Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

- rozmowa z psychologiem Barbarą Kozieł-Graczyk o edukacji domowej.

Czym konkretnie zajmuje się Pani w swojej pracy psychologicznej?
- To dość skomplikowana sprawa. W 1975 roku ukończyłam - na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu - studia psychologiczne o specjalności kliniczno-penitencjarnej. Następnie ukończyłam podyplomowe studia logopedyczne, a także - pedagogiczne - w zakresie edukacji elementarnej. Później pracowałam w wielu różnych miejscach - bądź na etacie, bądź jako wolontariusz, bądź na zlecenie. Był i dom dziecka, i stowarzyszenie, wspierające osoby w kryzysach psychicznych - w tym lekomanów, narkomanów i osoby psychicznie chore oraz ich rodziny. Był dziecięcy szpital rehabilitacyjny i ośrodek wczesnej interwencji dla dzieci, a także ośrodek terapii zajęciowej dla młodzieży i dorosłych z tzw. sprzężonymi niepełnosprawnościami. Od 1995 roku współpracuję także z kilkoma uczelniami w Wielkopolsce, prowadząc wykłady, ćwiczenia i warsztaty dla studentów studiów edukacyjnych - dziennych i podyplomowych. Moimi „uczniami” są nawet klerycy z Wyższego Seminarium Duchownego - prowadzę dla nich zajęcia logopedyczne. Jednocześnie - od 1996 roku mam prywatną praktykę psychologiczno-logopedyczną. Można powiedzieć, że zajmuję się ludźmi - od urodzenia do „jesieni życia” (pacjenci logopedyczni po udarach mózgowych). Jednak, w moim prywatnym gabinecie bardzo dużą grupę stanowią rodziny, które nie radzą sobie z szeroko rozumianymi problemami ich dziecka w szkole.


Dlaczego zainteresowała się Pani edukacją domową?
- Trudno powiedzieć, że „zainteresowałam się”. Mam troje dzieci. Mój najstarszy syn rozpoczął „realizację obowiązku szkolnego” w 1982 roku. Była to osiedlowa szkoła na ok. 2000 uczniów. W klasie było ponad trzydzieścioro dzieci, a „Pani” - w ciąży. Toteż przebywała głównie na zwolnieniu lekarskim. Na zastępstwach „uczyła” Pani Woźna... Syn poszedł do szkoły, umiejąc czytać, pisać i liczyć, kiedy jednak przyniósł mi ze szkoły torebkę cukru, wafelki i mąkę z napisami po rosyjsku oraz oświadczył, że to dar dzieci radzieckich dla polskich dzieci (był stan wojenny), stwierdziliśmy z mężem, że najkorzystniej dla naszego dziecka będzie jak najmniej przebywać w szkole. Realizowaliśmy ten program i wobec niego, i wobec jego młodszej o ponad trzy lata siostry - przez całą szkołę podstawową. Dzieci w zasadzie niczego (w sensie pozytywnym) nie uczyły się w szkole. Było to najlepiej widać, kiedy wyjeżdżaliśmy np. w góry na 2-3 tygodnie i po powrocie okazywało się, że nasze dzieci nie tylko przyswoiły „treści programowe”, jakie wyznaczyła nam szkoła, ale też wybiegły daleko naprzód z materiałem, podczas gdy dzieci w klasie nie były jeszcze nawet na półmetku... Nasza edukacja domowa właściwie odbywała się wszędzie, i można tak powiedzieć - mimochodem. Np. podczas jazdy samochodem, na dłuższej trasie urządzaliśmy konkursy, podczas których nasze dzieci, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, przyswajały w zabawie duże porcje wiedzy szkolnej i „pozaszkolnej”. Często podróżowaliśmy po Polsce, zwiedzając ciekawe miejsca i ZAWSZE wynajmując indywidualnie przewodnika, który zupełnie inaczej mówił do dwójki dzieci, niż do szkolnej wycieczki. Robiliśmy podczas takich wypraw dużo zdjęć, które sami wywoływaliśmy, dyskutując i wspominając. Do kl. piątej szkoły podstawowej uczyłam dzieci wszystkiego sama. W szóstej klasie musiałam oddać mężowi matematykę i fizykę. Rozwijała się też swoista wymiana usług z innymi rodzinami, których dzieci też chodziły do szkoły, i też nie były tam niczego uczone. Moją specjalnością przez długie lata, do liceum włącznie, był j. polski, historia, biologia i - oczywiście - nauczanie początkowe. Angielskiego uczył bardzo dobry lektor. Kiedy urodziło się nam w 1990 roku trzecie dziecko i okazało się być ciężkim dyslektykiem, jako zaprawiona w boju edukatorka domowa - po prostu „kontynuowałam proceder”. Różnica polegała wyłącznie na tym, że syn zapisany był do małej szkoły niepublicznej, z którą do pewnego momentu udawało mi się współpracować. Kiedy (chyba pod wpływem Pani artykułów w „Najwyższym Czasie”) odkryłam stronę „edukacji domowej” - po prostu bardzo się ucieszyłam, regularnie tu zaglądam i propaguję ją, gdzie mogę.

