Szanowni Państwo!
Podczas gdy u nas w ramach kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego politycy wymyślają coraz głupsze slogany, które mają zjednać im naszą przychylność, w innych państwach europejskich też trwa kampania i tamtejsi politycy też wymyślają hasła w nadziei na zdobycie przychylności wyborców. Na przykład pan premier Donald Tusk lansuje hasło: „postaw na Polskę”. Z pozoru jest to bardzo pozytywne hasło, ale kiedy przyjrzymy my się trochę bliżej, to zaraz ogarniają nas wątpliwości. Rzecz w tym, że pan premier filuternie nie dopowiada, co mianowicie mielibyśmy na Polskę postawić. Czy chodzi mu na przykład o jakieś ciężary, pod którymi Polska mogłaby się załamać, czy może o pół litra – ale cóż takiego dobrego miałoby z tego dla Polski wynikać – czy wreszcie – strach pomyśleć! – Namawia nas, żebyśmy na Polskę postawili krzyżyk?
Wykluczyć niestety tego nie można, bo - jak już wspomniałem – w innych państwach też trwa kampania do Parlamentu Europejskiego i tamtejsi filuci też kombinują, jakby tu pozyskać, chociaż na moment, przychylność wyborców. Na przykład niemiecka chadecja, czyli CDU i CSU, które w Parlamencie Europejskim tworzą Europejską Partię Ludową, zaapelowały, by opinia międzynarodowa potępiła wypędzenia. Co z tego ma wynikać? Ano, skoro już je potępi, to można będzie wykonać następny ruch i żądać naprawienia dziejowej niesprawiedliwości.
To naprawienie może objąć jednak tylko wypędzonych niemieckich, bo przecież na naprawienie innych krzywd nie zgodzi się ani Białoruś, ani Ukraina, ani Rosja – a zresztą nikt nie pozwoli nam na takie destabilizowanie strategicznego partnerstwa i Partnerstwa Wschodniego. Zatem widać wyraźnie, że realizacja wyborczego pomysłu niemieckiej chadecji koliduje z polskim interesem państwowym. Ale Polsce w Unii Europejskiej wyznaczono rolę państwa, które się poświęca, więc nie jest wykluczone, że zostaniemy do takiego poświęcenia nakłonieni przez jeszcze inne państwa, które też zapragną, by ich potępienie wypędzeń nie było gołosłowne. W tej sytuacji na Polskę rzeczywiście trzeba by było postawić krzyżyk.
Czy pan premier Donald Tusk tę właśnie sytuację miał na myśli i tylko przezornie nie dokończył zdania, żeby przedwcześnie nas nie płoszyć? Tego niestety wykluczyć nie można, bo przecież niemiecka prasa, która – jak pamiętamy – tak się cieszyła z wyborczego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej pod przewodnictwem Donalda Tuska, nie cieszyła się bez przyczyny. Jak się okazuje, analiza wyborczych sloganów niekoniecznie musi wychodzić naprzeciw oczekiwaniom polityków, którzy się nimi posługują, ale tak to już jest, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
A skoro już poświęciliśmy chwilę uwagi kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, to z czystym sumieniem możemy już zwrócić się ku sprawom ważniejszym. Otóż po poprzednim felietonie, poświęconym obronie przed wyzyskiem ze strony państwa, otrzymałem sporo listów, w tym również krytycznych, w których słuchacze i czytelnicy zwracali mi uwagę, że osoby funkcjonujące w gospodarczej konspiracji, niekoniecznie muszą kierować się szlachetnymi pobudkami, a poza tym – to władza jest uprawniona do decydowania o potrzebach państwa, a więc ma też prawo do nakładania takich podatków, jakie z tych potrzeb wynikają.
Że nie wszyscy uczestnicy gospodarczej konspiracji kierują się szlachetnymi pobudkami – to rzecz pewna, ale co niby ma z tego wynikać? Człowiek może bronić się przed uciskiem i wyzyskiem ze strony państwa zarówno przez wzgląd na zasady sprawiedliwości, do których jest na przykład gorąco przywiązany, ale i ze względu na własny interes. Pytanie tylko, czy własny interes jest godny ochrony, czy nie? Trudno odmówić ochrony prywatnemu interesowi, bo w przeciwnym razie musielibyśmy zostać komunistami, którzy uznają tylko interes kolektywny, dla którego trzeba poświęcać interesy prywatne. Jeśli jednak nie chcemy zostać komunistami, to musimy uznać prawo do obrony prywatnego interesu nawet, jeśli nie jest ono motywowane szlachetnymi pobudkami.
Natomiast sprawa zakresu uprawnień władzy publicznej zależy od tego, jak tę władzę traktujemy i za kogo ją uważamy. Czy na przykład uważamy władzę publiczną, czyli rząd, za właściciela państwa i dysponenta mienia obywateli, czy też uważamy rząd za grupę ludzi wynajętych przez obywateli do zarządzania sektorem publicznym?
Jeśli uważamy rząd za właściciela państwa, to rzeczywiście nie mamy argumentów; może nakładać podatki, jakie chce, i ustanawiać niekorzystne dla nas prawa. Jeśli jednak uważamy, że rząd jest tylko grupą ludzi wynajętych przez nas do zarządzania sektorem publicznym, to sprawa wygląda zupełnie inaczej.
Przede wszystkim zakres uprawnień rządu wcale nie jest i nie może być dowolny. Uznajemy tylko takie uprawnienia rządu, jakie rzeczywiście są niezbędne do zarządzania sektorem publicznym – i ani jednego więcej. Ale to jeszcze nie wyczerpuje całości zagadnienia, bo bardzo wiele zależy również od rozmiaru sektora publicznego. Jeśli zaczyna się on rozrastać, to – po pierwsze – rozrasta się kosztem naszego, prywatnego mienia. Im większy sektor publiczny – tym mniejszy sektor prywatny, a więc - to, co nasze. Zatem nie mamy żadnego interesu w zwiększaniu sektora publicznego. Przeciwnie – w naszym interesie jest, by sektor publiczny był możliwie jak najmniejszy, bo im mniejszy sektor publiczny – tym większy sektor prywatny.
Dalej – jeśli sektor publiczny się zwiększa, to zwiększa się też liczba ludzi, których trzeba wynająć do zarządzania nim. Zarządzanie polega na decydowaniu, a zatem – im więcej ludzi zarządza sektorem publicznym, tym więcej decyzji ONI podejmują, a im więcej decyzji podejmują oni – tym mniej decyzji podejmujemy my. Innymi słowy – im więcej ONI mają do gadania, tym mniej mamy MY. Rozrost sektora publicznego dokonuje się zatem nie tylko kosztem naszego mienia, ale i kosztem naszej wolności. Nie mamy więc żadnego interesu, żeby go zwiększać. W tej sytuacji również i uprawnienia rządu powinny być przykrojone do rozmiarów sektora publicznego.
Mówił Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl