Katolicyzm to nieodłączny element polskości, bez którego kruszeje ona niczym guma na słońcu. Odrzucenie prawd wiary to pierwszy krok ku całkowitemu zobojętnieniu na sprawy publiczne. (...) Dopóki Polska była katolicka, rosła w siłę i radziła sobie we wszystkich trudnych sytuacjach dziejowych. A – jak już się przekonaliśmy – mitologizowany dziś wiek „religijnej tolerancji” to pasmo niezliczonych zdrad i konfliktów zbrojnych, na końcu których czekała noc niewoli. Czyż historia nie ma tego do siebie, że lubi się powtarzać?
|   | 
| fot. Królowa Polski | 
 Zamiast wstępu
 Obóz-muzeum Auschwitz. Szkolna wycieczka zatrzymuje się przed jedną z  cel bloku 11. Przewodnik przez dłuższą chwilę przestępuje z nogi na nogę  i uważnie przygląda się opiekunce grupy. Wreszcie zdobywa się na odwagę  i pyta: - „Czy mogę opowiedzieć młodzieży historię męczeń-stwa ojca  Maksymiliana?” To wówczas dzięki małemu bohaterstwu pracownika muzeum i  nauczy-cielki chemii, ja i moi koledzy mogliśmy poczuć ducha wielkiego  bohaterstwa, dotknąć jednej        z najważniejszych kart historii  Polski i Kościoła. Zdarzenie, które miało miejsce przed ponad  trzy-dziestu laty, z czasem stało się dla mnie symbolem spontanicznej  walki narodu polskiego z ideolo-giczną indoktrynacją uparcie rugującą z  przestrzeni publicznej wszystko to, co mogłoby przypomi-nać Polakom o  ich niespotykanym, wręcz nadzwyczajnym współistnieniu z  chrześcijaństwem. Symbolem, który niczego nie stracił ze swojej  aktualności. Bo czyż tak trudno wyobrazić sobie taką samą scenę  rozgrywającą się pod oświęcimską celą w realiach dzisiejszej  Rzeczypospolitej?
 Zanim spróbujemy zmierzyć się ze współczesnością, poszperajmy przez  kilka chwil w na-szej wspólnej przeszłości. Od razu zaznaczam, że czeka  nas podróż niezwykła, otwierająca prze-strzenie, których istnienia mało  kto w ogóle się domyśla. I nie będzie to standardowa powtórka szkolnego  kursu historii, lecz wyprawa odbywająca się w scenerii klasycznego  thrillera, obarczona całym inwentarzem tego gatunku, ze słowem  "tajemnica" odmienianym we wszystkich możliwych przypadkach. Nie, nie  piszę tego po to, by kogokolwiek zniechęcić. Wprost przeciwnie. Marzy mi  się masowy pęd do wiedzy skutkującej wzrostem religijno-politycznej  mądrości Polaków. Chcę jednak już na starcie postawić sprawę jasno. Ta  podróż wymagać będzie gotowości do radykalnej zmiany w postrzeganiu  większości codziennych wydarzeń oraz odrzucenia skostniałych schematów 
 myślenia, pójścia pod prąd, na przekór polukrowanym definicjom i  politycznej poprawności. I teraz to, co najważniejsze: na końcu tej  wyprawy może czekać na nas towarzyski ostracyzm i ryzyko za-łamania się  zawodowej kariery. Krótko mówiąc, nic już odtąd nie będzie takie samo. I  co, ruszamy?
 Krępujące wybraństwo
 
 No to przenieśmy się na chwilę do Krakowa. To tutaj –  na rok przed  wybuchem II wojny światowej – miało miejsce wydarzenie niezwykłe. Oto  nie znana dotąd zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej  Miłosierdzia, siostra Faustyna Kowalska, usłyszała słowa skierowane do  niej przez samego Jezusa Chrystusa: „Polskę szczególnie umiłowałem, a  jeżeli posłuszna będzie woli mo-jej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z  niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście  moje” . Ranga tych słów jest tak wielka, że do dziś zdaje się  paraliżować większość poten-cjalnych komentatorów. No bo w jaki inny  racjonalny sposób wytłumaczyć kilka długich dekad milczenia ze strony  tych, którym z racji posiadanych predyspozycji bądź kompetencji winno  szcze-gólnie zależeć na wzmocnieniu duchowej kondycji Polaków? Który z  innych narodów obszedłby się tak obojętnie z Bożym wyróżnieniem? Wszak  Żydzi nadal odcinają kupony od dawno utracone-go wybraństwa, Niemcy z  coraz mniejszą determinacją skrywają sympatię do garderoby z napisem  "Gott mit uns", a Anglicy i dziś bez mrugnięcia okiem rozgrzeszą się z  każdego świństwa popełnio-nego w imieniu Commonwealth. I tylko my,  Polacy, wystawiając się na gniew Boży lekkomyślnie rezygnujemy z tego,  co inni przyjęliby z pocałowaniem ręki. Na razie jednak wstrzymajmy się         z pogłębioną analizą takiego stanu rzeczy. Wrócimy do niej w  stosownym momencie. Na tę chwilę zapamiętajmy jedno: nasz kraj został  warunkowo wybrany przez Niebo do zapoczątkowania trud-nych do  zdefiniowania wydarzeń eschatologicznych. Warunek został postawiony  jasno. Polska musi pozostać wierna Chrystusowi! I ta właśnie obietnica  przekazana nam za pośrednictwem - świętej już dziś - Faustyny  Kowalskiej, paradoksalnie stała się źródłem kłopotów naszego narodu. Te  ostat-nie oczywiście nie zaczęły się w owym 1938 roku, ale znacznie,  znacznie wcześniej. Czyżby ktoś znał Boże zamiary i uparcie próbował je  zawczasu storpedować?  
 
 	Krzyż krzyżowi nie równy
 
 Mało kto z nas zdaje sobie sprawę z faktu, że zdecydowana większość  wojen toczonych przez państwo polskie w przeciągu tysiąca lat swojego  istnienia, to w gruncie rzeczy wojny religij-ne. Tylko z pozoru dwa  wieki zmagań z potęgą krzyżacką to wyłącznie konflikt  ekonomiczno-tery-torialny, wykrwawiający adwersarzy przynależących do  tego samego, papieskiego obozu politycz-nego. Rycerze zakonni stworzyli  bowiem nad Bałtykiem państwo nie mające nic wspólnego nie tyl-ko z  szeroko rozumianą specyfiką klasztorną, ale i najbardziej nawet  wykoślawioną realizacją świeckiego ustroju chrześcijańskiego. Wpływ na  to w dużej mierze miał ich wieloletni mentor         i promotor – cesarz  niemiecki Fryderyk II Hohenstauffen, nie bez powodu nazwany po latach  "Bes-tią Apokaliptyczną" i "Prorokiem Szatana" . Coś prawdziwie  diabelskiego kryło się pod płaszczami cynicznie przyozdobionymi znakami  męki Chrystusowej. A cóż innego, jeśli nie chęć urągania i-mieniu Maryi,  pchało Krzyżaków do popełniania najokrutniejszych zbrodni akurat w  najważniejsze Jej święta? Dwa razy do roku, w Święto Nawiedzenia oraz  Święto Wniebowzięcia NMP, z siedzib komturii wyruszały szczególnie  niszczycielskie "krucjaty" niosące śmierć... polskim chrześcijanom. W te  dni krzyżacki szlak wyznaczały zgliszcza sprofanowanych i spalonych  kościołów oraz lament nielicznych, którym udało się przeżyć. Do  obsesyjnej nienawiści do Polaków Krzyżacy przyznali się za pośrednictwem  reprezentującego ich niemieckiego dominikanina (sic!) Joannesa  Falkenber-ga, dowodzącego z wielką determinacją, że „jest większą  zasługą zabijać Polaków i ich króla niż pogan”. Tylko niebiańska siła  zdolna była zmusić Zakon bluźnierczo zawłaszczający imię Najświęt-szej  Maryi Panny do samounicestwienia się poprzez ujawnienie swojego  prawdziwie bezbożnego oblicza, a w konsekwencji utracenia potężnego  politycznego i militarnego poparcia ze strony całej – zmanipulowanej  dotąd – łacińskiej Europy. Mało tego. Nie dość, że siła ta nie pozwoliła  zdławić narodu od zarania pozostającego w wielkim nabożeństwie dla  Matki Boskiej  i cieszącego się Jej łaskawością  , to jeszcze usunęła  agresora z udziału w Mistycznym Ciele Jezusa Chrystusa. Na początku XVI  wieku bowiem państwo krzyżackie sekularyzowało się, a rycerze i bracia  zakonni porzucili katolicyzm na rzecz kalwinizmu i luteranizmu. Doszło  wówczas do masowego niszczenia przez nich wszystkiego, co wiązało się z  osobą Najświętszej Maryi Panny. Tylko niewielką część przedmiotów Jej  kultu udało się Polakom wykupić z rąk odszczepieńców .
 
 Ziemia przez Matkę wybrana              
 
 A skoro wilkom przychodzącym w owczych skórach nie udało się odwrócić  Polaków od Najświętszej Maryi Panny, do akcji ruszyli jawni schizmatycy  agresywnie głoszący – i dziś popu-larne – hasła wolności człowieka i  swobody religijnej. Okres tzw. reformacji to niekończące się próby  oderwania duchowieństwa i wiernych od Kościoła katolickiego, próby  realizowane z wyko-rzystaniem kłamstw, gróźb, przekupstw, a także  fizycznej przemocy. Tej ostatniej drastycznie do-świadczyły głównie  miejsca święte, naznaczone szczególną obecnością Matki Bożej. Przykładów  tego można mnożyć. Jedno ze świętokradczych uderzeń wymierzone zostało w  Górkę Klasztorną – znaną z pierwszych na ziemiach polskich objawień  Maryjnych. Skryta pod osłoną nocy husycka ręka najpierw podpaliła  drewniany kościółek, w którym katolicy oddawali cześć cudownemu  wi-zerunkowi Góreckiej Pani, a potem kamieniami zasypała źródełko z  uzdrawiającą wodą. Wszystko na próżno. Te i kolejne zbrodnicze akty nie  powstrzymały rozwijającego się kultu, który na przekór okolicznościom  trwa do dzisiaj . Niezwykłe wydarzenia związane są również z wizerunkiem  Naj-świętszej Bogurodzicy Szydłowieckiej Pani. W Szydłowie (Żmudź) w  niewyjaśnionych okolicznoś-ciach spłonął kościół,  w którym katolicy  czcili cudowny obraz. Krótko po pożarze, zanim świąty-nia została  splądrowana przez kalwińskich pastorów, ktoś zdołał ukryć ocalały obraz i  najważniej-sze dokumenty parafialne. Osiemdziesiąt lat później  miejscowi pasterze usłyszeli płacz i ujrzeli piękną kobietę. Gdy  przywołali pastora, ten zapytał nieznajomą o powód płaczu. W odpowiedzi  usłyszał: „Jakże mam  nie płakać, kiedy na tym miejscu, gdzie niegdyś  oddawano cześć memu Syno-wi – teraz orze się i sieje”. Zdarzenie to  tylko rozśmieszyło szydłowieckich kalwinów, natomiast dla nielicznych  już katolików  stało się sygnałem do walki, tym bardziej, że w miejscu  objawienia od-kopano ukrytą skrzynię. Znalezione w niej dokumenty  przysłużyły się do odzyskania dóbr kościel-nych, a następnie do  wybudowania nowego kościoła, w którym znów mogła królować Pani  Szydłowiecka. 
 
 	Włochy po raz pierwszy 
 
 Jednak nie wszędzie katolicy mieli tyle szczęścia . W całej Polsce  innowiercy przejęli bądź zburzyli 2000 kościołów. Liczba ta nie do końca  oddaje skalę zagrożenia schizmą protestancką, któ-ra ogarnęła tak dużą  część elity narodu , że zaczęła wywierać znaczny wpływ na politykę  wewnęt-rzną i zewnętrzną państwa. Jej ambicje były jednak znacznie  większe. Protestanci wypowiedzieli posłuszeństwo królowi Zygmuntowi III  Wazie, który wbrew ich żądaniom nie zgodził się na prze-pędzenie z  Polski zakonu jezuitów  wraz z najbardziej znienawidzonym przez nich ks.  Piotrem Skargą . Doszło do regularnej wojny domowej, która przeszła do  historii jako „rokosz sandomier-ski”. Nie sposób w tym miejscu nie  przywołać niezwykłego wydarzenia. Oto w przeddzień osta-tecznej klęski  wojsk koalicji antykatolickiej , w dalekim Rzymie – wyniesiony później  przez Koś-ciół na ołtarze – o. Bartłomiej Salutiusz dostąpił  niecodziennej łaski. Podczas sprawowania Mszy św. otrzymał mistyczną  wizję. Tuż po jej ustąpieniu zawołał: – O Polonia quantom habes  Patronos! (O Polsko, jakże wielkich masz patronów!). Po skończonej  Eucharystii najpierw dopytywał się współbraci reformatów o istnienie  państwa o takiej nazwie, a potem opowiedział im o tym, co        w  sposób cudowny zobaczył: „W tym królestwie źli poddani podnieśli bunt  przeciw dobremu królowi swemu, dziś do bitwy przychodzi, i rzeczono mi,  że wygrają, co będzie ostatnią i nieopisaną zgubą tego państwa. A gdym  na to ubolewał, w sercu widziałem aż oto Przenajświętsza Panna stanęła  przed majestatem Boskim z nieprzeliczonym gronem świętych patronów tego,  który wraz z Nią, pa-dając na twarze prosili Pana Boga za królem i  królestwem jego. Więc na ich prośby zaszedł od Bo-ga wyrok a zbuntowani  przegrali, a król i z państwem ocalał” . Czy mając takich protektorów          w Niebie winniśmy lękać się jakichkolwiek dziejowych przeciwności?
 
 Ratunek w czas „potopu”
 
 A tych w naszej historii nie brakowało. Zastanawiające, jak wiele z nich  zapoczątkowanych lub potęgowanych było wewnętrzną reakcją  antykatolicką. Obywatele Rzeczypospolitej wyznań in-nych niż katolickie  nader często szukali wsparcia u państw ościennych. Te zdradzieckie  alianse nie-raz skutkowały wydarzeniami, które wystawiały na szwank  dobro Polski, a nawet zagrażały jej is-tnieniu. Takąż stała się idea  osadzenia protestanta na tronie polskim, zogniskowana w połowie XVII  wieku w środowisku skupionym wokół podkanclerzego koronnego Hieronima  Radziejowskiego. To między innymi jego intrygi sprowadziły na nasz kraj  tzw. potop szwedzki, którego jednym z celów było zburzenie porządku  społeczno-politycznego opartego w Polsce o katolicyzm. Ale i wtedy nie  pozostaliśmy sami. Wszyscy znamy historię „zaangażowania” Matki Boskiej w  obronę Jasnej Góry. Mało kto jednak słyszał o wspomożeniu przez nią  obrońców trawionego przez pożar krakowskiego przedmieścia „Na Piasku”.  Ówczesny kronikarz napisał, że w czasie szwedzkiego szturmu ukazała się  Najświętsza Maryja, królująca w tutejszym kościele karmelickim jako  Matka Boża Piaskowa , „szerokim płaszczem, białością śniegowi podobnym,  wszytką onę Piasku swojego dzierżawę pilnie zasłoniła i aby pospolitym  nie zgorzał był płomieniem, mocno zabraniała”. Rok później Szwedzi  zburzyli kościół, ale obraz cudownie ocalał i został odnaleziony w  gruzach. Jego kult i dziś jest ży-wy. Takich „Maryjnych epizodów”  podczas szwedzkiego potopu można by mnożyć.
 
 Nowo utworzone szwedzkie rządy oparte zostały o polskich kalwinów i  arian poprzez nada-nie im niezliczonych urzędów i przywilejów. Ci,  czując siłę swoich protektorów, przystąpili wraz    z nimi do długo  oczekiwanej krwawej rozprawy z wszystkim, co katolickie. Mordowano  księży       i zakonników, z upodobaniem grabiono i profanowano  kościoły. To wszystko wstrząsnęło Polaka-mi. Zaczęły samorzutnie  powstawać ogniska militarnego oporu wobec okupantów i ich krajowych  popleczników. To, co wydarzyło się w paulińskim klasztorze na Jasnej  Górze, dało nadzieję na os-tateczne zwycięstwo. Kolejna przyszła z  Watykanu. Ojciec Święty wydał specjalne zezwolenie na przeznaczenie  kościelnych wotów oraz wykonanych ze złota naczyń liturgicznych do  sfinansowa-nia kosztów wojny wyzwoleńczej. W takich okolicznościach 1  kwietnia 1656 r. we Lwowie król Jan Kazimierz złożył Matce Bożej  uroczyste ślubowanie, podczas których ogłosił Ją „Królową Ko-rony  Polskiej” i obiecał Jej szerzenie kultu w całej Rzeczypospolitej tymi  słowami: „Ja Jan Kazi-mierz, za zmiłowaniem Syna Twojego, Króla królów, a  Pana mojego i Twoim miłosierdziem król,  do Najświętszych stóp Twoich  przypadłszy, Ciebie dziś za Patronkę moją i za Królową państw mo-ich  obieram. (…). Twej pomocy i zlitowania w tym klęsk pełnym i opłakanym  Królestwa mojego stanie przeciw nieprzyjaciołom Rzymskiego Kościoła  pokornie przyzywam. (…). Obiecuję wreszcie i ślubuję, że kiedy za  przepotężnym pośrednictwem Twoim i Syna Twego wielkim zmiłowaniem , nad  wrogami, a szczególnie nad Szwedem odniosę zwycięstwo, będę się starał u  Stolicy Apostolskiej, aby na podziękowanie Tobie i Twemu Synowi dzień  ten corocznie i uroczyście, i po wieczne czasy, był święcony oraz dołożę  trudu wraz z biskupami Królestwa, aby to, co przyrzekam, przez ludy  mo-je wypełnione zostało”. Zaraz po królu ślub ten pod przewodnictwem  biskupa Andrzeja Trzebickiego w imieniu całego narodu powtórzyli  senatorowie i wyżsi urzędnicy pań-stwowi. Potem orszak królewski  przeniósł się do kościoła oo. jezuitów. Tam nuncjusz papieski ks. Piotr  Vidoni odprawił Mszę św. i wraz z wiernymi odmówił Litanię Loretańską,  po raz pierwszy włączając do niej zawołanie: „Królowo Korony Polskiej –  módl się za nami”. 
 
 Odtąd śluby lwowskie stały się dziedzictwem następnych pokoleń. Jak  przekonamy się za chwilę – dziedzictwem do dziś nie zrealizowanym. Na  razie pozostańmy jednak jeszcze we Lwo-wie. Po kilku dniach dotarła tam  wieść o wspaniałym zwycięstwie odniesionym nad Szwedami przez wojska  hetmana Stefana Czarnieckiego.  We wspomnienie Św. Wojciecha , przed  obrazem Matki Boskiej Łaskawej – u stóp której śluby składał Jan  Kazimierz –  wspomniany już nuncjusz apostolski, ks. Piotr Vidoni,  odprawił uroczystą Mszę św. dziękczynną. Uczestniczył w niej król,  dostojnicy królewscy i kościelni oraz rycerstwo polskie. Po jej  zakończeniu na ołtarzu złożono 15 zdobycznych szwedzkich sztandarów oraz  odśpiewano „Te Deum”. Wówczas to doszło do niezwy-kłego wydarzenia,  które ks. Otton Hołyński, dziewiętnastowieczny badacz dziejów lwowskiego  wi-zerunku Matki Boskiej Łaskawej, tak oto opisał: „w tym czasie, kiedy  hymn śpiewano, i cały kościół grzmiał echem wydobywających się z głębi  serc wszystkich dziękczynnych głosów, zdarzył się nad-zwyczajny wypadek  znamionujący niejako przepowiednie przyszłości Polski: jedna świeca po  pra-wej stronie sama przez się zgasła (wszyscy to zaraz spostrzegli i  postrach wszystkich ogarnął), gdy jednak do owych słów doszło "Te ergo  quaesumus" (Ciebie tedy prosimy) sama się zapaliła i już do końca  nabożeństwa jaśniej nad inne świeciła” . Wszyscy modlący się w kościele  jednoznacznie od-czytali ten znak: Polska zgaśnie niczym świeca, by  potem zajaśnieć w blasku potęgi. To pierwsze już się spełniło. Drugie –  zbliża się do nas wielkimi krokami... 
 
 Śluby... i co dalej?
 
 I tak niezauważalnie, urządzając sobie przebieżkę po naszej historii,  doszliśmy do sedna sprawy: oto legalnie wybrany, dysponujący pełnią  politycznej władzy przywódca państwa polskie-go (a takim był przecież  król Jan Kazimierz) oraz wysocy rangą przedstawiciele narodu i Kościoła  ogłosili Matkę Boską Królową Korony Polskiej. Ten bezprecedensowy akt  polityczny nigdy nie zo-stał unieważniony, a zatem nawet w świetle prawa  nadal obowiązuje! I to, co najważniejsze: nikt    z nas, polskich  katolików, nie zdjął obowiązku wywiązania się z obietnic złożonych przez  naszych przodków. 
 
 Aby zrozumieć wagę i dziejowe konsekwencje lwowskich ślubowań,  prześledźmy niezwyk-le barwne i pełne zagadek wydarzenia, które do nich  doprowadziły. Ten etap naszej wyprawy roz-pocznijmy od roku 1568.  Wówczas to w Rzymie odszedł do wieczności polski jezuita Stanisław  Kostka , znany ze szczególnego nabożeństwa do Matki Bożej. Tuż przed  śmiercią wyszeptał,       że widzi Najświętszą Dziewicę przychodzącą po  jego duszę wraz z orszakiem mieszkańców Nieba. A że działo się to 15  sierpnia, słusznie zostało powszechnie odebrane za potwierdzenie  świętości młodego Polaka. Równo 40 lat później włoski współbrat zakonny  Kostki i jego przyjaciel – o. Ju-liusz Mancinelli, modląc się o łaskę  nazywania Maryi jakimś nowym tytułem, otrzymał w Neapolu cudowną wizję.  Zobaczył okolonego aureolą Stanisława Kostkę klęczącego przed  Wniebowziętą trzymającą na ręku Dzieciątko Jezus. Po chwili usłyszał Jej  głos: –  „A dlaczego nie nazywasz mnie Królową Polski? Ja to królestwo  mocno kocham i wielkie rzeczy wobec niego zamierzam, ponieważ szczególną  miłością do mnie pałają jego synowie...” Jakąż inną decyzję niż podróż  do Polski mógł wtedy podjąć siedemdziesięcioletni o. Mancinelli? Mimo  wielkich trudności dopiął swego i 8 maja 1610 r. dzięki wstawiennictwu  ks. Piotra Skargi  został uroczyście powitany na Wawelu przez króla  Zygmunta III Wazę. W tym też dniu odprawił w wawelskiej katedrze  uroczystą Mszę świętą. Podczas odmawiania „memento za żywych” ponownie  dostąpił łaski cudownej wizji, bliźniaczo podobnej do poprzedniej.  Różnica była jedna, ale za to bardzo zasadnicza. Matka Boska powiedziała  wprost: „Jestem Królową Polski”.  Po raz trzeci to samo widzenie włoski  jezuita miał 15 VIII 1617 w Neapolu. Wówczas usłyszał: „Tu jednak, na  ziemi, nazywaj mnie zawsze Królową Polski (…). Ujrzysz mnie za rok w  chwale Niebios”. Tak też się stało. O. Juliusz Mancinelli zmarł    w  opinii świętości późnym wieczorem 14 VIII 1618 roku .            
 
 Próżno by się zastanawiać, dlaczego niebiańska zachęta do „ziemskiego”  nadania Matce Boskiej tytułu Królowej Polski przyszła do nas za  pośrednictwem włoskim. Najważniejsze jest to, że okazała się na tyle  skuteczna, iż wkrótce zaowocowała przypomnianymi już sobie przez nas  ślu-bami lwowskimi. Powróćmy jednak do logiki następujących po sobie  wydarzeń. Oto dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci o. Mancinelliego  (1628 r.) mieszczanie krakowscy ufundowali koronę zdobiącą iglicę  Kościoła Mariackiego (ta, którą oglądamy tam dzisiaj, została  umieszczona w 10-lecie lwowskich ślubów Jana Kazimierza). Natomiast w  Wilnie w 1635 r. wydana została (a po kil-kunastu latach wznowiona w  Krakowie) niezwykła publikacja kanclerza litewskiego Albrechta  Sta-nisława Radziwiłła pt. Discurs nabożny z kilku słow wziety o  Wysławieniu Naświetszey Panny Bo-garodzicy Mariey, która szeroko – jak  na tamte czasy – rozpowszechniła wiedzę o przeżyciach       o.  Mancinelliego. Autor książki z racji piastowania wysokich funkcji  państwowych miał możliwość osobistego poznania włoskiego jezuity i  bezpośredniego wysłuchania jego relacji z objawień: „Był zakonnik  świątobliwy ktoregom ia znał Societatis IESU w neapolim mieście Włoskim,  imieniem Ju-lius Mancinelli ten tak się podnosił w bogomyślnosci, y w  dziwnych rozmyślaniach, osobliwie tu na-świetszey Pannie, że też często z  nią rozmawiał, y cieszył oczy swoie widzeniem iakie na tym placu  niedoskonałości być mogło. Raz rozpalony będąc miłością duchowną, i  chcąc ią nazwiskiem do ser-ca iey przypadaiącym nazwać, pytał, jakimby  tytułem poćcić mogł, otrzymał respons od MARIEY, zow mie Krolową Polską”  . 
 
 Nic dziwnego, że wieść o nadzwyczajnym życzeniu Matki Boskiej złożonym  na ręce o. Ma-ncinelliego lotem błyskawicy obiegła całą Europę i co  ważne – spotkała się z zainteresowaniem oraz akceptacją Stolicy  Apostolskiej. Najlepszym dowodem na to jest wystosowany na początku 1656  roku list papieża Aleksandra VII do króla Jana Kazimierza. Ojciec  Święty miał gotową recep-tę na panoszącą się po Polsce  szwedzko-protestancką chorobę. Radził naszemu monarsze: „Maryja was  wyratuje, toć to Polski Pani. Jej się poświęćcie, Jej oficjalnie  ofiarujcie, Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała”. I tak też  się stało: najpierw śluby we Lwowie, potem tryumf pod War-ką,  dziękczynna Msza święta... A dalej? No właśnie. Krótką okazała się ta  nasza wdzięczność Mat-ce Bożej. Złożone obietnice odeszły w niepamięć.  Najpierw zaowocowało to  stopniowym upad-kiem obyczajów, rozluźnieniem  moralnym i ochłodzeniem gorliwości religijnej Polaków, a chwilę później  utratą tego, co dla każdego narodu jest najcenniejsze: wolności. Tak  rozpoczął się nowy, długi etap królowania Najświętszej Maryi Panny wśród  zniewolonego ludu. Jej korona pozostała jedynym atrybutem legalnej  władzy na terenie wszystkich trzech zaborów! I jeszcze jeden fakt,  szczególnie bolesny. Dopiero tuż po ślubach lwowskich, złożonych 1  kwietnia, zaczęto upowszech-niać w Polsce tzw. prima aprilis, znany w  Europie już od VII w. jako „Dzień Głupców”. Komuś musiało bardzo zależeć  na ośmieszeniu tak brzemiennego w skutkach wydarzenia i sprowadzeniu  jego znaczenia do poziomu najzwyklejszej błazenady. 
 
 Ora pro nobis  
 
 A jakie to było Matczyne panowanie podczas nocy zaborów? Z pewnością  obfitujące          w znaki stałej obecności i orędownictwa naszej  Królowej. Przekonajmy się o tym zresztą sami. Za-częło się od  niezwykłego zdarzenia, które miało miejsce we franciszkańskim klasztorze  w Osiecz-nej w przeddzień podpisania aktu II rozbioru Polski. Oto  podczas wieczornego odmawiania Litanii Loretańskiej, gdy modlący się  doszli do zawołania „Królowo Korony Polskiej – módl się za nami” ,  z  wielkim hukiem opadła zasłona cudownego obrazu Bolesnej Madonny. Dla  zgromadzonych        w kościele zakonników i parafian znak ten był nader  czytelny: tuż za upadkiem państwa szło bez-kompromisowe prześladowanie  Kościoła. Przy euforii  mniejszości religijnych zamieszkujących ziemie I  Rzeczypospolitej świątynie katolickie przekształcano w prawosławne  cerkwie lub protes-tanckie zbory. Wiele innych zburzono albo  przeznaczono do pełnienia innych funkcji (np. miejskich łaźni i  magazynów wojskowych). Skonfiskowano dobra kościelne, zamknięto  klasztory i zlikwido-wano zgromadzenia zakonne (np. tzw. białych  marianów, którym nie dane było już nigdy się odro-dzić). Zaangażowanie  duchownych w sprawy narodowowyzwoleńcze stało się dla zaborców  dosko-nałym pretekstem do ich spacyfikowania. Setki księży i zakonników  poległy w kolejnych samobój-czych powstaniach, inni trafili do więzień i  odległych miejsc zsyłek. Ci, którym udało się prze-trwać, szukali  możliwości dalszej pracy dla dobra ojczyzny. Jakże często wpadali  wówczas w sidła tajnych organizacji polityczno-religijnych kierowanych  przez międzynarodowe wolnomularstwo. Niezauważenie nasiąkali w nich  nowymi, w gruncie rzeczy antykatolickimi ideami filozoficznymi,  automatycznie popadając w ekskomunikę . Duch narodu zachwiał się,  stawiając pod wielkim zna-kiem zapytania jego powołanie do wielkich  czynów. 
 
 	Pani z białym orłem
 
 I znów okazało się, że w najtrudniejszych momentach dziejowych możemy  liczyć na swoją Królową. Nowy, niezwykle zagadkowy wątek naszych  dociekań rozpocznijmy od 1813 roku, kiedy to wojska napoleońskie wraz z  walczącymi u ich boku Polakami poniosły srogą klęskę pod Lip-skiem. Na  polu bitwy pozostał ciężko ranny Tomasz Kłossowski, kowal z okolic  Lichenia. Gdy umierając modlił się o pomoc do Najświętszej Maryi Panny,  nagle ujrzał Ją idącą przez pobojowi-sko. Na głowie miała królewską  koronę, a do piersi tuliła białego orła. Pochyliła się nad rannym      i  obiecała ratunek, polecając mu jednocześnie, by odnalazł podobny do  niej wizerunek i umieścił go w swoich rodzinnych stronach. Kłossowski  przeżył dzięki troskliwości dobrych ludzi, a przez kolej-nych  dwadzieścia parę lat poszukiwał odpowiedniego obrazu. Kiedy znalazł go w  okolicach Czę-stochowy, najpierw powiesił w swoim domu, a potem w lesie  w podlicheńskim Grąblinie. To właś-nie tam po kilku latach doszło do  znanych objawień Matki Boskiej (patrz przypis 1.), w konsekwen-cji  których w Licheniu powstało jedno z największych w naszym kraju  sanktuariów maryjnych. Dla naszych dociekań ważne jest to, że  Najświętsza Maryja Panna nie tylko objawiła się z białym or-łem, ale i  nakazała uwielbianie Jej w takim właśnie wizerunku. A skąd takowy wziął  się na ziemi małopolskiej? Tego nie dowiemy się zapewne nigdy. Nie jest  jednak tajemnicą, że równolegle z ob-jawieniami o. Mancinelliego, a  zatem od początków XVII w., rozpoczął się w Polsce kult obrazów Matki  Boskiej z białym orłem na piersiach. 
 
