Od momentu powstania strefy euro wybitni ekonomiści przepowiadali klęskę temu projektowi. Życie gospodarcze rządzi się bowiem innymi prawami niż wola polityków i dekrety Komisji Europejskiej
Paweł Toboła-Pertkiewicz
Najważniejsi politycy europejscy, jak kanclerz Angela Merkel czy prezydent Francji Nicolas Sarkozy, wciąż powtarzają, że będą bronić euro, gdyż ich zdaniem wspólna unia walutowa jest fundamentem sukcesu gospodarczego i symbolem politycznej jedności kontynentu. Stąd wysuwają kolejne pomysły, które mają uratować tę walutę przed całkowitym upadkiem.
Ubiegłotygodniowe oświadczenie prezydenta Francji i niemieckiej kanclerz, którzy zaproponowali m.in. utworzenie europejskiego rządu gospodarczego i konstytucyjne ograniczenie zadłużenia, wpisuje się w scenariusz, który jest nam dobrze znany z przeszłości - wystarczy w wyrażeniu: "Socjalizmu będziemy bronić aż do ostatniego tchu", zamiast "socjalizmu" wpisać słowo "euro" i mamy w zasadzie pełny obraz sytuacji. Euro musi upaść, pytanie tylko, jak długo politycy będą podtrzymywać agonię tego kuriozalnego pomysłu politycznego przeniesionego na życie gospodarcze, które rządzi się innymi prawami niż wola polityków i dekrety Komisji Europejskiej.
Upadek euro już dziś zaoszczędziłby podatnikom krajów strefy euro, a być może również i tym państwom Unii Europejskiej, które nie należą do strefy euro, góry pieniędzy, które zostaną wpompowane w ratowanie czegoś, co jest i tak nie do uratowania.
To, że projekt polityczny o nazwie "wspólna waluta" nie może się powieść z przyczyn czysto ekonomicznych i matematycznych, nie było tajemnicą. Właściwie od momentu powstania strefy euro wybitni ekonomiści przepowiadali mu klęskę. Laureat Nagrody Nobla z ekonomii z 2002 roku prof. Vernon Smith z George Mason Univeristy, który gościł kilka lat temu w Polsce, w jednym z wywiadów w kontekście starań Polski do wejścia do strefy euro (zgodnie z zapowiedziami z początku kadencji od 1 stycznia przyszłego roku mieliśmy zacząć płacić w euro, pozbywając się złotego - na szczęście kolejna zapowiedź rządu Donalda Tuska pozostała niezrealizowana) mówił, że "strefa euro to system, gdzie niestety słabe kraje żyją na koszt tych rozwiniętych. Nie rozumiem, jak kraj, który chce się rozwijać i jest w dobrej kondycji, mógłby chcieć dołączyć do strefy euro".
Inny laureat Nagrody Nobla, nieżyjący już prof. Milton Friedman, przed kilkoma laty twierdził, że euro nie przetrwa do 2010 roku albo nie przeżyje pierwszego poważniejszego kryzysu finansowo-gospodarczego. Zdaniem Friedmana, Europa doskonale radziła sobie gospodarczo, gdy nie było wspólnej waluty, a jej wprowadzenie spowoduje, że kraje słabiej rozwinięte nie będą w stanie sprostać wymaganiom stawianym przez kraje silniejsze, co ostatecznie doprowadzi do napięć politycznych, a co za tym idzie - do rozpadu strefy euro. Opinia prof. Friedmana była o tyle prawdziwa, że uważał, że nikt z polityków, widząc nieuchronny upadek tego projektu, nie zaryzykuje trwania przy nim wbrew logice. W przypadku obecnych przywódców europejskich noblista - jak widać - jednak się mylił.
Jeden z najciekawszych i najpopularniejszych niemieckich ekonomistów, tamtejszy guru inwestorów prof. Max Otte, pisze wprost, że euro czeka Armagedon. Otte nie obwinia o kryzys europejskiej waluty przekrętów budżetowych Greków czy nieudolności Portugalczyków. Według niego, kłopoty tych krajów to wierzchołek góry lodowej, której fundament stanowią te same mechanizmy, które wysadziły w powietrze finanse Ameryki. Nie chodzi tym razem oczywiście o kredyty, ale o instrumenty finansowe, które tworzą instytucje giełdowe, finansiści i bankowcy, a także miliarderzy zainteresowani przejmowaniem plajtujących podmiotów.
Wreszcie laureat Nagrody Nobla z ubiegłego roku prof. Christopher Pissarides niedawno stwierdził, że o ile Unia Europejska była jeszcze w stanie uratować przed bankructwem Grecję (choć twierdził, że zarówno dla Greków, jak i dla Unii zdecydowanie korzystniejszym i tańszym rozwiązaniem było dopuścić Grecję do bankructwa i pozwolić jej na wyjście ze strefy euro), czy będzie w niedalekiej przyszłości w stanie uratować Portugalię, o tyle nie ma najmniejszych szans, aby pomóc takim państwom jak Hiszpania czy Włochy, które w razie problemów potrzebowałyby gigantycznych sum pieniędzy.
PIIGS a Polska
PIIGS - od ang. świnie - to grupa państw, które są zagrożone bankructwem ze względu na wysokość zadłużenia oraz ogólną kondycję finansową. Do tej grupy zalicza się: Portugalię (Portugal), Irlandię (Ireland), Włochy (Italy), Grecję (Greece) i Hiszpanię (Spain).
Grecja, która stanowi zaledwie 3 proc. PKB całej Unii, otrzymała pomoc o wartości 300 mld euro. Jej dług publiczny przekroczył 100 proc. PKB, deficyt budżetowy od wielu lat wynosił grubo ponad normy określone dla państw strefy euro (np. maksymalnie 3-procentowy deficyt), w 2009 roku deficyt wynosił już 15 procent. W 2010 roku Grecji było ciężko sprzedać obligacje, mimo że były oprocentowane na 8 proc. (dla przykładu, w tym samym czasie obligacje niemieckie były oprocentowane na 3 proc.). To zresztą pokazuje, że niedawne deklaracje premiera Tuska, że nie ma co obawiać się scenariusza greckiego w Polsce, gdyż nie mamy kłopotu ze sprzedażą obligacji, to jest o tyle niefortunny argument, że Hiszpanie czy Włosi do dziś nie mają kłopotów ze sprzedażą obligacji, podobnie jak Grecy (tyle że na wysoki procent), co jasno udowadnia, że sprzedaż lub nie obligacji nie jest wyznacznikiem zaufania do gospodarki i finansów Polski. Dla porównania: dług publiczny Grecji wynosi 300 mld euro, dług publiczny Polski, zaokrąglając, niemal 900 mld złotych, czyli 225 mld euro - przy kursie euro równym 4 zł, więc mówienie, że nie grozi nam scenariusz grecki, jest kompletnie pustym sloganem, niemającym pokrycia w liczbach. Deficyt budżetowy w 2010 roku był najwyższy w ostatnich 20 latach i większy od dotychczas największego z 2004 roku aż o 22 proc., a wszystko zapowiada, że tegoroczna dziura będzie jeszcze większa... Jeśli liczby nie kłamią, a nie kłamią, to co robią premier i minister finansów, którzy uspokajają, że wszystko jest pod kontrolą?
Irlandia i Portugalia otrzymały dotąd po mniej więcej 85 mld euro pomocy, ale nie są to na tyle duże gospodarki, aby Niemcy z Francją nie były w stanie ich uratować. Problem będzie z pozostałymi państwami grupy PIIGS, czyli Włochami i Hiszpanią - odpowiednio czwartą i piątą gospodarką unijną. Dług publiczny Hiszpanii sięga już niemal 600 mld euro (60 proc. PKB), a deficyt budżetowy jest na poziomie niemal 10 procent.
Włoskie zadłużenie wynosi 120 proc. PKB, ale struktura tego długu jest inna niż w przypadku pozostałych państw tej strefy, bo ok. 90 proc. długu w postaci bonów i obligacji zostało wykupione przez samych Włochów lub włoskie banki. Nie zmienia to jednak faktu, że w pewnym momencie ten dług musi eksplodować, tym bardziej że nie ma tam żadnej dyscypliny finansowej, a duża część PKB wytwarzana jest w szarej strefie.