Czy gdyby Pani dzieci rodziły się teraz, czy chciałaby je Pani nauczać domowo? Dlaczego?
- Na pewno. Po pierwsze - bardzo lubię uczyć. Po drugie - może to zabrzmi osobliwie, ale dobrowolne oddawanie swoich dzieci w ręce obcych, nieznanych i przypadkowych (nie mamy przecież najmniejszego wpływu na to, kogo „władze oświatowe” zatrudniają - jedynym kryterium są wymagane dokumenty...) ludzi, regularnie i na wiele godzin dziennie - uważam za coś nieprawdopodobnie dziwacznego. Mam znajomych wśród miłośników psów i koni (sama mam dwa piękne setery irlandzkie) i wiem, że żaden właściciel rasowego psa ani konia nie chciałby rozstawać się ze swoim podopiecznym tak wcześnie i w ten sposób. Obawiałby się, że inne osoby będą miały niekontrolowany, nieakceptowany i - być może - szkodliwy wpływ na jego cennego pupila. Wszystkie poradniki racjonalnego wychowywania seterów, dogów czy dalmatyńczyków zwracają uwagę na wielkie znaczenie wczesnej więzi emocjonalnej hodowcy i podopiecznego, kształtowanej w stałym kontakcie z jednym opiekunem oraz na nieodwracalne skutki zaniedbań i błędów w tej dziedzinie. Podkreślają konieczność regularnego przebywania właściciela ze swoim wychowankiem i organizowania dla niego sytuacji, w których - przez wspólną zabawę - można osiągnąć u pupila pożądane zachowania i umiejętności... Czy nie na tym właśnie polega, z grubsza rzecz ujmując, wychowanie? A przecież człowiek jest istotą o wiele bardziej cenną, skomplikowaną i - wrażliwą! Błędy i zaniedbania, popełnione we wczesnym dzieciństwie „owocują” szerokim wachlarzem przeróżnych trudności charakterologicznych i adaptacyjnych. Z mojego doświadczenia wynika, że większość tzw. nerwic szkolnych powstaje we wczesnym dzieciństwie, a rola przedszkola od 3 roku życia wydaje się tutaj niedoceniana i przemilczana. O żłobkach nie wspominając. Tymczasem coraz więcej osób dobrowolnie pozbywa się kontaktu fizycznego i emocjonalnego z własnymi dziećmi, posyłając je np. do przedszkola już w wieku 2,5-3 lat. Ludzie ci święcie wierzą, że „to dla dobra dziecka”, że „będzie miało lepszy start”. Pozbawiają się więc możliwości uczestniczenia w jego rozwoju, pozostawiając to obcym, nieznanym ludziom. Narażają je na silne, negatywne emocje, związane z ciężkim naruszeniem poczucia bezpieczeństwa oraz na przeżycia, o których na pewno nigdy się od tak małego dziecka nie dowiedzą, a które często „wloką się” za nim przez całe życie. Nie chcą, nie potrafią lub nie mogą być przewodnikami swoich dzieci w świecie, w odkrywaniu i interpretowaniu tego świata. Mimo, że są to często ludzie rozsądni, wykształceni i odnoszą sukcesy w trudnych, odpowiedzialnych rolach zawodowych - w sposób dla mnie niepojęty wierzą, że ich trzy-, cztero- lub pięciolatek nauczy się czegoś cennego i dobrego od trzydziestoosobowej grupy równolatków, dozorowanych przez jedną „panią”, od której władze szkolne oczekują tylko dwóch rzeczy: żeby nie było wypadku i żeby „został zrealizowany program”. Wiem, że dom, rodzina, przyjaciele to naturalne środowisko człowieka, i że liczenie rzędów pierniczków na blasze z babcią to lepsza (bo naturalna) lekcja arytmetyki, niż sztuczne sytuacje w klasie.
Powodów zresztą jest, tak naprawdę, dużo więcej, bo wystarczyłoby mi przytoczyć problemy, z jakimi przychodzą do mnie rodzice uczniów, żeby zdać sobie jasno sprawę z tego, że te problemy najprawdopodobniej nigdy by nie wystąpiły, gdyby nie stworzył ich sztywny, nienaturalny system szkolny.

Niektórzy psycholodzy uważają, że dzieci, które nie chodzą do szkoły będą miały problemy z powodu braku tamtejszej socjalizacji. Co Pani na to?
- Dobrze to Pani ujęła - „tamtejszej socjalizacji”. Szkoła, system i metody nauczania, procesy grupowe, występujące w klasie - na pewno czegoś uczą. Tylko trzeba sobie jednak zadać ważne pytanie. I byłoby bardzo dobrze, gdyby ludzie zadawali je sobie jak najwcześniej, może nawet, zanim urodzi im się dziecko. A to pytanie brzmi: kim dla mnie jest moje dziecko i na jakiego człowieka chcę je wychować? Myślę, że odpowiedzi każdy musi szukać w sobie i w swoim systemie wartości. Czy moje dziecko chcę wychowywać osobiście, zgodnie z moim systemem wartości, na człowieka kreatywnego, myślącego, otwartego i niezależnego intelektualnie czy wolę oddać je w ręce tzw. specjalistów. Bo szkoła, siłą rzeczy, nie znosi żadnych „odchyleń od normy”. Wiele już o tym napisano, również na Stronie Edukacji Domowej. Dzieci z „trudnościami szkolnymi”, tak samo, jak dzieci wybitne, nie mieszczą się w tym systemie. Reszta, jeżeli chce przetrwać, to musi nauczyć się konformizmu i stosować mimikrę. Samodzielne myślenie, odrębne zdanie jest niemile widziane i często tak finezyjnie tępione, że trudno nawet coś komuś konkretnie zarzucić. W coraz niższych klasach pojawia się zjawisko tzw. drugiego życia (zwanego też „falą”). Agresja, spowodowana m.in. zagęszczeniem klas, niedotlenieniem, przemęczeniem i nieracjonalnymi planami lekcji - kwitnie. Powstają coraz to nowe (i sowicie opłacane z naszych podatków!) cudowne recepty i programy na zwalczanie tej agresji. Również w przedszkolu! Można powiedzieć, parafrazując słynną wypowiedź Stefana Kisielewskiego, że szkoła bohatersko zwalcza problemy, nieznane tam, gdzie nie istnieje przymus szkolny...To wszystko są elementy szkolnej socjalizacji. Można z niej wyjść okaleczonym psychicznie, moralnie i fizycznie. Tabloidy pełne są soczystych opisów takich zdarzeń. Z drugiej strony - przeróżne poradniki dla młodych matek i rodziców płci obojga zawierają regularnie w nich zamieszczane artykuły, w których autorytatywnie stwierdza się, że dla prawidłowego rozwoju dziecka i jego przyszłego szczęścia należy wyrwać je jak najwcześniej ze środowiska rodzinnego i oddać w zręczne ręce specjalistów, którzy już tam najlepiej wiedzą, jak i czego uczyć nasze dzieci. Zupełnie magiczną formułą jest tutaj stwierdzenie, (traktowane jako argument ), że „takie są standardy europejskie”.

Czy zna Pani osoby, które uczą domowo?
- I znowu trudno mi na to pytanie odpowiedzieć po prostu: „tak” lub „nie”. A to dlatego, że nie mam osobiście (poza znajomościami internetowo-telefonicznymi, że tak się wyrażę...) nikogo prywatnie znajomego, kto „zgodnie z literą prawa” zabrałby dziecko ze szkoły i nauczał je wyłącznie we własnym zakresie. A jednocześnie znam bardzo wiele osób, których dzieci, zgodnie z obowiązującym przymusem - do szkoły chodzą, przebywają tam codziennie po wiele godzin, a następnie, po powrocie do domu - są od nowa wszystkiego uczone przez domowników, tym razem skutecznie. Dzieje się tak szczególnie w przypadku tzw. dyslektyków, którzy w warunkach szkolnych, przy stosowaniu powszechnie obowiązujących metod nauczania - zwyczajnie nie są w stanie skorzystać z edukacji proponowanej przez takie placówki. Sama doświadczyłam takiego „podwójnego życia edukacyjnego” z moim najmłodszym dzieckiem, teraz już uczniem II klasy LO. W wyniku takich praktyk dziecko i jego rodzice chodzą permanentnie zmęczeni, a czas, który można by inaczej (i niewątpliwie lepiej) wykorzystać - traci się często na bezproduktywne siedzenie w klasie. Od kiedy wiem o możliwości nauczania domowego, informuję o tym wszystkich takich rodziców. Jak do tej pory - o ile wiem - nikt jeszcze na takie „rewolucyjne” posunięcie się nie zdecydował. Ja sama proponowałam także mojemu synowi takie rozwiązanie, ale to było już pod koniec gimnazjum i chyba względy towarzyskie spowodowały, że nie zechciał z tej propozycji skorzystać. Być może okres dojrzewania (i powolne zbliżanie się ku końcowi edukacji szkolnej) nie jest więc najszczęśliwszym momentem na rozpoczynanie edukacji domowej...

A czy zna Pani osoby sławne, które były nauczane domowo?
- Tak, oczywiście wiem o takich sławach, jak Albert Einstein czy Tomasz A. Edison. Jednak wiem też ( jak wszyscy ludzie, chętnie czytający biografie), że właściwie do końca XIX w. mało która ze słynnych później osób chodziła do jakiejś szkoły. To z reguły szkoła przychodziła do domu, czy to w osobach specjalnie wyszukanych i zatrudnianych nauczycieli lub guwernerów, czy też po prostu - wykształceni (też najczęściej domowo, przynajmniej do pewnego momentu) członkowie rodziny (matki, ojcowie, krewni) brali na siebie to zadanie. Żeby daleko nie szukać, to moi Rodzice, choć nie byli sławni, mogliby tutaj służyć za przykład takiej rodzinnej korporacji edukacyjnej. Oboje byli najmłodszymi dziećmi pośród licznego rodzeństwa. W wyniku „nikomu nieznanych procesów”, ot tak, po prostu i nie wiadomo jak i kiedy, w wieku 5 lat umieli dobrze czytać, pisać i liczyć. Umiejętności te zdobyli bez żadnego wysiłku, towarzysząc po prostu starszemu rodzeństwu, które uczone było w domu przez tych najstarszych. W większości znanych mi wieloosobowych rodzin taka sytuacja jest powszechna. Tam, gdzie nie istnieją problemy rozwojowe - wystarczy wrodzona, spontaniczna ciekawość dzieci, żeby niejako mimochodem przyswajały wszelką wiedzę i informację, na jaką się natkną. Jeżeli to będzie zielony żuczek na spacerze w lesie, to zapytają o niego, a otrzymaną odpowiedź zachowają na długo, bo oprócz czystej informacji słownej, będzie ona miała dla nich i zapach lasu, i szelest liści i poczucie bezpieczeństwa, wynikające z bliskości zaufanej osoby i indywidualnego kontaktu.