Obfitość wizerunków 
 
 Wiemy o istnieniu kilkunastu, którym dane było przetrwać do dnia  dzisiejszego. Najbardziej znanym jest ten czczony w licheńskiej  bazylice, lecz mało kto wie, że w tamtejszym klasztorze,     w prywatnej  celi jednego z zakonników, znajduje się jeszcze starszy egzemplarz.  Kolejne można podziwiać w m.in. w Koszutach Małych, Łęgowie, Obrzycku,  Grodzisku Wielkopolskim, Wieluniu, Rokitnie oraz niemieckim dziś – St.  Marienstern (koło Budziszyna). Można domniemywać, że je-den z pierwszych  takich „patriotycznych” wizerunków Matki Boskiej królował w opactwie  cyster-skim w Bledzewie, skąd w niezrozumiałych okolicznościach  przeniesiono go w 1699 r. do znacznie mniej dystyngowanego wówczas  Rokitna. Nie wiemy, kto i dlaczego podjął taką kontrowersyjną decyzję.  Nie wiemy też, czy całkowite zrównanie z ziemią  bledzewskiego potężnego  opactwa przez pruskich zaborców  w połowie XIX w. było dla niego  swoistą karą za zapoczątkowanie kultu tych tak charakterystycznych  obrazów Królowej Polski (powszechnie przyjętą przez Niemców pra-ktyką  było wykorzystywanie dla własnych potrzeb istniejących już budynków, a  nie ich wyburza-nie)? Takich pytań bez odpowiedzi możemy postawić  znacznie więcej. Czy niewytłumaczalne         z wojskowego punktu  widzenia bombardowanie Wielunia w 1939 roku  mogło mieć związek           z faktem „skrytego” przechowywania na tamtejszej plebanii jednego z  omawianych obrazów?        A niespotykanie zaciekła niemiecka obrona  obrona Rokitna, która uniemożliwiła powstańcom wiel-kopolskim zdobycie  tej miejscowości i przywrócenie swobodnego kultu Matki Boskiej z białym  orłem na piersiach? Czy i w tym przypadku mamy do czynienia z  przyczynami wymykającymi się tzw. obiektywnemu poznaniu? Jakby tego  wszystkiego było mało, po 1945 roku wokół Rokitna na-rosły nowe zagadki,  tym razem związane z ks. kard. Augustem Hlondem, Prymasem Polski.  
 
 	Rokitno na cenzurowanym
 
 Pamiętacie tzw. proroctwa ks. Prymasa Hlonda? Co prawda funkcjonują one w  nieoficjal-nym obiegu i trudno ręczyć o ich prawdziwości, to jednak  zaryzykuję przypomnienie ich w naj-większym skrócie: Polska jest narodem  wybranym przez Najświętszą Maryję Pannę, zawsze pozo-stanie Jej wierna,  stanie na czele „Maryjnego zjednoczenia narodów”, które przygotuje  świat do przyjęcia królowania Jezusa Chrystusa. Prawda, że słów takich  nie sposób usłyszeć z ust współ-czesnych hierarchów Kościoła? A za nimi  poszły jeszcze czyny! Dekretem datowanym 19 marca 1947 roku Prymas  ogłosił Matkę Boską czczoną w Rokitnie Królową Polski i Ziem Zachodnich.  Był to pierwszy i zarazem jedyny jak dotąd przypadek oficjalnego  nadania takiego tytułu cudowne-mu wizerunkowi Maryi. Później dokonano  urzędowej zmiany zawezwania kościoła parafialnego (pełniącego funkcję  sanktuarium) na: NMP Królowej Polski. Komuś to bardzo przeszkadzało. Po  zagadkowej śmierci ks. Prymasa Hlonda  Rokitno popadło w trudną do  zrozumienia niełaskę koś-cielnych decydentów, a miejscowemu proboszczowi  nakazano nawet zwrócenie nowo wyrobionych parafialnych pieczątek. Dziś  sanktuarium nosi zawezwanie Matki Boskiej Cierpliwie Słuchającej,   a  kościół – Matki Boskiej Rokitniańskiej. Po tytule Królowej Polski nie ma  już śladu! 
 
 Kto się boi Pani ze Lwowa?
 
 Pozostał za to ślad po lwowskim obrazie Matki Boskiej Łaskawej, tym  samym, u stóp któ-rego śluby w imieniu polskiego narodu składał król Jan  Kazimierz. No, trochę przesadziłem – pozo-stał nie tylko ślad, ale  wręcz cały obraz. Problem w tym, że praktycznie nie ma to istotnego  znacze-nia dla wiernych! Lecz po kolei. Gdy faktem stała się granica na  Bugu, ten historyczny wizerunek Bogarodzicy wywieziony ze Lwowa długo  tułał się po prywatnych kaplicach polskich biskupów, by wreszcie w 1974  r. trafić do głównego ołtarza lwowskiej konkatedry w Lubaczowie.  Niedługo jed-nak odbierał tam publiczny kult. Gdy w czerwcu 1983 r.  obraz wyjeżdżał na Jasną Górę w celu uko-ronowania go przez  pielgrzymującego po Polsce Jana Pawła II, nikt z lubaczowskich parafian  nie podejrzewał, że jest to tak naprawdę jego nie czasowe, ale  ostateczne pożegnanie. Natychmiast bo-wiem po uroczystej koronacji obraz  Matki Boskiej Łaskawej przewieziono do Krakowa, do skarbca katedry  wawelskiej, w którym – mimo upływu ponad ćwierćwiecza – pozostaje do  dziś. Konia        z rzędem temu, kto potrafi wskazać choć jedną  obiektywną przesłankę tłumaczącą tę okoliczność. Powiem więcej: chętnie  zapoznałbym się i z tymi nieobiektywnymi. Z każdą mającą choćby pozory  prawdopodobieństwa... Od razu lojalnie ostrzegam: jeśli nie uda nam się  znaleźć takiej przesłanki, to staniemy przed równie trudnym zadaniem  prawidłowego zdefiniowania procederu, który unie-możliwia rozwój żywego  od kilku stuleci kultu cudownego wizerunku Matki Boskiej Łaskawej,  uczestnika niezwykle ważnych wydarzeń historycznych. A może za wskazówkę  posłuży nam przy-padek obrazu Matki Boskiej Zwycięskiej z Brdowa,  koronowanego wraz z tym lwowskim, a szczę-śliwie ocalałego z zagadkowego  pożaru, który parę miesięcy później strawił tamtejsze sanktua-rium ? 
 
 „Ty w Gietrzwałdzie po polsku mówiłaś...”
 
 W dziejach związku narodu polskiego ze swoją Królową zagadka goni  zagadkę. Na kolejną natrafiamy w Gietrzwałdzie, gdzie doszło do jedynych  uznanych przez Kościół objawień Maryj-nych w Polsce. Wydawać by się  mogło, że miejsce to winno dorównywać popularnością Fatimie, Lourdes, La  Salette, czy choćby belgijskiemu Banneux. Nic z tych rzeczy. Sam byłem  niedawno świadkiem całkowitej dezorientacji jednego z rodzimych  działaczy katolickich, notabene starające-go się w tym roku o urząd  Prezydenta RP, wywołanej słowem: „Gietrzwałd”. Bolesne to, lecz  praw-dziwe. Nie ma co owijać w bawełnę: bismarckowska cenzura  zbiera do  dziś swoje obfite żniwo. Czy jednak tylko bismarckowska? 
 
 Nie miejsce tu na szczegółową relację wydarzeń z 1877 roku. Wystarczy  zauważyć, że         z główną ideą naszych dociekań koresponduje kilka  faktów. Ujmę je krótko: podczas swoich obja-wień na ziemi warmińskiej  Matka Boska po polsku wyrażała swoją troskę o nas, Polaków. I jeszcze  jedno, równie ważne. Kilkakrotnie czyniła to zasiadając na tronie wśród  aniołów trzymających ko-ronę nad Jej głową. Tak się składa akurat ta  ostatnia okoliczność dziwnie regularnie jest pomijana przez nielicznych  współczesnych komentatorów gietrzwałdzkich wydarzeń. Dlaczego? Może  dla-tego, że tron, korona i język polski mogą kojarzyć się z... Królową  Korony Polskiej? A tytuł ten i je-go konsekwencje dla dziejów państwa i  narodu polskiego, jak już zdążyliśmy się przekonać, u wie-lu wzbudzały i  nadal wzbudzają negatywne emocje. A o tym, że są to osoby bardzo  wpływowe, naj-lepiej świadczy znikoma ilość pielgrzymek organizowanych  do Gietrzwałdu . 
 
