Felieton · tygodnik „Nasza Polska” · 2009-03-31
„Patrz Kościuszko na nas z nieba – raz Polak skandował. I popatrzył nań Kościuszko i się zwymiotował” – twierdzi poeta. Jeśli to prawda, to nie ulega wątpliwości, że owym Polakiem, co to wzywał Kościuszki, musiał być jakiś parlamentarzysta – ktoś w rodzaju wicemarszałka Niesiołowskiego, albo kogoś podobnego. Obserwując działalność Sejmu niepodobna powściągnąć odruchu obrzydzenia, który u osób bardziej wrażliwych mogą nawet przybrać postać odruchów wymiotnych. Jest to zresztą zgodne z tradycją naszego parlamentaryzmu, zwłaszcza z epoki saskiej, kiedy to polscy parlamentarzyści jeśli zajmowali się państwem, to tylko dlatego, że je rozkradali, zgodnie ze wskazówkami tych ambasadorów, od których akurat pobierali jurgielt. Ponieważ ambasadorowie reprezentowali kraje, między którymi w Polsce dochodziło niekiedy do konfliktu interesów, stąd też wśród polskich parlamentarzystów też dochodziło do konfliktów i sporów. Były to jednak spory jedynie o różnicę łajdactwa, gdyż łajdactwo stanowiło podówczas organiczną właściwość parlamentarzysty. Do tego ideału dzisiejszy parlament zbliża się w szybkim tempie, więc można powiedzieć, że na tym odcinku mamy do czynienia z recydywą saską w całej pełni.
Ale nie tylko na tym. Właśnie minister obrony Bogdan Klich, ongiś szef Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego z jurgieltu niemieckiego rządu za pośrednictwem Fundacji Adenauera, ogłosił plan reformy armii polegającym na jej zwiększeniu poprzez zmniejszenie. Polska ma mieć sto tysięcy wojska oraz 10 a potem 20 tysięcy rezerwy. To znaczy – taki ma być etat, a jak będzie naprawdę – to się zobaczy. Warto w związku z tym przypomnieć, że w połowie lat 80-tych, kiedy to byliśmy jeszcze nierozerwalnym ogniwem Układu Warszawskiego, Polska miała 450 tysięcy wojska. W połowie lat 90-tych, kiedyśmy już nierozerwalnym ogniwem Układu Warszawskiego być przestali, Polska miała jeszcze 230 tysięcy wojska, ale już minister obrony Janusz Onyszkiewicz uważał, że to za dużo i zapowiadał zmniejszenie armii do 150 tys. Wiadomo, że im mniejsza armia, tym państwo silniejsze, no a poza tym w międzyczasie staliśmy się nierozerwalnym ogniwem Sojuszu Północnoatlantyckiego, którego trzonem w Europie pozostaje Bundeswehra. Jakby zatem przyszło co do czego, to Bundeswehra będzie do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi bronić naszych granic, zwłaszcza zachodnich, nie mówiąc już o wschodnich, bo to się rozumie samo przez się. Co prawda w Unii Europejskiej granice nie będą miały takiego znaczenia, jak kiedyś. Kto wie, może w ogóle zanikną, podobnie jak pieniądze, które też miały zaniknąć w komunizmie, ale przecież nawet i wtedy Bundeswehra będzie nas broniła z całym poświęceniem, to chyba jasne? W takiej sytuacji możemy spokojnie eksperymentować z dalszym wzmacnianiem armii poprzez jej osłabianie.
Warto w związku z tym przypomnieć, że nie jest to w naszej historii żaden precedens. Na tzw. sejmie niemym w roku 1717 ustalono liczbę wojska Rzeczypospolitej na 12 tysięcy żołnierzy, podczas gdy Prusy i Rosja miały co najmniej po 100 tysięcy. W trzy lata później ci strategiczni partnerzy podpisali w Poczdamie tajny traktat, którego celem było blokowanie wszelkich reform ustrojowych w Polsce, a zwłaszcza – każdej próby powiększenia armii. W rezultacie liczba wojska nie osiągała nawet etatu przewidzianego na sejmie niemym. Na przykład armia Wielkiego Księstwa Litewskiego na papierze liczyła 6 tysięcy, ale w rzeczywistości – zaledwie połowę tego stanu. Dla pełności obrazu trzeba dodać, że wojsko to niewiele było warte, po pierwsze dlatego, że więcej tam było oficerów, niż żołnierzy (samych generałów było chyba ze 40), a po drugie – że bardziej nadawało się do parady i asystowania pogrzebom, niż do walki z innym, regularnym wojskiem. To całkiem tak samo, jak i teraz, kiedy to – jak słychać, żołnierz na cały okres służby ma 18 nabojów na 18 gniewnych strzałów, ale za to w dowództwach różnych szczebli można po prostu przebierać. Jednak nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej, toteż pan minister Klich wykombinował sobie utworzenie nowego urzędniczego stanowiska w postaci „szefa obrony”.
No dobrze, ale armia tylko czasami przechodzi do obrony, bo już Clausewitz zauważył, że najlepszą metodą obrony jest atak. Więc jasne jest, że na „szefie obrony” się nie skończy, bo konieczne będzie powołanie nowego dygnitarza w postaci „szefa ataku”. A przecież wśród manewrów, jakie wykonuje armia mamy też odwrót, więc czyż taka silna armia będzie mogła obejść się bez „szefa odwrotu”? Jasne, że nie, zwłaszcza, że ten manewr może być przerabiany najczęściej. Nie muszę dodawać, że zarówno szef obrony, jak i szef ataku, nie mówiąc już o szefie odwrotu, będzie musiał mieć rozbudowany sztab oraz korpus fligeladiutantów do utrzymywania łączności zarówno z poszczególnymi dowództwami, jak i pojedynczymi żołnierzami, których w razie czego będzie można postawić na widecie i wydawać im rozkazy bojowe. Nie ulega wątpliwości, że przed taką armią każdy wróg pierzchnie w popłochu. Tak samo myślano w czasach saskich i nawet za podszeptem jurgieltników wypracowano doktrynę obronną, że „Polska nierządem stoi”. Więc teraz też dziarsko prężymy cudze muskuły i z głębokości niemieckiej kieszeni, w której siedzimy, odgrażamy się Eryce Steinbach i Putinowi, zachowując niezachwianą wiarę, że kiedy naprawdę przyjdzie co do czego, Bundeswehra będzie broniła Polski do ostatniej kropli krwi.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl