Anna  Walentynowicz (1929–2010) - urodzona w Równem na Wołyniu; we  wrześniu 1939 r. straciła rodziców, a jedynego brata Andrzeja Sowieci  wywieźli na Wschód, skąd nigdy nie wrócił; edukację zakończyła na  czterech klasach szkoły powszechnej; w latach 1939–1945 była służącą; od 1945 r. mieszkała w Gdańsku; w 1950 r. podjęła pracę w Gdańskich  Zakładach Przemysłu Tłuszczowego „Amada”; w latach 1950–1984 i 1990–1991 pracownik Stoczni Gdańskiej im. Lenina (w latach 1950–1966 - spawacz, w latach 1966–1984 - suwnicowa); w 1951 przez kilka miesięcy należała do  ZMP; członkini Ligi Kobiet; przewodnicząca komisji socjalno-bytowej na  Wydziale W-2 Stoczni Gdańskiej; w okresie PRL odznaczona dwukrotnie  Brązowym Krzyżem Zasługi (1953 i 1957 r.) oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi  (1961 r.) i Złotym Krzyżem Zasługi (1966 r.); uczestniczka gdańskiego  Grudnia ’70; w latach 1978–1980 działaczka WZZ Wybrzeża; członek  redakcji „Robotnika Wybrzeża”; zwolniona z pracy w stoczni 7 VIII 1980  r., co stało się jedną z przyczyn rozpoczęcia strajku w dniu 14 VIII  1980 r.; w czasie strajku członek Prezydium MKS, a następnie MKZ NSZZ  „Solidarność” w Gdańsku; w MKZ odpowiadała za finanse; w okresie 3 IX  1980–30 IX 1981 r. na prośbę kierownictwa Związku urlopowana w Stoczni  Gdańskiej w związku z pracą w MKZ NSZZ „Solidarność” w Gdańsku; 1 IV  1981 r. bezprawnie pozbawiona przez Komisję Zakładową NSZZ „Solidarność” Stoczni Gdańskiej mandatu członka Prezydium MKZ; w 1981 r. sygnowała  deklarację ideową Klubu Rzeczpospolitej Samorządnej  Wolność–Samorządność–Niepodległość; w dniach 14–16 XII 1981  uczestniczyła w strajku w Stoczni Gdańskiej; 18 XII 1981 r. internowana i osadzona w więzieniu w Bydgoszczy–Fordonie i Gołdapi; w lipcu 1982 r.  zwolniona z internowania, ale miesiąc później aresztowana pod zarzutem  zorganizowania strajku w Stoczni Gdańskiej po wprowadzeniu stanu  wojennego; więziona w Gdańsku, Warszawie i Grudziądzu; w marcu 1983 r.  skazana na rok i 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 3 lata;  aresztowana powtórnie w grudniu 1983 r. za próbę wmurowania tablicy  upamiętniającej pacyfikację KWK „Wujek”; zwolniona w kwietniu 1984 r. ze względu na stan zdrowia; od 1988 r. organizatorka sympozjów „W trosce o Dom Ojczysty”; przeciwniczka rozmów Okrągłego Stołu; od czasu  działalności w WZZ Wybrzeża wielokrotnie represjonowana przez  kierownictwo Stoczni Gdańskiej (m.in. czasowo oddelegowywana do innych  zakładów); po Grudniu ’70 kontrolowana przez Wydział III KW MO w Gdańsku w ramach SO krypt. „Jesień 70” i „Arka”; w latach 1978–1990  rozpracowywana przez Wydział III „A”/V i Inspektorat 2 KW MO/WUSW w  Gdańsku w ramach SOR krypt. „Suwnicowa” (1978–1983) i „Emerytka”  (1983–1990); w 2006 r. odznaczona Orderem Orła Białego; 10 IV 2010 r.  zginęła w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem razem z prezydentem  Lechem Kaczyńskim, ministrami, urzędnikami i kombatantami.
 „Moją nadzieją jest wiara”. O religijności Anny Walentynowicz
 
 Zmarła tragicznie w smoleńskiej katastrofie lotniczej Anna Walentynowicz  jest przede wszystkim znana jako symbol Sierpnia ’80 i „Matka  Solidarności”. I rzeczywiście, była ikoną polskiej walki z komunizmem.  To właśnie dla niej 14 sierpnia 1980 roku zastrajkowali robotnicy  Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Już dwa dni później ratowała ten strajk po  tym, jak Lech Wałęsa ogłosił jego zakończenie. Wówczas – poprzez  proklamowanie strajku solidarnościowego – narodziła się idea  „Solidarności”, której matką została skromna suwnicowa – Anna  Walentynowicz. Jej zasługi są na ogół znane, choć jej rolę w najnowszych  dziejach Polski próbuje się stale pomniejszać. Czasem nawet usiłuje się  ją wymazać z kart polskiej historii. Ale nawet dla tych, którzy wiedzą o  Annie Walentynowicz więcej niż przeciętny polski inteligent, mało znaną  sferą jej życia pozostaje religijność i przywiązanie „Matki  Solidarności” do Kościoła katolickiego. Stąd pomysł, by z tej  perspektywy spojrzeć na jej postać.
 
 Symboliczne początki
 
 Był czwartek, 15 sierpnia 1929 roku. W liczącym czterdzieści tysięcy  mieszkańców Równem na Wołyniu wielkie święto religijno-państwowe. Tego  dnia katolicka Polska czci jedno z najpiękniejszych świąt maryjnych –  Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny, zwane potocznie świętem Matki  Boskiej Zielnej. Jednocześnie, od 1923 roku cała Rzeczpospolita obchodzi  w tym dniu Święto Żołnierza, na „chwałę oręża polskiego, której  uosobieniem i wyrazem jest żołnierz. W rocznicę wiekopomnego  rozgromienia nawały bolszewickiej pod Warszawą święci się pamięć  poległych w walkach z wiekowym wrogiem o całość i niepodległość Polski”.  A Równe w wojnie 1920 roku odegrało wyjątkową rolę. Tutaj, nad rzeką  Horyń, w lipcu 1920 roku polskie wojsko dowodzone przez gen. Kazimierza  Raszewskiego nie zdołało powstrzymać sowieckiej armii konnej gen.  Siemiona Budionnego maszerującej na Warszawę. Właśnie w tym symbolicznym  dla Polski dniu, w ubogiej rodzinie Aleksandry i Jana Lubczyków,  urodziła się Ania. Była drugim dzieckiem państwa Lubczyków. Kilka lat  wcześniej urodził się ich syn Andrzej.
 
 Świat małej Ani zawalił się, kiedy miała zaledwie 10 lat. Ojciec zginął  walcząc z Niemcami w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku. Krótko  później na zawał serca zmarła jej mama. Wkrótce nastąpiła kolejna  tragedia. Po zajęciu Równego Sowieci zaprowadzili nowe porządki.  Zamknęli szkoły. W 1940 roku Ania zakończyła rozpoczętą w 1935 roku  edukację na niepełnych pięciu klasach szkoły powszechnej. Sowieci  zaaresztowali grupę dorastających chłopców, w tym również starszego  brata Ani - Andrzeja. Zaginął na zawsze. Od tej pory w rubryce  dotyczącej rodzeństwa i rodziny za granicą wpisywała, że ma „brata w  ZSRR”, ale „od 1939 r. wiadomości o nim nie ma”. „Nie zobaczyłam go już  nigdy - wspominała przed laty Anna Walentynowicz - chociaż jeszcze do  niedawna miałam nadzieję, że odnajdzie się przez Polski Czerwony Krzyż.  Dowiedziałam się od nich tylko tyle, że umarł w jakimś gułagu w  syberyjskiej tajdze i nie wiem nawet, czy ma przyzwoity grób, a na  grobie krzyż”.
 
 Z Matką Boską do stoczni 
 
 Anna Lubczyk została sierotą. Trafiła pod opiekę sąsiadów. Opieka  kresowych ziemian, którzy wprawdzie uratowali życie małej Ani,  jednocześnie uczyniła z niej służącą, wręcz niewolnicę. Tułała się z  nimi. Z Równego trafili do Tłuszcza pod Warszawą, a później, już w 1945  roku, w okolice Gdańska. Była poniżana, bita i głodzona przez swoich  „opiekunów”, którzy w każde święto i niedzielę wystrojeni szli do  kościoła na mszę, a małej Ani zlecali kolejne obowiązki. Nawet  największe święta Ania Lubczyk spędzała w pojedynkę. Szczególnie zapadły  jej w pamięci wigilie Bożego Narodzenia, które nierzadko spędzała w  oborze ze zwierzętami. Istniała naturalna pokusa, by wiarę skojarzyć z  postawą ciemiężycieli i ostatecznie ją odrzucić. Były nawet myśli  samobójcze. Jednak Ania na swój sposób nigdy nie przestała się modlić.  Po latach mówiła, że odkrywana wciąż na nowo wiara w Boga pozwoliła jej  przetrwać. Była na tyle silna, że w 1945 roku zdecydowała się uciec.  Pracowała dorywczo na roli, w piekarni i jako opiekunka dzieci. W 1950  roku Anna Lubczyk została zatrudniona w Gdańskich Zakładach Przemysłu  Tłuszczowego „Amada” w Gdańsku–Letnicy. „Przyjemnie było mi pracować w  »Amadzie«, przy taśmie produkcyjnej. Mówiłam sobie, że ta praca jest  wspaniała i potrzebna! Bogu dziękowałam za ogromną łaskę i cierpliwość,  jaką do mnie miał. Byłam nikim, a teraz jestem robotnicą, robię ważną  rzecz” – pisała w pamiętnikach.
 
 W „Amadzie” nie popracowała długo. Przypadkowo pojawiła się szansa  zatrudnienia w Stoczni Gdańskiej. Oddajmy głos Annie Lubczyk: „Wyłączono  maszyny, było cicho, a dziewczęta i chłopcy przy warsztatach jedli  śniadanie. Nikogo nie pytając, wsadziłam kawałek blachy w imadło,  chwyciłam piłę i zaczęłam ciąć. Pożerała mnie wielka ciekawość, jak  zachowa się metal w zetknięciu z piłą. Podszedł do mnie stary robotnik  bez oka: - Idź, dziecko, do stoczni. Tam się czegoś nauczysz! Na drugi  dzień pobiegłam do stoczni. W głowie szumiało mi morze i słyszałam słowa  z plakatów: »Młodzież buduje okręty«. W stoczni przedstawiono mi wiele  możliwości pracy, ale najbardziej imponowała mi praca spawacza w blasku  płomieni, w snopach iskier. Wracam do »Amady« i tu nieszczęście!  Kierownik nie chce mnie zwolnić. Mówi, że konieczne jest dwutygodniowe  wypowiedzenie i że muszę znaleźć na swoje miejsce zastępstwo. Popłakałam  się i tak mokra od łez poszłam do przewodniczącej Ligi Kobiet. We dwie  udałyśmy się do kierownika. - Towarzyszu, co to wszystko znaczy? -  spytała surowo przewodnicząca. A ja stałam obok i beczałam jak smarkula.  Nie spałam całą noc. Modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i  całą noc drżące serce w mej piersi: czy tylko przyjmą mnie do tej  stoczni, czy tylko przyjmą. Ale Matka Boska wysłuchała mnie i w  listopadzie 1950 roku przyjęto mnie na kurs dla spawaczy” - opowiadała w  1980 roku.
 
 Przeciw aborcji 
 
 Życie Anny Lubczyk tylko pozornie się unormowało. W dalszym ciągu  walczyła z trudami życia. Nie miała swojego mieszkania. W dodatku  spotkała ją nieszczęśliwa miłość… Już w 1950 roku zakochała się w  koledze z pracy. Planowali wspólną przyszłość. Kiedy Anna zaszła w  ciążę, Ryszard zaczął jej unikać. Nadużywał alkoholu i spotykał się z  inną dziewczyną. Trauma zdrady i odrzucenia. Ratowała ją jakoś praca, do  której chodziła mimo ciąży. Dopiero kiedy minął ósmy miesiąc, poszła na  zwolnienie lekarskie. Tamte chwile w przejmujący sposób opisała w  swoich pamiętnikach: „Postanowiłam wówczas, że wychowam dziecko sama, w  miłości do ludzi i Ojczyzny. Niczego już od siebie nie potrzebuję.  Trudna to była decyzja. W tamtych czasach, na początku lat  pięćdziesiątych, panna z dzieckiem musiała mieć wiele sił i odwagi. Nie  zastanawiałam się nad możliwością usunięcia ciąży. (…) Uważam, że  człowiek, który raz zawiódł kiedyś, pomimo obietnic i przysiąg - zrobi  to znowu, czasem w najmniej oczekiwanym momencie. Dlatego unikam takich  ludzi i dlatego wtedy, ponad czterdzieści lat temu, nie zdecydowałam się  na małżeństwo z człowiekiem, który obiecywał poprawę. Wolałam być sama z  dzieckiem, niż skazywać się na życie z partnerem, który tak nie pasował  do wymarzonego modelu kochającej się, uczciwej rodziny. Nie ukrywałam  swojego położenia przed znajomymi. Z ulgą przyjmowałam ich reakcje.  Podtrzymywali mnie na duchu wierzący i niewierzący, pomogła mi długa  rozmowa z księdzem i... Lubow Orłowa. Wielka rosyjska aktorka w filmie  »Grzesznicy bez winy« zagrała rolę dziewczyny takiej jak ja. Bohaterka  filmu postanawia wychować syna sama i żyć tak, by nigdy nie musiał się  wstydzić, że nosi panieńskie nazwisko matki. Wyszłam z kina silniejsza,  bardziej pewna słuszności swojej decyzji. Poszłam na spacer nad morze,  chyba spowiadałam się falom. Przestrzeń, spokojne niebo i ciche morze  sprawiły, że poczułam się bliżej Stwórcy. W dzieciństwie, w domu  rodzinnym, umiałam się modlić i chodziłam do kościoła. Potem, u obcych  ludzi, zapomniałam chyba, że istnieje Bóg. Katorżnicza praca w dzień  powszedni i w niedzielę, brak jakiegokolwiek kontaktu z innymi ludźmi -  czy można się dziwić, że żyłam tak jakoś obok wiary? Teraz już miałam  odwagę, by zwrócić się do Boga. Weszłam do kościoła. Tam - długa rozmowa  z księdzem, który najpierw mnie groźnie zbeształ, a potem powiedział: -  Nie martw się. Poniosłaś wiele ofiar i wiele przecierpiałaś, urodzisz  zdrowe dziecko. Do takich jak ty Matka Boża biegnie w jednym pantofelku.  Oddaj się Jej w opiekę. Zaczynałam kochać to moje nienarodzone. We  wrześniu 1952 roku przyszedł na świat mój syn. Pojawił się w moim życiu  maleńki, bezradny, i miał tylko mnie. Ja miałam go żywić i ubierać,  uczyć pierwszych słów i kroków, dać mu miłość i poczucie bezpieczeństwa.  Cieszyłam się i bałam równocześnie”.
 