 Kto odrąbał ręce Matce Bożej Łaskawej?
 	
 A nienawiść do Niepokalanej przyjmuje dziś coraz brutalniejszą  egzemplifikację. Kto nie wierzy, niech uda się na warszawskie Stare  Miasto i wstąpi do kościoła pod wezwaniem Matki Bos-kiej Łaskawej, a  dokładniej – niech zatrzyma się przed wiodącymi do niej tzw. „anielskimi  drzwia-mi”. Lojalnie ostrzegam wiernych z nadciśnieniem lub chorobami  serca: widok będzie ekstremalny. Oto w erotycznym pląsie z drzwi wyłania  się pozbawiona rąk i nóg postać... Maryi Dziewicy. Konia z rzędem temu,  kto teologicznie uzasadni tę niedwuznaczną pozę, bo reszta jest aż  nadto czytelna: skoro Niewiasta pozbawiona jest nóg, to w żaden sposób  nie zdepcze głowy węża i nie odniesie za-powiadanego w Piśmie Świętym  zwycięstwa nad Szatanem. A brak rąk?
 
 Aby i tę zagadkę rozwikłać, musimy przypomnieć sobie, czyj to wizerunek  króluje w głów-nym ołtarzu rzeczonego kościoła. Obraz Matki Boskiej  Łaskawej , bo o nim tu mowa, został przy-wieziony do Warszawy w 1651 r.  przez nuncjusza apostolskiego arcybiskupa Jana de Torrez wraz   z  błogosławieństwem Ojca Świętego Innocentego X dla króla Jana Kazimierza,  który szykował się właśnie do wyprawy przeciw sojuszowi  kozacko-tatarskiemu, zajadłemu wrogowi Kościoła i Pol-ski. Przedstawiona  na obrazie Maryja trzyma w obu rękach pęki połamanych strzał, biorąc w  ten sposób pod swoją ochronę wszystkich do Niej się uciekających. Rozwój  wypadków szybko po-twierdził prawdziwość idei malowidła: wspaniałe  zwycięstwo pod Beresteczkiem  zapisało się złotymi zgłoskami w historii  polskiego oręża. Kilkanaście lat później oddanie się Warszawian pod  opiekę Matki Boskiej Łaskawej czczonej w cudownym obrazie położyło kres  epidemii dziesiątku-jącej mieszkańców stolicy, a o „Cudzie nad Wisłą”  1920 r. słyszeli dziś już chyba wszyscy. I tu do-chodzimy do sedna  sprawy. Pozbawiona rąk postać Maryi z „drzwi anielskich” wysyła  nieprawdzi-wy, ale zarazem bardzo sugestywny komunikat do wszystkich  przybywających do świątyni: jestem bezradna wobec waszych problemów,  porzućcie więc wszelką nadzieję wy, którzy szukacie u mnie ratunku! Ile  jeszcze wytrzymają skołatane serca czcicieli Niepokalanej? 
  
Kto i po co leje wodę?   
 
 A to jeszcze nie wszystko. Uroczyste poświęcenie interesujących nas  drzwi z kościoła oo. jezuitów miało miejsce 12 września 2009 r., a więc w  przypadające w tym dniu Święto Najświęt-szego Imienia Maryi! Przypadek?  A może zadziałała tu ta sama metoda urągania Maryi, którą przed wiekami  stosowali Krzyżacy? Jest to tym bardziej prawdopodobne, że dokładnie w  tym samym dniu, na przekór licznym protestom ze strony wiernych, w  miejscowości Radziechowy  poświęco-no tzw. „Golgotę Beskidów”  -  przykościelną drogę krzyżową naszpikowaną mnóstwem symboli  antychrześcijańskich o proweniencji masońskiej i okultystycznej.  Przykłady? Proszę bardzo. 
 
 Skoro szczególnie interesuje nas tematyka Maryjna, kilka słów o  wielowątkowo zrealizowa-nej Stacji IV. Cóż w niej nas zaskakuje?  Chciałoby się rzec: wszystko. Zasygnalizuję tylko kosz-marną scenę  zwiastowania, podczas której anioł (?) zaopatrzony w gadzie (!),  agresywnie sterczące skrzydła, nerwowo wskazuje palcem na wystraszoną  kobietę rozlewającą w tej samej chwili zawar-tość niesionego dzbana.  Jakże różne jest to wyobrażenie zwiastowania od tego, które znamy z  kla-sycznej ikonografii sakralnej, gdzie Archanioł Gabriel z wielkim  nabożeństwem przyklęka przed Niewiastą spolegliwie przyjmującą Boży  wyrok. Jak zatem rozumieć to, czym poraża nas „Golgota Beskidów” ?  Kluczem może okazać się rozlana woda, symbolizująca zaistnienie szkody  niemożli-wej do naprawienia. Zacytujmy Pismo Św.: „Wszyscy bowiem  umrzemy z pewnością, i [jesteśmy] jak woda rozlana po ziemi, której już  zebrać niepodobna, Bóg jednak nie zabiera życia w ten sposób” . Czyż  beskidzka wizualizacja nie sugeruje nam rzekomej grzeszności Maryi, do  której z misją „os-tatniej szansy” przybywa posłaniec? 
 
 Wpisuje się w to jeszcze jedna, niezwykle istotna, grubymi nićmi szyta  mistyfikacja. Otóż Kościół katolicki przyjął do tej pory cztery dogmaty  Maryjne. Daty ogłoszenia trzech z nich zostały upamiętnione na  interesującej nas IV stacji drogi krzyżowej. Czwartej daty zabrakło.  Której? Tej symbolizującej dogmat O Maryi Zawsze Dziewicy! Zamiast niej  pod sceną quasi-zwiastowania po-jawiła się ni stąd ni zowąd data 955 ,  data wyboru Papieża Jana XII, znanego z wyjątkowego upo-dobania do  wszelkich form rozpusty seksualnej. Czy trzeba jeszcze bardziej  czytelnej aluzji do tak czczonej przez nas, katolików, niczym  niezmąconej czystości Niepokalanej? 
 
 I na koniec tego wątku jeszcze jedna, nie mniej frapująca obserwacja. W  innym miejscu tej samej stacji drogi krzyżowej widzimy Matkę Boską  stojącą na kuli ziemskiej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie  fakt, że świat triumfalnie opleciony jest przez węża. A przecież ten  winien kończyć swój marny los pod stopami Maryi.   
 
 Paradoksalnie cześć i honor Matki Boskiej zagrożone są w obszarze, który  przez wieki słu-żył ich uwzniośleniu – sztuce sakralnej! Tak, tej, z  którą na co dzień obcujemy w naszych świąty-niach i innych miejscach  kultu. Mimo dość rygorystycznych przepisów kościelnych, wierni coraz  częściej narażeni są na kontakt z  artystycznymi realizacjami nie  sprzyjającymi modlitewnej kon-templacji, a nawet próbującymi świadomie  sprowadzić ją na duchowe manowce . 
 
 	„Kulturalny” lewy sierpowy
 
 – Więc co robić? – z szaleństwem w oczach zapytają co bardziej wrażliwi  czytelnicy. Ta de-speracja staje się tym większa, gdyż nie wszystkie  współczesne ataki wymierzone w Najświętszą Maryję Pannę są takie  „subtelne”. W awangardzie najbardziej agresywnego frontu walki znalazła  się dziś kultura, a dokładniej mówiąc – wszystko to, co za takową dziś  uchodzi. I co w tym najistot-niejsze: my, katolicy, rzeczywiście czujemy  się  wobec tej agresji coraz bardziej bezradni. Przywo-łajmy choćby  zeszłoroczny warszawski koncert skandalizującej piosenkarki Madonny.  Oddolny protest przeciw jego terminowi (15 sierpnia – Święto  Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, godz. 21.00. – rozpoczynanie  Apelu Jasnogórskiego) nie spotkał się ze wsparciem nie tylko władz  państwowych i miasta stołecznego, ale i oficjalnych agend kościelnych.  Bierna postawa milionów polskich katolików oznaczała de facto  przyzwolenie na małpowanie naszego kultu maryjnego, na sponiewieranie  Królowej Polski.
 
 A zakusów na to jest coraz więcej. Oto na scenie bydgoskiego teatru  wystawiana jest sztuka, podczas której dochodzi do „striptizu Matki  Boskiej Fatimskiej” i wulgarnego roztrząsania szczegó-łów „intymnego  pożycia” Świętej Rodziny. Wszystko to rozgrywa się z pieśnią Chwalcie  łąki uma-jone w tle. Bulwersujące? Nie dla wszystkich. Odpowiedzialny za  ten sceniczny skandal dyrektor teatru otrzymał... prestiżowy laur  przyznawany za wybitne osiągnięcia artystyczne. Smaczkiem      w tym  wszystkim jest fakt zasiadania w kapitule nagrody dwóch prominentnych  bydgoskich kap-łanów i musi zastanawiać brak publicznego zdystansowania  się przez nich od decyzji kapituły . Zabrakło odwagi czy poczucia  odpowiedzialności? A może raczej czegoś znacznie ważniejszego... 
 
 Teraz z pozoru już nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy z ręką na sercu  mogli włączyć syrenę alarmową i głośno wołać o pomoc. Sęk w tym, iż nie  mamy najmniejszej pewności, że mężczyzna w czerwonym czepku z napisem  „Ratownik” jest tym, za kogo się podaje. Znacznie łatwiej bowiem znieść  cios zadany w zęby przez jawnego przeciwnika, niż uderzenie w plecy  wymierzone ręką własnego ochroniarza.  
 
 Maryja na cenzurowanym
 
 Czy jest szansa na to, byśmy szybko otrząsnęli się z tego nokautującego  ciosu? Jak na razie jednak trudno tu o optymizm. Co rusz bowiem  przekonujemy się o prawdziwości twierdzenia, że wśród polskich katolików  pogłębia się „Maryjna zima”. Pośród ekumenicznego zaczadzenia zaczy-na  brakować miejsca dla Matki Boskiej. Przesadzam? Absolutnie nie.  Przypomnijmy sobie choćby niedawne rocznicowe uroczystości katyńskie  oraz te żałobne, sprawowane bezpośrednio po kata-strofie smoleńskiej.  Nad grobami polskich żołnierzy nikt nie zawezwał imienia ich Hetmanki,  nikt nie zwrócił się do Wniebowziętej Królowej z prośbą o Jej  orędownictwo u Boga za pomordowany-mi. Skąd to zaniechanie? W dużej  mierze zapewne z przeświadczenia, że byłaby to wielka niezręcz-ność  wobec obecnych w Katyniu przedstawicieli religii heretyckich i  schizmatyckich. Wszak na takich samych prawach co ksiądz katolicki modły  swoje odprawiali tam: imam, rabin, pastor i pop! Ale czy tylko o tę  „niezręczność” chodziło? Czyż jednym z celów tego coraz bardziej  natarczywego synkretyzmu promowanego na oficjalnych uroczystościach  religijnych i państwowych, nie jest ta-kie przedefiniowanie polskiego  katolicyzmu, by raz na zawsze utracił on swoje silne Maryjne  zaba-rwienie? A jeśli tak właśnie jest, to komu i dlaczego na tym  zależy?
 
 Z teologicznego punktu widzenia odpowiedź jest oczywista: skoro  ostateczne zwycięstwo nad Szatanem będzie dziełem Niepokalanej, to  właśnie on jawi się jako Jej największy przeciwnik. Stara się opóźnić  Jej triumf, by jak najwięcej dusz ludzkich zwieść ku wiecznemu  potępieniu. To-czy przy tym wojnę z Kościołem ziemskim, z wszystkimi,  którzy przynależą do Owczarni Jezusa Chrystusa. Ale dlaczego to Polska i  Polacy mieliby być szczególnym celem jego ataków? No to od-dajmy głos  Hansowi Frankowi, krwawemu niemieckiemu Gauleiterowi Krakowa. Ten  nieprzejed-nany wróg naszego narodu w chwilach szczerości zwykł mawiać,  że prawdziwą Rzeczpospolitą Polską jest religia katolicka. I już widzę,  jak wielu rosną oczy ze strachu. Trudno, stało się. Nie-opatrznie  wkroczyliśmy na obszar podwyższonego ryzyka, naszpikowany tablicami  ostrzegawczy-mi: STREFA ZAMKNIĘTA, PRZEBYWANIE GROZI ŚMIERCIĄ, DOKUMENTY  OKAZYWAĆ BEZ WEZWANIA. Obszar, którego próżno szukać na jakichkolwiek  mapach. Nikt o nim głośno nie mówi, a wielu nawet pomyśleć się boi. Ale  raz kozie śmierć! Krzyknę i niech się dzieje, co chce: ME-SJA-NIZM.  
 
 	Kogo i do czego Bóg powołuje?
 
 Prawdę mówiąc nie lubię słowa „mesjanizm”. Zbyt silnie kojarzy mi się z  dywersją XIX-wiecznej carskiej „Ochrany”  i nadbudową żywcem wziętą z  żydowskiej kabały . Z daleka trzy-mam się też od kultu karkołomnego  męczeństwa i idei „Chrystusa Narodów”. Znacznie bliższe mi jest  sformułowanie proponowane – co prawda w odniesieniu do Żydów – przez ks.  prof. Waldemara Chrostowskiego: „naród Bożego wybrania”. Najbliżej mi  jednak do słowa: „misjonizm”. Bo czyż nie pasuje ono wręcz idealnie do  charakteru posłannictwa przekazanego Polakom choćby za pośred-nictwem  św. Faustyny?
 
 Niemożliwe wydaje się dziś wskazanie palcem tego momentu, kiedy w  polskiej mentalności zakiełkowało poczucie Bożego wybrania rozumianego  jako obowiązek wypełnienia określonej mis-ji. Pojawia się ono już w 1400  r. u rektora Akademii Krakowskiej ks. Stanisława ze Skarbimierza , a  później m.in. u ks. Piotra Skargi, Wespazjana Kochowskiego, w anonimowym  często piśmiennic-twie Konfederacji Barskiej, u założycieli  zgromadzenia zmartwychwstańców... Poczucie to, wzma-cniane namacalnymi  znamionami szczególnej Bożej i Maryjnej opieki, stało się wręcz znakiem  roz-poznawczym polskiej duchowości. Tak bardzo w nas wrosło, że aż...  wywołało trwającą do dziś his-teryczną wręcz reakcję różnobarwnych  ujadaczy. – No cóż – można by powiedzieć – gdzie drwa rą-bią, tam wióry  lecą. Problem w tym, że często rąbią po... głowach. 
 
 Bóg na pierwszym miejscu 
 
 Najbardziej obezwładniającym argumentem zdaje się być ten mówiący o  antychrześcijań-skiej naturze wszelkich mesjanizmów, doszukujący się ich  źródeł w narodowych bądź klasowych egoizmach. Rzecz szczególna: spod  tej reguły powszechnie i lekką ręką wyjmuje się – wynaturzony od dwu  tysiącleci – mesjanizm żydowski, podręcznikowo realizujący wywyższanie  własnego naro-du i pogardę wobec innych. A jak z Polakami jest naprawdę?  Oddajmy głos ks. Janowi Tyrawie: „Mesjanizm polski, w przeciwieństwie  do innych mesjanizmów narodowych, ma jednocześnie swoją specyficzną  cechę, która go wyróżnia. Jest to przede wszystkim taki mesjanizm, który  na zewnątrz, w stosunku do innych narodów uznaje jedynie i wyłącznie  misję narodu polskiego jako swoistej oso-by moralnej” . Nie znajdziemy w  nim więc żadnych – ukrytych nawet – partykularnych interesów czy  interesików. Nasza historia zaświadcza o tym bez dwóch zdań. Polski  mesjanizm nie rehabilitu-je obłudnie obcej krwi na rękach, ale wzywa  wszystkich ludzi do moralnego doskonalenia i afirmu-je realną, stałą  obecność Boga kierującego światem. Nawet współczesny polski nacjonalizm  tak bardzo chce różnić się od innych nacjonalizmów, że jak ognia unika  takiego określenia w stosunku do samego siebie, mieniąc się „ruchem  narodowym” (choć to przecież prosta kalka językowa). Sta-je się to  zrozumiałe w kontekście przesiąknięcia swoim sztandarowym zawołaniem:  Bóg – Honor – Ojczyzna.
 
