Szturm  na „Pastę”, walki w Śródmieściu, na Starówce czy Czerniakowie.  Barykady, wędrówki kanałami, zrzuty, pieśni powstańcze, łączniczki i  powstańcza poczta to główne motywy corocznych obchodów rocznicy wybuchu  powstania warszawskiego. Do tego dojdą niekończące się dyskusje z  zadawanym do znudzenia pytaniem czy to wszystko miało sens? Wielu  specjalistów z prawa i lewa, świadomie bądź nie, przekonywać nas będzie  dokładnie za słowami Józefa Stalina i zaleceniami ówczesnej sowieckiej  propagandy do tezy, że mięliśmy do czynienia z „polityczną awanturą  obozu londyńskiego”.
 Warto  więc spojrzeć na Powstanie Warszawskie trochę inaczej. Temu  patriotycznemu zrywowi i nierównej walce towarzyszył akt zorganizowanego  ludobójstwa, którego apogeum nastąpiło w pierwszych dniach sierpnia  1944r na Woli.
 Trzeba  też mimo panujących w III RP proukraińskich poprawnych politycznie  sympatii pamiętać o ich zbrodniczym udziale ich formacji w tłumieniu  powstania oraz bestialskich mordach i gwałtach.
 …………………….
 Pierwsze  dni sierpnia 1944 roku na Woli to fala masowych bestialskich mordów na  ludności cywilnej. 10 000 zamordowanych ludzi dziennie to tyle samo ile  mordowano w Treblince w szczytowym okresie jej złowrogiego istnienia.  Liczby nie zawsze przemawiają do wyobraźni, więc przedstawię poniżej  relację naocznych świadków.
 
 Zeznanie Wandy Felicji Lurie, protokół nr 63, „Biuletyn GKBZHwP”, t I, 1946r., str. 246-248.
 „Tego  dnia o godzinie 11-12 kazano wszystkim wyjść, pchając nas na ul.  Wolską. Był straszny pośpiech i popłoch. Mąż mój był nieobecny i nie  powrócił z miasta; zostałam z trojgiem dzieci w wieku 4, 6, i 12 lat,  sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Ociągałam się z wyjściem, mając  nadzieję, że pozwolą mi zostać, i wyszłam z piwnicy ostatnia. Wszyscy  mieszkańcy naszego domu byli już przeprowadzeni pod fabrykę „Ursus” na  ul. Wolskiej przy Skierniewickiej, mnie też kazano tam iść; szłam już  sama tylko z dziećmi; trudno było iść; pełno kabli, drutów, resztki z  zapór, trupy, gruzy, domy paliły się z dwóch stron. Z trudem doszłam do  fabryki „Ursus”. 
Z podwórza fabryki słychać było strzały, krzyki, błagania, jęki..., nie mieliśmy wątpliwości, że tam jest miejsce masowych egzekucji; stojących przy wejściu ludzi wpuszczano, a raczej wpychano do środka grupami po 20 osób. 12-letni chłopiec ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i braciszka, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć; Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka; wzywał matkę, ojca. Widzieliśmy więc, co nas tam czeka; o ratunku wykupienia się nie było mowy, pełno było wokoło Niemców, Ukraińców, samochodów.
Ja przyszłam ostatnia i trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabijają. Zostałam jednak wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 m. Zwały były w kilku miejscach; cała lewa i prawa strona dużego podwórza (pierwszego) była zasłana masą trupów. Zauważyłam zabitych sąsiadów i znajomych [zeznająca robi szkic podwórza fabryki „Ursus”]. Prowadzono nas środkiem podwórza w głąb do przejścia wąskiego na drugie podwórze.
W naszej grupie było też około 20 osób, w tym  najwięcej dzieci od 10 do 12 lat; były dzieci bez rodziców, była też  jakaś staruszka bezwładna, którą przez całą drogę niósł na plecach zięć,  obok szła jej córka z dwojgiem dzieci: 4 i 7 lat; wszyscy zostali  zabici-staruszkę zabito dosłownie na plecach zięcia razem z tymże.  Wybierano nas i ustawiano czwórkami i czwórkami prowadzono w głąb  drugiego podwórza do leżącego tam stosu trupów; gdy czwórka dochodziła  do stosu, strzelali z rewolwerów z tyłu w kark; zabici padali na stos;  podchodzili następni. Przy ustawianiu ludzie wyrywali się, krzyczeli,  błagali, modlili się.
 Ja  byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, aby  mnie i dzieci ocalili. Pytali czy ja mam się czym wykupić. Miałam przy  sobie znaczną ilość złota i to im dałam; wzięli wszystko, chcąc mnie  wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, który to widział, nie  pozwolił im na to-a gdy błagałam, całowałam go po rękach-odpychał mnie i  wołał „prędzej”; popchnięta przez niego przewróciłam się, uderzył też i  pchnął mego starszego synka wołając „prędzej, prędzej ty polski  bandyto”.
 W  ostatniej czwórce, razem z trojgiem dzieci podeszłam do miejsca  egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą  rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się; starszy,  widząc zabitych, wołał, że nas zabiją, i wzywał ojca. Pierwszy strzał  położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze  dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był  śmiertelny: kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną  część czaszki i wyszła przez policzek; dostałam krwotok ciążowy. Przy  krwotoku ustnym wyplułam kilka zębów, pewnie naruszonych kulą; czułam  odrętwienie lewej części głowy i ciała.
 Byłam  jednak przytomna i widziałam wszystko, co się dzieje dookoła.  Obserwowałam dalsze egzekucje, leżąc wśród zabitych; wprowadzano dalsze  partie mężczyzn; słychać było krzyki, błagania, jęki, strzały; trupy  tych mężczyzn waliły się na mnie; leżało na mnie czterech mężczyzn; po  tej grupie widziałam jeszcze partię kobiet i dzieci. Tak grupa za grupą,  aż do późnego wieczora. Było już dobrze ciemno, gdy egzekucje ustały. W  przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali  żywych i rabowali kosztowności (mnie zdjęli z ręki zegarek; bojąc się  nie dawałam znaku życia, a oni ciał nie dotykali rękami, tylko przez  jakieś specjalne szmatki). 
W czasie tych okropnych czynności śpiewali i  pili wódkę. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej  kurtce brązowej, w średnim wieku, długo rzęził. Oddali 5 strzałów, zanim  skonał. W czasie tego dobijania strzały zraniły mi nogi.
 Przez  długi czas leżałam odrętwiała, przyciśnięta trupami, w kałuży krwi;  byłam jednak przytomna i zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje;  myślałam tylko o tym, jak długo będę tak konać i męczyć się.
 Pod wieczór udało mi się zepchnąć martwe ciała leżące na mnie. Straszne ile było dookoła krwi”.
 
 Archiwum GKBZHwP – Protokół zeznań ks. Bernarda Filipiuka, 1946r.
 
 „Bezpośrednio  za wiaduktem kolejowym widziałem na burcie dużo zamordowanych Polaków,  Polek, nawet dzieci, a wśród nich leżały walizki, teczki i inne tobołki.  Po drugiej stronie na burcie stał karabin maszynowy, z którego  widocznie rozstrzeliwano ludzi. Skierowano nas na lewo-zdaje się ul.  Magistracką i
 poprowadzono  nas obok toru kolejowego na podwórko jakiejś fabryki. Wtłoczono nas do  dwóch olbrzymich hal fabrycznych i kazano nam usiąść na ziemi.
 Po  jakimś czasie przypędzono spora partię ludzi – podobno mieszkańców z  ul. Działdowskiej, z domów przy ulicy Wawelberga i innych ulic. Wkrótce  po tym przywieziono kilkoma samochodami mężczyzn i kobiety. W fabryce  był taki tłok, że nie było ani jednego miejsca gdzie mógłby kto usiąść.
 