 Anna Lubczyk dzieliła życie między syna i stocznię. „Żyłam zasklepiona w  sprawach stoczni - wspomina. - To był mój drugi dom, tam zaczynał się i  kończył świat”. Pracowała często na nocną zmianę. Pomagała jej  sąsiadka. Pisano o niej, dawano młodzieży za przykład: „Oto kobieta  pracująca ofiarnie dla Ojczyzny”. W Komitecie kiwali głowami i mówili:  „Jest z was dobry człowiek, ale niestety mówi przez was wróg. I  namawiali mnie, żebym wstąpiła do partii. Nie chciałam”. „W Boga wierzę”  - odpowiedziała nagabującym. „Zapisz się, awansujesz - powiedzieli. - A  do kościoła możesz dalej po cichu chodzić”. Odmówiła.
 
 Krzyż choroby
 
 W 1964 roku Anna chciała ułożyć sobie jakoś życie osobiste. Postanowiła  wyjść za mąż. Jej wybrankiem był młodszy o trzy lata Kazimierz  Walentynowicz — ślusarz z tego samego wydziału Stoczni Gdańskiej. Znali  się prawie dziesięć lat, lubili, choć nie myśleli o ślubie. Poznali się w  stoczni, gdzie wspólnie z gronem przyjaciół z brygady ślusarzy i  spawaczy tworzyli zgraną paczkę. Ania bardzo mu się spodobała. Ujmował  go jej warkocz. „Lubił mnie z warkoczem. Miałam ładne włosy. Musiałam  raz ściąć [nakaz lekarzy - S.C.], wtedy bardzo się zdenerwował” -  wspominała w 1980 roku. Jednak Anna obawiała się o Kazimierza, że jego  związek z dzieciatą kobietą okaże się dla niego tylko kłopotem. Nie  chciała być także trędowatą w rodzinie Walentynowiczów. Jednak do  małżeństwa z Kazimierzem ostatecznie przekonała Annę przyszła teściowa.  Pobrali się 26 września 1964 roku w kościele parafialnym pod wezwaniem  Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku–Wrzeszczu. Ze względu na  zaginięcie świadectwa chrztu i niemożność dokonania sprawdzenia (Równe  znalazło się w granicach Związku Sowieckiego) Anna musiała dla pewności  zostać ponownie ochrzczona.
 
 Kazimierz dał swoje nazwisko dwunastoletniemu Januszowi. Był dla niego  jak najlepszy ojciec. Ostrzył łyżwy, pomagał w wykonaniu szkolnych  zadań, przyuczał, naprawiał sprzęty domowe. Jednak radość pierwszego  okresu małżeństwa przerwała po roku informacja o poważnej chorobie Anny.  Werdykt lekarzy brzmiał jak wyrok: „zaczęto podejrzewać, że spawacze są  chorzy na żelazicę. Wysłano nas na badania. Przy okazji wykryto u mnie  stan przedrakowy. Lekarz dawał mi najwyżej pięć lat życia, ale pod  warunkiem, że będę prowadzić oszczędny i higieniczny tryb życia.  Uczyniłam rachunek sumienia, co ja po sobie zostawię, co w życiu  zrobiłam. Powiedziałam mężowi: - Jak umrę, weź sobie przyzwoitą kobietę.  Tak będzie lepiej. Odczekaj tylko te trzy miesiące dla przyzwoitości.  Ale czasami robiło mi się bardzo smutno, gdy pomyślałam, że ktoś obcy  będzie chodził w moich rzeczach i sprzątał moje kąty. Kiedy mówiłam o  śmierci, mąż płakał, więc starałam się potem unikać tego tematu. Byłam  skazana, ale postanowiłam, że nie będę czekać biernie na koniec, tylko  wykorzystam czas, który pozostał”. Nowotwór, choć we wstępnej fazie,  przekreślił marzenia o dzieciach. Anna zdecydowała się na operację, po  której przez pół roku przebywała na zwolnieniu lekarskim.
 
 Samotność pod krzyżem 
 
 Krótko po Grudniu ’70 na Annę Walentynowicz spadły kolejne cierpienia.  Jej mąż Kazimierz poważnie chorował. Na to samo zresztą, co jego żona.  Lekarze zdiagnozowali u niego nowotwór, który był wynikiem warunków, w  jakich pracował w stoczni. Wiosną 1971 roku miał już zaatakowane płuca.  Anna była z nim przez cały czas. Sytuacja była na tyle poważna, że w  lipcu 1971 zwróciła się z prośbą o bezpłatny urlop z powodu „bardzo  ciężko chorego męża”. Niestety, Kazimierz Walentynowicz zmarł w  październiku 1971 roku. Po siedmiu latach i czternastu dniach małżeństwa  Anna znów została sama. Sama wykonała dla niego nagrobny krzyż.  Zespawała z solidnego żelaza i pomalowała. Symbolem tej wyjątkowej  miłości pozostała na zawsze obrączka, której Anna Walentynowicz nigdy z  palca nie zdjęła.
 
 Większość wolnego czasu spędzała na cmentarzu: „Mąż zmarł 10  października 1971. Dwa tygodnie później syn dostał wezwanie do wojska.  Wyjechał do Ustki, później po przysiędze był już bliżej, w  Gdyni–Oksywiu. Odwiedzałam go tak często, jak było to możliwe, razem  odbywaliśmy jego służbę. Wędrowałam tak między stocznią, cmentarzem na  Srebrzysku i jednostką wojskową. Nawet w Wigilię, ten najświętszy dzień w  roku, byłam w drodze. Zamiast, jak każda żona i matka, nakryć stół  białym obrusem i oczekiwać swoich najbliższych z opłatkiem, pokonywałam w  ciemnościach kolejne kilometry, by zapalić świece na grobie męża, a  potem dotrzeć do syna i spędzić z nim i z jego kolegami kilka godzin na  okręcie. A potem znowu cmentarz i długie rozmowy z nieobecnym, ale  ciągle bliskim, drogim...”. W 1980 roku zwierzyła się Hannie Krall:  „Zajęta byłam tylko pracą, cmentarzem i dojazdami do syna do Ustki. Na  każdą Wigilię brałam w jedną rękę torbę ze zniczami, w drugą wałówkę,  najpierw szłam na grób i zapalałam świece, a potem jechałam do syna. Na  grobie mówiłam - popatrz, Kazik, jak jest. Wszyscy mają dziś swoich  bliskich przy sobie, a wy jesteście w innym świecie każdy i już ja nie  mogę dotrzeć do was jednocześnie. Jak kosmonauta krążę między wami,  między waszymi światami, czy to jest sprawiedliwe?”.
 
