschodnim sąsia­dem, musimy się liczyć (szczególnie w jego wstępnej fazie) właśnie z tego typu dzia­łaniami. Narażone na ataki "zielonych lu­dzików" (prawidłowo: dywersantów) będą szlaki komunikacyjne, rafinerie, źródła energii - generalnie te miejsca, których za­kłócenie pracy może spowodować zamęt. Akcje mogą być wykonywane przez kilku­osobowe oddziały i zanim "szpica" czy nasze oddziały specjalne zdążą na miejsce, będzie już po wszystkim.

Najpoważniejszym prze­ciwnikiem grup dywersyjnych jest zawsze dobrze zorganizowana Obrona Terytorialna. "Narodowe Siły Rezerwowe (NSR) w żadnej mierze nie mogą być uważane za rodzimy odpowiednik Gwardii" - pisze w swojej pracy doktorskiej Anna Maria Siarkowska z Wydziału Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Obrony Narodowej i Ruchu na rzecz Obrony Terytorialnej. "NSR nie tylko nie stanowią oddzielnego rodzaju sił zbroj­nych, lecz służą tylko i wyłącznie uzupełnia­niu wakatów w wojskowych siłach operacyj­nych. Używanie określenia polska Gwardia Narodowa w stosunku do Narodowych Sił

 Rezerwy to nadużycie, które wprowadza w błąd opinię publiczną. Polska nie posiada obecnie komponentu OT w ramach swoich sił zbrojnych, co budzi niepokój i zasadne pytania o zdolności obronne polskiego sy­stemu militarnego".

Potrzeba jak najszybszej odbudowy sił OT jest bezsporna. Tym bardziej że mamy potencjał - ochotników. Powstało już kilka poważnych opracowań, które przedstawiają koncepcję utworzenia nowoczesnej OT. Utworzono Ruch na rzecz Obrony Teryto­rialnej, w którego skład wchodzą fachowcy z Akademii Obrony Narodowej. To właś­nie z tego źródła wypłynęły myśl i hasło: "Odbudujmy Armię Krajową". Biznesmeni z Białegostoku dobrowolnie się opodatko­wali, by finansowo zasilić tworzone oddol­nie i spontanicznie organizacje samoobrony. Wielu młodych ludzi pyta: co mogę zrobić, gdy wejdą Rosjanie? Władza musi udzielić natychmiastowej odpowiedzi. Inaczej prze­gramy zyskany dzięki Ukrainie czas.  

Za: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=14169&Itemid=138438434240