 A w jaki sposób Bóg kieruje światem? Ano czyni to m.in. poprzez  zapodanie prawd obja-wionych, przykład życia Swojego Syna i Jego Matki,  głos sumienia darowany każdemu z nas,         a czasem i nadprzyrodzone  interwencje. Na różne sposoby wskazuje ludziom i całym narodom  naj-właściwsze drogi postępowania. Szanując naszą wolną wolę zachęca do  wzmacniania Kościoła na ziemi, stawiając przed nami bogactwo różnorakich  powołań i misji. Przy dokonaniu niewielkiego uproszczenia możemy  pokusić się o stwierdzenie, że to narody są nośnikami procesów o  charakte-rze globalnym. Dlaczegóż by więc jedno z tych Bożych wskazań,  choćby i to najważniejsze, nie miałoby dotyczyć nas, Polaków? 
 
 Wielu zaśmieje się, inni wrzasną: „– Kłamstwo, brednie, prowokacja!” I  na tym prawie koń-czy się ich pole do popisu. Prawie, bo coraz częściej  posuwają się do rzeczy najpaskudniejszej: zo-hydzają wszystko, co  polskie. Pisarze, filmowcy, historycy, dziennikarze, nauczyciele,  kabarecia-rze, politycy... Nie sposób wymienić wszystkich „obsikiwaczy”  naszych dziejów, kultury, obycza-jów i wiary. Potęgują polskie  kompleksy, wiążą ręce i serca, łudząc się, że  zakrzyczą Tę ze Lwowa,  Rokitna i Gietrzwałdu, spod Beresteczka i Warki. Warto im ten błąd  uświadomić. Ale czy posłucha-ją takich... zacofańców?   
 
 Błękitne rozwińmy sztandary!
 
 Nowe otwarcie zacznijmy jednak od samych siebie, ściślej mówiąc od  uświadomienia sobie własnej wartości, a jeszcze dokładniej – dumy z  faktu przynależności do narodu powołanego do wypełnienia szczególnej  misji. Przesadzam? Nic podobnego. Bo skoro jednym z najlepszych do-wodów  na istnienie Boga jest nie ustające od dwóch tysięcy lat totalne  prześladowanie Jego i Jego wyznawców, to czyż o wyjątkowej roli Polski  najdobitniej nie świadczą niezwykle dramatyczne okoliczności  towarzyszące jej istnieniu? Posługując się poetyką Zbigniewa Herberta  można rzec, że oblężenie naszej ojczyzny trwa nieprzerwanie, a zmianom  ulegają wyłącznie kolory wrogich sztan-darów połączonych obsesyjnym  pragnieniem naszej zagłady. I na koniec najważniejsza, jakże brze-mienna  w skutkach konstatacja: wrogowie Polski to przede wszystkim wrogowie  depozytu wiary Kościoła katolickiego, mistycznego ciała Jezusa  Chrystusa. Mówiąc innymi słowami – Polska stoi kością w gardle każdemu,  kto wojuje z Bogiem i Jego Matką. Czyż nie jest to wystarczającą  prze-słanką do tego, byśmy podnieśli tak nisko dziś pochylone czoła?             
 
 Sama duma jednak sprawy nie załatwi. Bo jeśli mamy zasłużyć na miano  Regnum Orthodo-xum  z Królową w osobie Najświętszej Maryi Panny, a  poprzez to stać się wzorem dla innych narodów i państw, generalne  porządki musimy zacząć od siebie. A co to tak naprawdę oznacza? Ano nic  więcej ponad to, by wszystko, co wyznajemy w „Credo” podczas każdej Mszy  św., wresz-cie znalazło swoją naturalną indywidualną i zbiorową  realizację. Ta zbiorowa, to przede wszystkim stała obecność dogmatów i  symboli naszej wiary w przestrzeni publicznej. Odrzućmy modną dziś ułudę  państwa neutralnego światopoglądowo; takowe nie istnieje. Ściana, z  której zdjęto krzyż, to nie puste miejsce, ale przestrzeń, w której  dokonała się konwersja, świadome wyparcie się Jezusa Chrystusa. Jeśli  nie jest to akt stricte religijny, to jaki? 
 
 Katolicyzm to nieodłączny element polskości, bez którego kruszeje ona  niczym guma na słońcu. Odrzucenie prawd wiary to pierwszy krok ku  całkowitemu zobojętnieniu na sprawy pub-liczne. Jakże dobitnie dziś się o  tym przekonujemy. Tego samego dowodzą nasze historyczne doświadczenia.  Dopóki Polska była katolicka, rosła w siłę i radziła sobie we wszystkich  trudnych sytuacjach dziejowych. A – jak już się przekonaliśmy –  mitologizowany dziś wiek „religijnej tolerancji” to pasmo niezliczonych  zdrad i konfliktów zbrojnych, na końcu których czekała noc niewoli. Czyż  historia nie ma tego do siebie, że lubi się powtarzać?  
 
 Dlatego współczesnej Polsce potrzebna jest systematyczna i systemowa  kontrakcja katolicka rozumiana nie tylko jako oparta o Tradycję  wspólnota Ducha pasterzy i świeckich, ale realna siła polityczna, zdolna  do odpowiedzialnego kierowania państwem we wszystkich jego obszarach!  My nie musimy szukać ideologii wydumanych w ludzkich umysłach. Ta  przyszła do nas z Nieba jako wielka nadzieja, ale i odpowiedzialne  brzemię. Jest nią obowiązek dążenia ku biblijnemu prawu      i  sprawiedliwości tu na ziemi, wśród grzechu i szatańskich zakusów. Skoro  na błękitnych sztanda-rach mamy swoją Królową z Białym Orłem na  piersiach, więc któż przeciw nam?        
 
 Ta kontrakcja potrzebna jest nie tylko Polsce. To o niej mówił do nas w  Krakowie Ojciec Święty Benedykt XVI słowami: Polsko, Europa potrzebuje  twojej wiary. Ale i Polska potrzebuje Europy, a dokładniej – rozbudzenia  się tych uśpionych dotąd, zalęknionych sił społecznych, które  pod prąd  wszechobecnej indoktrynacji przynależą do Kościoła katolickiego i w nim  po cichu upa-trują alternatywy dla liberalnych fanaberii. Jesteśmy  silniejsi, więc podajmy im rękę! Wprowadźmy na fora międzynarodowe  poważną dyskusję o konieczności powrotu katolickiego uniwersum.  Po-znawajmy się i łączmy. To my musimy tworzyć historię, a nie czekać,  by ta rozstawiała nas po ką-tach. Jeszcze mamy na to siły, jeszcze nas  stać na to stać. Ale nie zwlekajmy do jutra. Zróbmy to je-szcze dziś z  pomocą Boga i Jego Dziewiczej Matki, a naszej Królowej! 
 
 
  Krzysztof Zagozda
 
 Post scriptum. Wszystkich, którym leżą na sercu sprawy poruszane w  niniejszej publikacji, proszę o zainicjowanie szerokiej dyskusji  programowo-organizacyjnej w swoich środowiskach. Zezwalam na  rozpowszechnianie tej broszury w całości lub fragmentach.
 Wdzięczny będę za każdą korespondencję przesłaną do mnie na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Za: http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/6277/
Nadesłał: "Jacek"