 Między  godziną drugą a trzecią po południu weszli do fabryki gestapowcy i od  razu zaczęli wybierać mężczyzn zdrowych. Wypędzono ich przed fabrykę,  ustawiono czwórkami i gdzieś poprowadzono pod silnym konwojem.  Gestapowcy zapowiedzieli, że biorą ich do rozbierania barykad. To  wyciąganie ludzi zdrowych trwało gdzieś do godziny czwartej po południu.  Około godziny 4.30-5.00 po południu gestapowcy zabrali pierwszą partie  chorych z fabryki.
 Za  chwilę następną partię, wśród której byłem i ja. Na dziedzińcu  fabrycznym ustawili nas czwórkami [w grupach] po dwanaście osób. Takich  dwunastek naliczyłem kilka w tej partii ludzi, w której ja byłem.  Gestapowcy zażądali od nas, byśmy oddali zegarki, pierścionki, wieczne  pióra i inne drogocenne rzeczy. Widziałem bardzo dużo zegarków na tej  pace i innych drobiazgów. Ja swój zegarek i wieczne pióro włożyłem do  dolnej kieszeni w sutannie i nie oddałem, myśląc, że może po tym zegarku  kiedyś moja rodzina rozpozna moje zwłoki. Byliśmy już pewni, że idziemy  na śmierć, tak samo jak poprzednia partia ludzi wyciągniętych z  fabryki.
 
 Wówczas  byłem już w sutannie i w pantoflach, które szarytka zabrała z mojego  pokoju w szpitalu, gdy już mnie tam nie było i w tej fabryce doręczyła  mi. Poprowadzona nas ta samą drogą obok toru kolejowego, którą szliśmy  przedtem do fabryki. Cała ta trasa z jednej i drugiej strony obstawiona  była żołnierzami, stojącymi w odstępach mniej więcej 10 m z karabinami  skierowanymi w naszą stronę, to jest do środka jezdni.
 Ponadto  każda dwunastka ludzi była obstawiona gestapowcami z rewolwerami w  ręku. Przeprowadzono nas w poprzek ul. Górczewskiej na druga stronę, tuż  obok toru kolejowego-zdaje się, że był to numer posesji 35, bo tak mi  mówiono rok po tym w szpitalu. Jest to miejsce po prawej stronie ul.  Górczewskiej zaraz obok toru kolejowego, ale za nim idąc od ul.  Płockiej. Dzisiaj stoi już tam krzyż pamiątkowy. Miejsce egzekucji – to  było duże podwórko, po prawej stronie był tor kolejowy, naprzeciwko  płonąca kamienica piętrowa i tak samo płonąca kamienica po lewej  stronie. Gdy nas przyprowadzano na to podwórko, stało jeszcze kilka  dwunastek ludzi wziętych przede mną z fabryki, chorych i zdrowych,  oczekujących na swoją śmierć.
 Wówczas  ukradkiem wyciągnąłem zegarek z głębokiej kieszeni sutanny i  zobaczyłem, że była godzina 17.30. Po dwunastu ludzi bez przerwy  podprowadzano i rozstrzeliwano. Rozkaz strzelania wydawał gestapowiec.  Trzech żołnierzy stało na początku podwórka po lewej stronie z bronią  maszynową i oni na rozkaz salwą rozstrzeliwali. Obok nich przechodziłem i  dokładnie widziałem, iż wszyscy byli w mundurach niemieckich, jeden z  nich wyglądał z twarzy na Mongoła. Nie wiem, czy byli to Niemcy, czy  innej narodowości.
 
 Stałem  na tym podwórku może 15 – 20 minut i widziałem dokładnie, jak przede  mną rozstrzeliwano każdą dwunastkę ludzi, strzelając w plecy. Widziałem,  jak po salwie gestapowiec dobijał jeszcze rannych z rewolweru  strzelając w głowę. Trupami było już założone jakieś ¾ tego podwórka,  niektóre z nich bliżej płonących domów paliły się. W tym oczekiwaniu na  swoją bezpośrednią śmierć ks. Żychoń, misjonarz z Krakowa, który jako  chory był w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego  rozgrzeszenia, a ja jemu, po czym na wezwanie jednego chorego  odmówiliśmy głośno po raz ostatni „Ojcze nasz”.
 Przy  ostatnich słowach „Ojcze nasz”, gestapowiec krzyknął: „Na przód!” Jedna  chwila, a usłyszałem po niemiecku – ognia. Padła salwa, a ja  przewróciłem się razem z ks. Żychoniem, który mnie słabego po operacji  trzymał cały czas za rękę, on mnie tez za sobą pociągnął. Od razu  zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać  trupa, wiedząc, że gestapowiec dobija żyjących.
 Gdy  do mnie podszedł, kopnął mnie w kolana, zaklął i strzelił do głowy z  rewolweru, kula przeszła koło ucha. Byłem więc uratowany. Po tym  rozstrzeliwano następne dwunastki ludzi. Z jednej dwunastki kobieta  padła czubkiem głowy na moje stopy. I po rozstrzeliwaniu jeszcze kilku  dwunastek zaczęła głośno wołać, że żyje i nie jest ranna. Wówczas  podbiegł do niej jeden z tych żołnierzy, którzy rozstrzeliwali i całą  serię strzelił do niej z rozpylacza. Widziałem to, gdyż leżałem tak, iż  niepostrzeżenie zerkając w kierunku swoich nóg, obserwowałem cały czas  oprawców.
 
 Przez  cały czas lękałem się, że może mnie jakaś zabłąkana kula trafić, gdyż  strzelali do dwunastek w kierunku leżących trupów. Tak leżałem w ciągłej  obawie śmierci do godziny 11.30 wieczorem dnia 5 sierpnia 1944 r.
 O  tej godzinie przestali już strzelać, a ci trzej oprawcy odeszli,  zapaliwszy papierosy, na ul. Górczewską i stanęli na burcie przed  wjazdem pod tunel. Wówczas zacząłem się wyczołgiwać po trupach do  kamienicy, przed którą nas rozstrzeliwano. W mojej dwunastce razem ze  mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z  tym dzieckiem została rozstrzelana.
 Prosiła  gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się  tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to po rozstrzelaniu długo kwiliło i  płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło.
 Niewątpliwie  słyszeli to oprawcy hitlerowscy. Wiem, że rozstrzelano lekarzy Szpitala  Wolskiego, bo widziałem, jak byli rozstrzeliwani. Według moich  obliczeń-a całe podwórko widziałem zasłane trupami z domu, do którego  wczołgałem się, rozstrzelano tam około 2000 osób”.
 
 1946 r. Protokół zeznania świadka Franciszka Zasady, Archiwum GKBZHwP.
 
 „7  sierpnia 1944 r. rano wyprowadzono nasze grupy na podwórze, kazano się  rozebrać, a ubranych tylko w spodnie popędzono ul. Sokołowską do  Wolskiej, zatrudniając przy paleniu zwłok. Razem z moja grupą paliłem  zwłoki w następujących miejscach: przy ulicy Wolskiej, po stronie  nieparzystej, nr 91 w podwórzu, zastaliśmy zwłoki około 100  rozstrzelanych mężczyzn. Zwłoki spaliliśmy na miejscu.
 W  składzie narzędzi maszyn rolniczych przy ul. Wolskiej nr 85 zastaliśmy  około 300 zwłok w sutannach oraz około 80 w ubraniach cywilnych. Wszyscy  byli zastrzeleni. Zwłoki spaliliśmy na miejscu. Po tej samej stronie co  skład narzędzi rolniczych, parę domów dalej, przy ul. Wolskiej 83  zastaliśmy około 50 zwłok zastrzelonych mężczyzn. Wiele zwłok miało  pozakładane opatrunki.
 
 Przy  ulicy Wolskiej nr 60, w fabryce makaronów, na środku podwórza  zastaliśmy stos zwłok wysokości około 2 m, długości około 20 m,  szerokości około 15 metrów. Były to w większości zwłoki mężczyzn,  częściowo tylko kobiet i dzieci. Przy paleniu stosu pracowaliśmy wiele  godzin. Sądząc na oko mogło być 2000 zwłok.
 W  czasie gdy paliliśmy zwłoki, gestapowiec mający trzy gwiazdki na  kołnierzu, blondyn o śniadej twarzy, średniego wzrostu, nazwiska nie  którego nie znam, doprowadził z ulicy kilku mężczyzn ubranych po  cywilnemu i natychmiast ich rozstrzelał. Zwłoki spaliliśmy razem.
 Na  rogu ul. Płockiej kazano naszej grupie usiąść, po czym jeden z  gestapowców przemówił do nas, iż darowuje nam życie za pracę przy  paleniu zwłok, następnie posłał sześciu ludzi po żywność do okolicznych  domów, po przyniesieniu żywności wróciliśmy na ulicę Sokołowską.
 Tu znów dano nam 50 bochenków chleba, 50 paczek papierosów i kawę.
 
 W  nocy słychać było salwy wystrzałów. Nazajutrz, po zebraniu nas na  podwórzu, ogłoszono, że znalezione przy zwłokach złoto należy oddawać  Niemcom oraz że należy meldować, gdy znajdzie się w piwnicy żywego  człowieka, w obu przypadkach za niewykonanie rozkazu grozi kara śmierci.
 Po  przemówieniu popędzono nas do palenia zwłok. Przybyliśmy do fabryki  „Ursus”, dużą bramą od strony ul. Wolskiej. Podwórze, poczynając od  bramy aż po wnękę idącą do ul. Sokołowskiej, było zasłane zwłokami  mężczyzn, kobiet i dzieci. Mogło być około 5000. Pracowaliśmy przy  paleniu zwłok cały dzień. Na środku dużego podwórza od strony ul.  Wolskiej urządziliśmy palenisko.
 Na  ziemi układaliśmy belki, na nich zwłoki, które okładaliśmy deskami, by  znów ułożyć warstwę trupów. Następnie oblewaliśmy stos płynem palnym,  który Niemcy dawali nam w bańkach 20 litrowych. Jaki to był płyn – nie  wiem, na bankach nie było napisów.
 Znacznie później widziałem na palenisku resztki kości i czaszek. Czy ktoś zebrał te prochy, nie wiem.
 Wieczorem  przy ulicy Wolskiej nr 47, 49 i 54 zebraliśmy mniejsze ilości zwłok. Z  numeru 47 – około 100 zwłok, z dna dołu z wodą, z numeru49 – 3 zwłoki.  Tego wieczoru dano nam środki opatrunkowe, mydło, ręczniki i bieliznę,  wszystko zrabowane z sąsiednich domów. Poza tym pozwolono dwom ludziom  gotować posiłek.
 
 Nazajutrz chodziliśmy po bramach ul. Wolskiej, zbierając mniejsze ilości zwłok.
 W  dniu 9 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do fabryki Franaszka. Na głównym  podwórzu oraz z boku od schronu aż do bramy leżały tam zwłoki mężczyzn, w  liczbie około 6000. Pracowaliśmy przy paleniu tych zwłok cały dzień.  Widziałem tam zwłoki tramwajarzy, strażników i policjantów. W schronie  głównego budynku fabryki Franaszka Niemcy znaleźli kosztowności i drogie  produkty, jak sardynki, wódka itp.
 
 Dwie  platformy z końmi wywoziły rzeczy. Neumann zabrał wtedy kolię wartości  ponad 2000000 zł. Od tego czasu wiedzieliśmy, że gestapowcy kradną na  własną rękę. W dniu 10 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do remizy MZK. Obok  warsztatów głównych leżało tam około 300 zwłok.
 Następnie  przeszliśmy na ul. Wolską 29, do pałacu hr. Biernackiego. Tu w ogrodzie  zastaliśmy około 600 zwłok kobiet, dzieci i starców, w tym trzech  księży, jak później słyszałem oo. Redemptorystów z ul. Karolkowej.  Cztery czy pięć zwłok leżało koło samego parkanu. Zwłoki spaliliśmy na  miejscu. Na posesji przy ul. Wolskiej 24, w miejscu gdzie obecnie stoi  skład desek, a gdzie dawniej była karuzela i sala tańca, zastaliśmy  około 1000 zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci.
 
 Zwłoki  spaliliśmy na miejscu, a nazajutrz szczątki zawieźliśmy do dołu  stanowiącego ogromny lej po wybuchu bomby. Przy znoszeniu szczątków  widziałem 5-6 zwłok świeżo zamordowanych mężczyzn. Zwłoki te także  zawieźliśmy do dołu i zakopaliśmy je na głębokości około 10 m. Następnie  udaliśmy się do szpitala Św. Łazarza i tam na pierwszym podwórku, z  całego terenu, z łóżek i nawet ze stołów operacyjnych, zebraliśmy około  5000 zwłok. Zakładaliśmy paleniska trzy razy. Oprócz zwłok spalonych,  wiele zwłok zostało zakopanych.
 
 Ze  szpitala Św. Łazarza przy ul. Wolskiej udaliśmy się na ul. Karolkową do  ul. Leszno, gdzie na rogu ul. Karolkowej i Leszna w fabryce znaleźliśmy  około 42 zwłok kobiet i mężczyzn. Stamtąd udaliśmy się na ul. Żytnią do  ul. Młynarskiej i do cmentarza ewangelickiego. Na cmentarzu, ku tyłowi,  leżało bardzo wiele pojedynczych zwłok z każdego podwórza. W Parku  Sowińskiego zastaliśmy około 6000 zwłok. Leżały jakby zwalone koło  siatki parku, od strony ul. Wolskiej, wysoko na około 1,4 m, długości  około 25 m, szerokości 25 m. Stosy do palenia układaliśmy na skwerku w  parku.
 Z  domu Hankiewicza naprzeciwko parku, z domów przy ul. Elekcyjnej i  Ordona koledzy znieśli trupy do Parku Sowińskiego. Sam nie chodziłem  zbierać tych trupów, więc nie wiem dokładnie ile ich było. Potem  zbieraliśmy po 20-30 i 50 zwłok z podwórek przy ul. Ogrodowej, leszno i  Solnej.
 
 W  czasie palenia zwłok przy ul. Ogrodowej, nr 43 czy 45 , Niemcy złapali  dwóch mężczyzn lat 54 i 22, ojca i syna, i obu rozstrzelali.
 Na ul. Elektoralnej nr 11 gestapowcy zabili w obecności Gutkowskiego 8 kobiet wyciągniętych z mieszkania.
 Z  ul. Elektoralnej nr 18 zabraliśmy 18 zwłok, z ul. Ogrodowej nr 58 –  około 40 zwłok, z ul. Leszno 20 z podwórza około 100 zwłok, z ul.  Ogrodowej nr 5 lub 7 (dokładnie nie pamiętam) z podwórza około 30 zwłok  kobiet i dzieci. Z ul. Górczewskiej 25 z podwórza, mieszkań, klatki  schodowej i ogrodu – około 200 zwłok.
 Z  ul. Płockiej od n-ru 31 do nr 26(Szpital Wolski) – około 200 zwłok, w  tym dużo rannych c chirurgii, z rękami i nogami w łupkach. Zbieraliśmy  zwłoki ze schodów, korytarza i ulicy. Ze składu ryb „Franc i Janc” na  placu koło Hali Mirowskie i ul. Ciepłej około 40 zwłok. Oraz z piwnic  Hali Mirowskiej około 150 zwłok.
 Z  ul. Wolskiej od n-ru 102 do ul. Elekcyjnej – z każdego domu wybraliśmy  po kilkanaście zwłok. Na ul. Przechodniej (numeru nie pamiętam)  wybraliśmy około 20 zwłok kobiet i dzieci”.
 
 Będziemy sobie jak posąg
 Wydarty pokrywom wieków?
 Znajdziemyż kruszyny włosów
 Z tych czasów na skroni zostałe?
 Wołam cię, obcy człowieku,
 Co kości odkopiesz białe:
 Kiedy wystygną już boje,
 Szkielet mój będziesz miał w ręku
 Sztandar ojczyzny mojej.
 
 Krzysztof Kamil Baczyński
 
 O Powstaniu Warszawskim również w tygodniku Warszawska Gazeta. Nowy numer już w kioskach
Za: http://kokos.salon24.pl/598886,ludobojstwo-na-woli
 Redakcja wsercupolska.org nie zawsze zgadza się z  wieloma poglądami i tezami, ale publikujemy teksty, które uważamy za  ważne lub ciekawe. 