 Anna Walentynowicz dzielnie znosiła nowe krzyże. Wiele się modliła. To  wiara dawała jej coraz to nowe siły. W 1978 roku wstąpiła do Wolnych  Związków Zawodowych Wybrzeża. Działalność antykomunistyczną godziła z  pracą w stoczni. Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała.  Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie  godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: „Po tym pierwszym  aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: - Ja chyba muszę  zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy  podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a  muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na  ramieniu: - Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A  jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo - nie mów wcale.  Andrzej - jak zawsze - krótko i spokojnie umiał rozwiać moje  wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że  wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć”. Wróciła do pracy i dalej  robiła swoje. To wszystko doprowadziło do jej zwolnienia z pracy w  Stoczni w dniu 7 sierpnia 1980 roku.
 
 Walka o mszę
 
 W jej obronie 14 sierpnia zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej. Po  uratowaniu strajku w dniu 16 sierpnia 1980 roku (Lech Wałęsa ogłosił  jego zakończenie), Anna Walentynowicz podjęła się misji zaproszenia do  stoczni kapłana, który następnego dnia, w niedzielę o godzinie 9.00,  miałby odprawić Mszę św. dla strajkujących robotników. Było to niezwykle  ważne dla zintegrowania strajkujących, ale też włączania w ich protest  wszystkich mieszkańców Gdańska. Właśnie pod bramą stoczniową, w miejscu  śmierci dwóch robotników w grudniu 1970 roku, miała zostać odprawiona  Msza św., która w praktyczny sposób miała połączyć strajkujących z  ludźmi zgromadzonymi pod stocznią. Brakowało kapłana. Jako że stocznia  znajdowała się kanonicznie na terenie parafii św. Brygidy Szwedzkiej, to  strajkujący poprosili o pomoc proboszcza Henryka Jankowskiego. Sprawa  wydawała się czysto formalna, tym bardziej, że w sąsiedniej Gdyni  (należącej do diecezji chełmińskiej), poproszony o odprawienie mszy św.  na terenie Stoczni im. Komuny Paryskiej ks. Hilary Jastak z radością  przyjął zaproszenie robotników. W Gdańsku było jednak inaczej. Rozmowy z  ks. Jankowskim toczyły się w dwóch turach. Proboszcz parafii św.  Brygidy przybył do stoczni krótko po 18.00 w sobotę 16 sierpnia. Na  dziedzińcu przed budynkiem dyrekcji stoczni wyraził zadowolenie z  zakończenia strajku i wezwał do rozejścia się do domów. Pytany przez  Szczudłowskiego i Walentynowicz o możliwość odprawienia niedzielnej mszy  św. tłumaczył, że obowiązuje administracyjny zakaz odprawiania  nabożeństw w zakładach pracy, a ponadto nie zezwala na to również bp  Lech Kaczmarek. Zadeklarował wprawdzie możliwość odprawienia mszy św. w  zakładzie, ale jedynie po uprzednim uzyskaniu zgody od wojewody i  ordynariusza.
 
 Anna Walentynowicz nie wiedziała wówczas, że wokół mszy św. toczy się  misterna gra komunistów i ich tajnych służb, w którą wciągnięto biskupa  gdańskiego Lecha Kaczmarka. Nikt nie orientował się również, że ks.  Henryk Jankowski utrzymuje konfidencjonalne kontakty z mjr. Ryszardem  Berdysem z Wydziału IV KW MO w Gdańsku. Dziś wiemy, że jej rozmowa z  proboszczem parafii św. Brygidy została zrelacjonowana Berdysowi, a ten z  kolei poinformował o niej swoich przełożonych w Gdańsku i Warszawie. W  swoim obszernym meldunku oficer SB, który przypisał ks. Jankowskiemu nr  identyfikacyjny 11063, odsłonił kulisy całej sprawy: „do proboszcza  parafii św. Brygidy w Gdańsku ks. Henryka Jankowskiego (11063) zgłosili  się przedstawiciele komitetu [strajkowego] z żądaniem, aby dnia 17  sierpnia 1980 r. odprawił na terenie stoczni nabożeństwo dla  strajkujących. Ks. Jankowski nie zajął stanowiska, wyjaśniając, że  sprawa ta wymaga decyzji ordynariusza bpa L. Kaczmarka. Stocznia  znajduje się na terenie parafii. O rozmowie ze stoczniowcami (11063)  poinformował bpa Kaczmarka, który polecił mu natychmiast przyjechać do  Kurii. W rozmowie operacyjnej z (11063), ten podał, że ordynariusz  otrzymał od wojewody gdańskiego zalecenia, aby odprawione zostały dla  strajkujących nabożeństwa niedzielne w kościele, a w przypadku  zaistnienia sytuacji przymusowej, nawet na terenie stoczni, z  zastrzeżeniem jednak, aby został do tego wytypowany rozsądny i  odpowiedzialny ksiądz świecki. Stosując się do tego zalecenia wojewody,  [bp Kaczmarek] wyznaczył (11063) do załatwienia tych spraw. [bp  Kaczmarek] polecił (11063), aby przy okazji swoich kontaktów ze  strajkującymi apelował o spokój i rozwagę. (11063) do tego zobowiązał  się. O 18.30 dnia 16 sierpnia 1980 r. (11063) przyjechał pod bramę nr 2  stoczni. Przedstawiciele komitetu bez żadnych wstępnych rozmów postawili  przed nim żądanie odprawienia niedzielnego nabożeństwa pod tą bramą.  Wybór tego miejsca strajkujący uzasadniali tym, że chcą, aby ich rodziny  również mogły uczestniczyć w tym nabożeństwie. Ks. Jankowski (11063)  stanął na stanowisku, że rodziny mogą iść do kościoła, oświadczając  jednocześnie, że nabożeństwo może odprawić przed budynkiem dyrekcji, aby  było ono dostępne również dla chorych przebywających w szpitalu  stoczniowym. Komitet zaakceptował tę propozycję, prosząc go  równocześnie, aby przemówił do zebranych stoczniowców. W swoim  wystąpieniu (11063) zaapelował o spokój i rozwagę, nadmienił przy tym,  że bp gdański pamięta o nich i przysyła go po to, aby odprawić  nabożeństwo. Wypowiedzi te zostały przyjęte oklaskami. Po przemówieniu  do (11063) podeszli przedstawiciele komitetów strajkowych Stoczni  Północnej, Remontowej i Portu Północnego, domagając się, aby odwiedził  ich zakłady pracy i również dla nich odprawił nabożeństwa. (11063) nie  mając wyjścia, zgodził się na odwiedzenie tych zakładów. Pod presją  (11063) ustalił godziny niedzielnych nabożeństw w tych zakładach. Po  spotkaniach ze strajkującymi (11063) udał się do Kurii i zdał relację  bp. Kaczmarkowi. [Bp Kaczmarek] po wysłuchaniu relacji skontaktował się z  wojewodą, informując go o ustaleniach (11063), zaznaczając jednak przy  tym, że żądania strajkujących były bardzo wygórowane i oddelegowany  przez niego ksiądz miałby trudności w zaspokojeniu ich postulatów.  Wojewoda oświadczył, że w aktualnej sytuacji rozwiązywania się komitetów  strajkowych nie ma on potrzeby odprawienia nabożeństw na terenach  stoczniowych. W związku z tym [bp Kaczmarek] polecił (11063) odwołanie  ustalonych terminów nabożeństw i odprawienie wieczornej mszy dla  strajkujących w kościele. O 21.00 ks. Jankowski (11063) udał się do  wspomnianych stoczni i zakomunikował im decyzję. Ok. 23.00  przedstawiciele komitetów strajkowych interweniowali u I sekretarza KW  PZPR w Gdańsku i następnie zostali skierowani do wojewody gdańskiego”.
 
 Negocjacje Anny Walentynowicz zakończyły się późną nocą (około godziny  3.00). Następnie partyjny sekretarz, wojewoda i biskup gdański  porozumieli się w sprawie mszy św., choć jeszcze z rana 17 sierpnia  delegacja z Walentynowicz na czele kursowała między kurią, Urzędem  Wojewódzkim a kościołem św. Brygidy, przełamując ostatnie przeszkody.  Zauważyła wówczas, że wokół mszy św. pod bramą nr 2 toczy się jakaś gra.  Była zdziwiona, że wczesną niedzielną porą bp Kaczmarek odwiedził  wojewodę Kołodziejskiego. „Prosił czy dziękował? - zastanawiała się. -  Przecież nie musiał, wszystko było już załatwione”. Walentynowicz nie  wiedziała, że do ostatniej chwili bp Kaczmarek ustalał z komunistami  zasady, na jakich msza św. będzie mogła zostać odprawiona. Razem z  kolegami czuła jednak, że biskup gdański nie jest entuzjastą pomysłu  strajkujących robotników. Pewnie dlatego od razu pojawiło się  przekonanie, że bp Kaczmarek uległ władzom i SB, chociaż w  rzeczywistości, podobnie jak prymas Polski i większość biskupów, obawiał  się on konfrontacji i rozlewu krwi. „W wyniku przeprowadzonych  konsultacji ustalono ostatecznie, że za wiedzą i zgodą bpa Kaczmarka  Msza zostanie odprawiona dla wszystkich trzech stoczni o 9.00 dnia 17  sierpnia 1980 r. Mszę odprawi (11063) [ks. H. Jankowski], który został  przygotowany do wygłoszenia kazania o treści pozytywnej. Msza zostanie  odprawiona przy bramie nr 2 stoczni” - czytamy w meldunku operacyjnym  SB. Tak też się stało. Punktualnie o godzinie 9.00 przy ołtarzu polowym  na terenie Stoczni Gdańskiej im. Lenina proboszcz parafii św. Brygidy  odprawił mszę św. Uczestniczyły w niej tysiące osób - strajkujący  robotnicy oraz rzesza ludzi zgromadzona za bramą.
 
 Strajkowa niedziela mocno utkwiła w pamięci Anny Walentynowicz. Najpierw  wielkie wyzwolenie, a później znów strach i pytanie: co będzie dalej? Z  jednej strony wyjątkowe, publiczne świadectwo wiary Polaków,  spowiadający się i przystępujący do komunii św. robotnicy, poczucie  wspólnoty, zjednoczenia i siły. „Płakałam, bo jeszcze nigdy nie  przeżywałam tak głęboko radości z uczestniczenia w nabożeństwie;  cieszyłam się za tych wszystkich, którzy powrócili do Boga; czułam  ogromną ulgę, że udało się pokonać »tor przeszkód« i wymusić zgodę tych,  co rządzą, na odprawienie Mszy świętej w stoczni” - wyzna później  Walentynowicz.
 
 Pan Jezus w portmonetce
 
 Wielkie zwycięstwo Sierpnia ’80 nie zakończyło cierpień Anny  Walentynowicz. Jej szlachetność i niezłomność była niewygodna dla władz,  bezpieki a nierzadko również dla kolegów z NSZZ „Solidarność”. W  kwietniu 1981 roku Prezydium Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w  Stoczni Gdańskiej przyjęło uchwałę: „Z uwagi na nie wywiązywanie się z  obowiązku członka Prezydium oraz niegodne reprezentowanie naszego  Związku odwołuje się natychmiastowo kol. Annę Walentynowicz z Prezydium  MKZ Gdańsk”. Matkę Sierpnia ’80 i „Solidarności” starano się usunąć z  kierownictwa gdańskiej „Solidarności”. Anna Walentynowicz miała poczucie  wielkiej krzywdy. Nastrój przygnębienia potęgowały później wieści o  zamachu na Jana Pawła II (13 maja 1981 r.) i śmierci prymasa  Wyszyńskiego (28 maja 1981 r.). Gorycz upokorzenia i swoje krzywdy  ofiarowała Panu Bogu. Mówiła o tym z przejęciem na spotkaniu w Gorzowie  Wielkopolskim w czerwcu 1981 roku. Jej przemówienie zarejestrowała na  taśmie bezpieka: „Jedynym moim argumentem i to, co mnie trzyma, to jest  obrazek Jezusa, który zawsze noszę przy sobie w portmonetce. Kiedy ją  używam, otwieram i mówię: Boże uczyń moją twarz nieczułą na oszczerstwa.  Jeżeli ten człowiek potrafił znieść wszystkie obelgi, pluto na niego,  bito go, policzkowano, a on powiedział »jeśli mówię nieprawdę, to mi  udowodnij, a jeśli nie, to dlaczego mnie bijesz«. Zawisnął na krzyżu  najniewinniejszy z niewinnych. Ja dawno powinnam już nie żyć. Złośliwy  rak, operacja, promienie X. Wykorzystano wszystko, czym dysponowała  medycyna przy tym schorzeniu. Ja miałam 5 lat życia przed sobą. Ale  jeżeli Bóg mi darował życie, obdarzył mnie zdrowiem, coś się chyba musi  przeze mnie dokonać. I dlatego jestem nieczuła na te obelgi. Nazwano  mnie rogatą, niepoprawną duszą, ale muszę dać świadectwo, że jestem  filtrem, przez który przejdzie wszelkie chamstwo. Ktoś na moim miejscu  załamałby się, wycofałby się. A ja jestem uodporniona. Bo wiadomo,  resort dawał mi pogróżki. Najpierw chciano mnie przekupić, a potem  grożono: »pani wie, że może być nieszczęśliwy wypadek«. Odpowiedziałam,  że moje życie jest niewiele warte, a moja śmierć cholernie wam  zaszkodzi. Bo nie myślicie, że Pyjas - student z Krakowa, żeście  napisali w prasie, że on śmiertelnie upadł. Społeczeństwo wie, że to wy  jego zamordowaliście. Że to wy skatowaliście człowieka i on się udusił  wewnętrznym wylewem krwi. Nie dano mu pomocy, a można go było uratować.  Ale dokonaliście morderstwa. Tak że na moje miejsce przyjdzie dziesięciu  innych. To było jeszcze przed strajkiem. (…) I doświadczona właśnie  takim przeżyciem, doświadczeniem i tym, że Bóg darował mi życie, po  prostu nie zrezygnuję. Moja rezygnacja zatrzymałaby kółko historii,  które się rozpędziło i się toczy. Ale to nie znaczy, że sprawa by się  zakończyła. Nie - będą inni, ale ja zrozumiałam, że nie mogę się poddać  walkowerem”.
 
 Te słowa może najpełniej oddają profil religijny Anny Walentynowicz.  „Ofiarować swoje krzywdy Panu Bogu i cierpieć dla Chrystusa” – to jej  życiowe Credo, które zwłaszcza w okresie stanu wojennego i kolejnej fali  prześladowań stało się dla niej jak zbroja. Wracała do tego często po  wyjściu z internowania (w lipcu 1982 r.) i więzienia (w marcu 1983 r.).  Na początku czerwca 1983 roku na zaproszenie ks. Leona Kantorskiego  odwiedziła parafię św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej. Po mszy św.  proboszcz zorganizował spotkanie z Walentynowicz. Zafascynowani jej  postawą ludzie próbowali dociec, skąd w niej tyle siły, odwagi i  nadziei. „Moją nadzieją jest wiara” - odpowiadała. Tłumaczyła, jak  wielką rolę odgrywa w jej życiu wiara katolicka: „Nie wiedziałam, co się  dzieje z synem i nie mogłam się dowiedzieć. Więc były momenty przykre. I  wtedy szukałam jakiegoś wyjścia - klękałam i odmawiałam różaniec.  Różaniec jest wielką, potężną bronią dla nas, ludzi wierzących.  Odprawiałam drogę krzyżową. I proszę mi wierzyć — może to ktoś będzie  różnie interpretował - ale dosłownie tak państwu powiem, jak ja to  przeżywałam. Kiedy podniosłam się z klęczek, kiedy odprawiłam drogę  krzyżową, pomyślałam sobie: »a ty czego załamujesz się, powinnaś się  cieszyć, że ty możesz swoje cierpienie połączyć z cierpieniem  Chrystusa«. On jest dla nas wzorem. Kiedy ktoś powiedział: »O wy  wszyscy, którzy idziecie drogą - spójrzcie, czy jest większe cierpienie  niż Jego«. Czy jest większe cierpienie niż cierpienie zadane Jezusowi?  Przecież Go biczowano. Przecież Go cierniem ukoronowano. Przybito Go do  krzyża i umarł. Umierając powiedział: »Ojcze, przebacz im, bo nie  wiedzą, co czynią«. I my tak powinniśmy postępować”.
 
 Więź z księdzem Jerzym
 
 Anna Walentynowicz uważała, że ma dług do spłacenia wobec tych  wszystkich, którzy podczas jej uwięzienia otaczali ją modlitwą i  publicznie bronili. Kiedy krótko po wyjściu z więzienia dowiedziała się,  że w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie ks. Jerzy Popiełuszko  odprawia msze św. w intencji Ojczyzny, uznała: „mnie też nie może tam  zabraknąć”. Jak pomyślała, tak zrobiła. Zaprzyjaźniła się z niepokornym  kapłanem z Żoliborza. „Rozmowy z ks. Jerzym sprawiały mi ogromną radość,  dodawały sił i woli działania - wspominała. - Wzmocniona duchowo,  wędrowałam dalej. Do Katowic, a stamtąd z pielgrzymką kobiet do Piekar  Śląskich. 15 sierpnia [1983 r.], dla uczczenia pamięci ofiar stanu  wojennego - poległych górników - złożyłam kwiaty pod kopalnią »Wujek«”.  Księdza Jerzego również cieszyła znajomość z Walentynowicz. Pod datą 10  kwietnia 1983 roku kapelan „Solidarności” odnotował w dzienniku jej  przyjazd do parafii pw. św. Stanisława Kostki na spotkanie pracowników  służby zdrowia i Misterium o męce i zmartwychwstaniu Chrystusa według  Romana Brandstaettera: „Na koniec przemawiała bardzo ciepło i mądrze  Anna Walentynowicz. Była to dla wszystkich miła niespodzianka. Wielkie  wzruszenie. Ania cały wieczór spędziła u mnie. Zaprosiłem ją na Mszę św.  za Ojczyznę na 24 kwietnia. Będzie to druga rocznica poświęcenia  sztandaru »Solidarności«. Jeżeli się uda, wmurujemy też tablicę z tej  okazji”. Takich spotkań było później więcej. Ks. Jerzy Popiełuszko  spotykał się z Anną Walentynowicz także podczas swojej bytności w  Trójmieście, a kiedy trzeba było, stawał w jej obronie.
 
 Do przyjaźni z ks. Jerzym przywiązywała szczególną wagę. Dlatego kiedy  dowiedziała się o jego zaginięciu, od razu pojechała do Warszawy.  Większość czasu przebywała w kościele św. Stanisława Kostki, gdzie razem  z Sewerynem Jaworskim, Zbigniewem Romaszewskim i Januszem  Onyszkiewiczem angażowała się w powstanie Komitetu Przeciwko Przemocy,  który miał m.in. pomóc w odnalezieniu kapelana „Solidarności”. Od  początku nie miała wątpliwości, że za porwaniem stoją władze PRL, które  ustami Jerzego Urbana określały zamordowanego kapłana mianem  „natchnionego politycznego fanatyka” i „organizatora sesji politycznej  wścieklizny”. Była wstrząśnięta: „Starałam się odsunąć od siebie  najgorsze przeczucia. Może jeszcze żyje, może można mu pomóc! Trzeba  otworzyć świątynie, modlić się w nich nieustannie w jego intencji,  czuwać… Pojechałam do Warszawy. W kościołach — tłumy, msze święte co  godzinę. W dzień i w nocy gorące modlitwy... Po kilku dniach już wszyscy  wiemy, że nie żyje. Zamordowany bestialsko, ze zwierzęcym  okrucieństwem. Zostałam w Warszawie do Jego pogrzebu. W ciągu tych  wypełnionych bólem dni wielokrotnie wracałam wspomnieniami do naszych  spotkań”.
 
 Myślała, że w społeczeństwie i podziemiu nastąpi jakaś zasadnicza zmiana  w postrzeganiu dyktatury Jaruzelskiego. Miała nadzieję, że ten  bestialski mord ukaże ludziom prawdziwą naturę komunizmu, a wielu  działaczy „Solidarności” pozbawi złudzeń co do możliwości porozumienia z  „władzą ludową”. Krytykowała przy tej okazji apele Lecha Wałęsy i ks.  Henryka Jankowskiego o zachowanie umiaru i spokoju. Nawet w tym czasie  Wałęsa nawoływał do stworzenia „warunków do rozpoczęcia dialogu” z  władzą. Takie postawienie sprawy kwestionowała Anna Walentynowicz. Nie  była zwolenniczką organizowania „marszów na komendy milicyjne”, ale  uważała, że ofiary księdza Jerzego nie należy wikłać w polityczne  projekty porozumienia z komunistami. Nie chciała dopuścić do  relatywizowania i pomniejszenia ofiary księdza Jerzego. Uważała, że  obowiązkiem kierownictwa podziemia „Solidarności” jest zorganizowanie  wielkiego społecznego protestu przeciwko reżimowi, przełamanie  społecznej apatii i bierności. Dlatego już 31 października 1984 roku  wspólnie z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, Leszkiem Świtkiem, Karolem  Krementowskim i Andrzejem Kołodziejem sygnowała Apel do mieszkańców  regionu gdańskiego: „Porwanie i zamordowanie przez funkcjonariuszy  Służby Bezpieczeństwa ks. Jerzego Popiełuszki z parafii św. Stanisława  Kostki na Żoliborzu w Warszawie wstrząsnęło opinią publiczną. Ofiarą  bandytyzmu politycznego padł niezwykle ofiarny i oddany ksiądz, znany i  szanowany w całym kraju. Osobę wybrano tak, aby zastraszyć różne  środowiska, miasto i wieś, wszystkie ugrupowania polityczne, a także  ludzi trzymających się na uboczu od spraw publicznych. Terroryści  wybierają jednostki najaktywniejsze, ale terroryzm wymierzony jest  przeciwko całemu społeczeństwu. Jeżeli przemilczymy tę potworną zbrodnię  i pogodzimy się z nią bez protestu, zakrawający lęk sparaliżuje nasze  myśli, słowa i czyny. Nie dajmy się zatrzymać! Protest ludzi pogrążonych  w żałobie nie zakłóci ładu i porządku w naszym kraju. Proponujemy  najbardziej pokojowe z możliwych form protestu przeciwko terroryzmowi i  oddanie hołdu świętej pamięci ks. Jerzemu. Apelujemy o liczny udział we  wszystkich żałobnych uroczystościach religijnych. Noszenie żałoby w  formie szerokich czarnych opasek na ramieniu. Wygaszanie świateł i  zapalanie świeczek w oknach naszych mieszkań między godziną 21.00–21.15  codziennie do 10 listopada włącznie. Jednogodzinny strajk protestacyjny  między godziną 12.00–13.00 w dniu pogrzebu, w przypadku gdyby termin  pogrzebu przypadł w dniu wolnym od pracy proponujemy przeprowadzić  strajk w piątek 9 listopada br. Musimy położyć kres bierności jako  metodzie walki ze złem. Ofiarą padł człowiek mężny i aktywny, kapłan i  patriota, który swoją postawą dawał przykład wszystkim. Będziemy wierni  idei, za którą oddał życie”.
 
 Pogrzeb ks. Jerzego Popiełuszki odbył się w sobotę 3 listopada. Dla Anny  Walentynowicz był jak droga krzyżowa. Przyrzekała sobie, że będzie  kustoszem pamięci księdza Jerzego i propagatorem jego dzieła: „Jego  śmierć odczułam jak stratę kogoś bardzo bliskiego. Do Suchowoli,  rodzinnej miejscowości księdza Jerzego, zorganizowałam pielgrzymkę z  Gdańska. Chciałam poznać jego rodziców i rodzeństwo, dzielić ich ból i  rozpacz. Dzięki solidarnej postawie przyjaciół księdza Jerzego  sprowadziliśmy z Podhala maszyny rolnicze, nieprzydatne w warunkach  górskich, przeprowadziliśmy remont jego rodzinnego domu. Tyle można było  zrobić dla żywych, a Jemu przyrzekłam kontynuować dzieło, za które  oddał życie”.
 
 Anna Walentynowicz postanowiła, że przyczyni się do budowy pomnika ks.  Jerzego Popiełuszki w jego rodzinnej Suchowoli. Poświęciła się zbieraniu  środków finansowych na jego budowę. Najbliższymi towarzyszami tej  niełatwej misji było wspomniane już wcześniej małżeństwo Janiny i  Szymona Mirerów. Już po śmierci Szymona Janina Mirer namówiła  Walentynowicz do założenia Fundacji Promocji Sztuki Sakralnej, która  doprowadziła do końca sprawę budowy pomnika. Zanim jednak do tego  doszło, Walentynowicz wpadła na pomysł kwestowania w ośrodkach  polonijnych w Stanach Zjednoczonych. W grudniu 1988 roku ponownie  złożyła podanie o paszport. W lutym 1989 roku bezpieka anulowała  zastrzeżenie na wyjazdy zagraniczne i w ostatnich dniach maja  Walentynowicz mogła ponownie wyjechać na Zachód. Tak podsumowywała  później swoją pierwszą eskapadę do Stanów Zjednoczonych: „Po półrocznym  »kwestowaniu« wśród amerykańskich rodaków przywiozłam tysiąc pięćset  dolarów. Nie pracowałam zarobkowo. Przy moim stanie zdrowia nie  zarobiłabym pewnie tyle, ale nie oszczędzałam się ani trochę. Gościnnie  przyjmowana przez polskie rodziny, wędrowałam po tym wielkim kraju,  spotykałam się z ludźmi, opowiadałam o tym, co dzieje się w Polsce, i  przedstawiałam cel, na jaki zamierzam przeznaczyć zebrane pieniądze.  Reakcje były różne. Przedstawiciele młodej, »solidarnościowej« emigracji  zachłannie słuchali wieści z kraju i dzielili się swoimi skromnymi  dochodami. Pięć, dziesięć dolarów... Kiedy ja uzbieram ten tysiąc!  Najhojniej wspomógł mnie pan Szczepańczyk z Nowego Jorku. Od niego  dostałam pięćset dolarów. Mój cel - pomnik ks. Jerzego - był coraz  bliżej. Trudniejsze było nawiązanie kontaktu ze starszymi Polonusami.  Zmiany w Polsce znali powierzchownie, tylko z prasy, i trudno im było  wytłumaczyć, jakim »trzęsieniem ziemi« w kraju był Sierpień, powstanie  »Solidarności«, stan wojenny, i jakim niebezpieczeństwem grożą próby  porozumienia się z komunistami. Byli tacy, którzy przyznawali mi w końcu  rację, innych nie zdołałam przekonać, ale to nie był przecież główny  cel mojej podróży. Byłam szczęśliwa, bo już widziałam oczami wyobraźni  piękny, okazały monument w Suchowoli”.
 
 Pod koniec 1990 roku ziściło się wreszcie wielkie marzenie Anny  Walentynowicz. Dzięki jej staraniom, ofiarności wielu ludzi i  przychylności ludzi Kościoła w październiku 1990 roku w kościele  parafialnym pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Suchowoli stanął ponad  2,5-metrowy pomnik ks. Jerzego Popiełuszki autorstwa Łucji  Skomorowskiej. Uroczystościom przewodniczył administrator apostolski  Archidiecezji Białostockiej bp Edward Kisiel. Byli też obecni rodzice  bohaterskich kapłanów - księdza Jerzego, ks. Stanisława Suchowolca i ks.  Sylwestra Zycha. Przybył również marszałek Senatu RP Andrzej  Stelmachowski, a także parlamentarzyści, rektorzy uczelni, profesorowie,  nauczyciele i młodzież. U stóp pomnika, na pamiątkowej tablicy wyryto  słowa: „Pomnik powstał staraniem osób, które utworzyły Fundację Promocji  Sztuki Sakralnej im. Szymona Mirera i Anny Walentynowicz”. Był to jej  symboliczny podpis pod przyrzeczeniem, jakie złożyła w 1984 roku nad  grobem zamordowanego kapelana „Solidarności”.
 
 Jej religijność była polska
 
 Życie Anny Walentynowicz było jak ciągła walka, bez odpoczynku i bez  kresu. „Kilka lat szarpałam się, żyłam tak, jak żyli inni, jeździłam po  kraju i spotykałam się z ludźmi - wspominała prawie dwadzieścia lat  temu. - Znałam ks. Popiełuszkę i przeżyłam jego śmierć, robiłam  głodówki, siedziałam w więzieniu za próbę zorganizowania strajku w  pierwszych dniach stanu wojennego. Potem próbowałam wmurować na Śląsku  tablicę w rocznicę masakry w »Wujku«, wcześniej internowano mnie w  Gołdapi. Mam za sobą pobyt w więzieniach w Tczewie i Gdańsku, w szpitalu  psychiatrycznym na Rakowieckiej, potem w Katowicach, Lublińcu, Bytomiu i  w szpitalu więzienia Montelupich w Krakowie. Kilka straconych lat, o  których mogłabym mówić długo i czasem nawet z ciepłem w sercu. Czas  znaczony także walką o przetrwanie, dorywczą pracą przy zbiorze owoców i  w ogrodnictwie”.
 
 Pozostała sobą. Wybrała prawdę. To dlatego skromna Ania Lubczyk została  wywyższona do godności swojego historycznego imienia - „Anna  Solidarność”. Może właśnie dlatego skupiało się na niej tyle pogardy.  Otrzymywała bolesne ciosy nawet ze strony niektórych ludzi Kościoła.  „Walentynowicz występuje w roli ostatniego Mohikanina cywilizacji  nienawiści” - powiedział kiedyś abp Józef Życiński. Takie słowa ze  strony arcypasterza były szczególnie krzywdzące dla osoby żyjącej na co  dzień wiarą katolicką. Jej religijność była polska, ale nie dewocyjna.  Przypominała trochę religijność dawnej polskiej szlachty, która nie  zawsze była posłuszna księdzu, ale zawsze stawała do boju w obronie  wiary. Ten, którego Anna Walentynowicz kochała bardziej niż kogokolwiek -  papież Jan Paweł II, do trzech podstawowych cnót chrześcijańskich -  wiary, nadziei i miłości dodał również solidarność. Jego słowa stały się  dla niej imperatywem działania.
 
 Miłosierdzie i gesty solidarności okazywała każdemu. Bezkompromisowa  wobec ludzkich ułomności i wad, nigdy nie przekreślała człowieka. Ku  zdumieniu internowanych z nią koleżanek grała w piłkę z synem  funkcjonariusza więziennego w Gołdapi. „Aniu, co ty robisz? Z »ubeckim«  dzieckiem się bawisz?!” - rzuciła w jej stronę któraś z kobiet. Anna  Walentynowicz odpowiedziała krótko: „To nasze, polskie dziecko. Takie  samo jak wszystkie inne”. Odwróciła się, dalej rzucając i łapiąc  kolorową, gumową piłeczkę. Innym razem przyjęła studentów  zachodnioniemieckich zafascynowanych ruchem „Solidarności”. Czuli się  nieco skrępowani. Nie byli pewni, jak ich przyjmie, bo przecież  reprezentowali naród, który podczas II wojny światowej wyrządził Polakom  wiele krzywd. Według uczestniczącej w spotkaniu Joanny Wojciechowicz  Anna Walentynowicz od razu oznajmiła: „A od kiedy to myśmy mieli  pretensje do narodu niemieckiego? Ani nie mieliśmy, ani nie mamy”. I  wyciągnęła historię Ottona Schimka - żołnierza Wehrmachtu, który w 1944  roku odmówił rozstrzelania Polaków. „Czy wiecie, że na grobie Otto  Schimka są codziennie świeże kwiaty? Prawie czterdzieści lat później! I  nigdy o nim nie zapomnimy!!!” - powiedziała.
 
 ***
 
 21 kwietnia 2010 roku pożegnaliśmy w Gdańsku Matkę „Solidarności”.  Spoczęła w skromnym grobie na cmentarzu Srebrzysko u boku ukochanego  Kazimierza Walentynowicza. Przemawiając nad jej grobem, pomysłodawca i  założyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża Krzysztof Wyszkowski  powiedział: „Gdyby wróg kazał Annie wybrać miejsce, w którym ma ją  zabić, na pewno wybrałaby Katyń. Anna zginęła dlatego, że miała odwagę  towarzyszyć prezydentowi Rzeczypospolitej w jego żądaniu, by Rosja  uznała swoją nieprzedawnialną odpowiedzialność za mord na narodzie  polskim za zbrodniczy plan likwidacji państwa polskiego. Zginęła, razem  ze swoim starym przyjacielem z Wolnych Związków Zawodowych, dlatego, że  oboje byli wierni prawdzie o systemie sowieckiej antycywilizacji, która  zniszczenie Polski uznawała za pierwszy krok w podboju całego świata.  Zginęli dlatego, że Rosja nadal odmawia uznania swojej winy za katyńskie  ludobójstwo. Zaszedłem do Ani w Wielki Czwartek na jej prośbę, żeby  przekazać apel w obronie Instytutu Pamięci Narodowej. Śpieszyłem się,  ale Anna chciała, żebym usiadł. Powiedziała: »Co będzie z Polską?«  Spojrzałem na nią zaskoczony i przestraszony - czego ta kobieta znowu  chce? Do czego wzywa? Odpowiedziałem, że w niedzielę Jezus  zmartwychwstanie, ucałowałem ją i wyszedłem. Dopiero gdy nad trupami  Prezydenta i Anny zaczęto głosić pojednanie polsko-rosyjskie, pojednanie  bez prawdy o ludobójstwie, przypomniałem sobie, że tak już kiedyś było.  Gdański pomnik Trzech Krzyży w zamierzeniu władz PRL i realistów z  »Solidarności« miał stać się pomnikiem pojednania, czyli zrównania katów  z ofiarami. Wówczas Anna przeciwstawiła się temu fałszerstwu i  wywalczyła istnienie pomnika Poległych Stoczniowców. Teraz myślę, że  Anna i Lech przez swą ofiarę z życia wspólnie wzywają nas do wytrwałości  w walce o Polskę. Wzywają do walki z wrogiem z zagranicy i wrogiem z  Targowicy. Odpowiedź na pytanie »Co będzie z Polską?« należy teraz do  nas. Gdy ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego spoczęło w krypcie na  Wawelu, trębacz zagrał takt wojskowej piosenki: »Śpij, kolego, w ciemnym  grobie«. Anna była żołnierzem dzielnym i wiernym aż po śmierć. Dlatego  jej również należy się to pożegnanie: »Śpij, Anno, w ciemnym grobie,  niech się Polska przyśni tobie«”.
 
 Cóż może w tej sytuacji dodać biograf Anny Walentynowicz? Opisać dzieje i  wierzyć, że „ziarno, które obumrze, wyda plon stukrotny”.
 
  
Za : http://fronda.pl/
Za: http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=363
Nadesłał: "Jacek"