Lekarstwa gorsze od choroby
Po ubiegłotygodniowym spotkaniu Sarkozy i Merkel napisali, że Francja i Niemcy jeszcze raz proponują zmianę zarządzania strefą euro w ramach istniejących traktatów. O jakie propozycje chodzi? Jednym z nich jest pomysł powołania specjalnego rządu gospodarczego dla państw strefy euro, który oprócz tego, że wygeneruje koszty utrzymania kolejnego ciała biurokratycznego, nie będzie miał się czym zajmować i tym bardziej nie będzie miał żadnego znaczenia ekonomicznego ani politycznego, gdyż o wszystkim i tak będą decydować politycy z rządów poszczególnych państw.
Jednak o wiele groźniejsze są pozostałe pomysły. Pierwszy to obłożenie dochodów banków specjalnym podatkiem, z którego miałby powstać fundusz pomocowy na wypadek sytuacji kryzysowych. W samych Niemczech tamtejszy minister finansów Wolfgang Schäuble zakłada pozyskanie w ten sposób 1,2 mld euro. Kto zapłaci za ten podatek w rzeczywistości? Niemieccy podatnicy, bo nie należy mieć wątpliwości, że banki ewentualnego podatku nie wezmą na siebie, tylko obciążą nim swoich klientów.
Kolejny pomysł to konstytucyjne ograniczenie zadłużenia. Pomysł całkiem słuszny, ale w realnym życiu pozostanie tylko zapisem na papierze. Przecież wszystkie państwa strefy euro, wstępując doń, musiały spełnić kryteria konwergencji (inflacja i deficyt budżetowy poniżej 3 proc.), które były notorycznie łamane przez niemal wszystkie państwa strefy euro. Skoro te kryteria i zasady nie są przestrzegane, dlaczego nowe nagle miałyby być już przestrzegane?
Pomysł euroobligacji został na razie porzucony, ale niewykluczone, że wkrótce powróci. Ewentualne przeforsowanie tego pomysłu nie może być lekiem na obecną chorobę. Przecież to właśnie m.in. nadmierne zadłużenie poszczególnych państw spowodowało dzisiejszą sytuację. Zadłużanie całej strefy euro to pomysł podobny do tych, które proponują leczenie choroby środkami wywołującymi ją.
Wreszcie ostatni punkt, o którym mówili Merkel i Sarkozy, czyli "większa integracja ekonomiczna w strefie euro". Nie do końca wiadomo, co mieli na myśli, ale można przypuszczać, że jednym z pierwszych posunięć będzie to, o czym mówi się już od dawna przy okazji kolejnych kryzysów, czyli o ewentualnej harmonizacji podatkowej państw strefy euro, która niestety zamiast być pomocą, będzie gwoździem do trumny projektu euro.
Nic dziwnego, że reakcje na propozycje kanclerz Niemiec i prezydenta Francji były natychmiastowe. Simeon Dankow, minister finansów Bułgarii, która aspirowała do wejścia do strefy euro, stwierdził, że "nie zgadza się na przystąpienie do strefy euro w jej obecnym stanie i bezterminowo, do czasu wyjaśnienia się sytuacji gospodarczej strefy euro Bułgaria rezygnuje z chęci wejścia". Podobnie zareagował rząd Czech, jeden z jego ministrów powiedział, że "systemy podatkowe poszczególnych krajów członkowskich powinny pozostać elementem konkurencji gospodarczej". Nawet minister spraw zagranicznych Włoch Franco Frattini powiedział, że na tak daleko idącą integrację jest w tej chwili za wcześnie.
Upadek nieuchronny
Strefa euro musi upaść, bo nie ma uzasadnienia ani ekonomicznego, ani logicznego. Kiedy to się stanie, w tej chwili trudno wyrokować, gdyż nie sposób przewidzieć, jak długo politycy będą chcieli podtrzymywać ten polityczny projekt przy życiu. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z kolejnym spowolnieniem gospodarczym, pieniędzy na ratowanie euro będzie coraz mniej. Kiedy jednak przywódcy powiedzą stop, nie sposób przewidzieć. Dla Polski nie ma wielkiej różnicy, czy strefa euro upadnie za rok, czy za pięć lat, bo sami jesteśmy na prostej drodze do zostania kolejną Grecją. Jest jeszcze szansa, aby z tej drogi zawrócić, ale czy to jest możliwe, pokaże najbliższy czas.
Autor jest przedsiębiorcą, wiceprezesem Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego PAFERE (www.pafere.org).
Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 25 sierpnia 2011, Nr 197 (4128)