Nauczanie domowe, to nauczanie spontaniczne, indywidualne, a więc dostosowane zawsze i na bieżąco do aktualnych potrzeb i możliwości osób, biorących udział w tym akcie. To poszanowanie dla indywidualności człowieka (i dziecka, i dorosłego) nawet w tak, wydawałoby się, „błahym” aspekcie, jak samopoczucie, związane z porą dnia, warunkami meteorologicznymi i typem reaktywności partnerów. Taka indywidualna, niemal intymna relacja umożliwia łagodne przechodzenie od konkretów do abstrakcji, wyciąganie wniosków i stawianie oraz sprawdzanie hipotez. Spełnienie tych warunków gwarantuje optymalne efekty w postaci umiejętności kreatywnej obserwacji, niezależności myślenia i obrony swoich racji przy pomocy argumentów. W tym bliskim kontakcie można (i trzeba) dziecku przekazać swój światopogląd, a więc i system wartości, swoje przemyślenia, ale i wątpliwości. W dziedzinach, w których nie czujemy się mocni - możemy razem z dzieckiem, na jego oczach zdobywać tę wiedzę, podając ją następnie w formie przystępnej i zrozumiałej. Ja, jako dość doświadczona matka i babcia (troje dzieci i troje wnucząt) wiem, że przyznanie się do niewiedzy i poszukiwanie odpowiedzi razem z dzieckiem - nie tylko nie umniejsza autorytetu rodzica, ale wręcz przeciwnie, uczy dziecko szacunku dla rzetelności i uczciwości. Tak wychowywany człowiek ma też szansę być wolnym wewnętrznie, bez względu na zewnętrzne okoliczności.

John T. Gatto, krytyk szkół, powiedział, że do prawidłowego rozwoju dziecka potrzebna jest mu samotność i prywatność. Wskazywał na fakt, że dziś ludzie nie mogą znieść własnego towarzystwa, potrzebują telewizora, telefonu, licznych, powierzchownych relacji, w szkole w zasadzie nie mają prywatności... Jakie jest Pani zdanie na ten temat?
- Zgadzam się z tym. Człowiek, nawet bardzo malutki, potrzebuje przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Tę najbardziej elementarną potrzebę zaspokoić może tylko stabilny kontakt psychiczny i fizyczny z najbliższymi osobami. Aby móc opuścić swoją mamę choćby na moment, trzeba najpierw wiele razy przekonać się, że można do niej w dowolnym momencie wrócić, ponieważ ona nie „znika” np. za drzwiami. Takie pozytywne doświadczenia umożliwiają maluchowi coraz dłuższe przebywanie we względnej izolacji (chociażby pod stołem!), gdzie dziecko już ok. 2-3 r.ż., manipulując zabawkami - przetwarza swoją wiedzę i kontakty społeczne, klasyfikuje zdobyte doświadczenia i próbuje je „zastosować” wobec misiów czy lalek. Tak uczy się po prostu żyć. Uczy się też przebywania z samym sobą, co w przyszłości zaowocuje umiejętnością refleksji i autorefleksji, którą psychologowie nazywają „wglądem w samego siebie”. To niezwykle cenna i pożądana umiejętność, ponieważ w przyszłości gwarantuje optymalną kontrolę nad swoim życiem i postępowaniem, możliwości szybkiej autokorekty, a w efekcie tak osławioną i pożądaną „asertywność”. Cisza i spokój sprzyjają temu procesowi.
Jeżeli człowiek ma zaburzone poczucie bezpieczeństwa, to dominującym odczuciem staje się niepokój i lęk. Ten lęk jest najczęściej nieokreślony. Wtedy samotność staje się nie do zniesienia. Stale włączone radio czy telewizor mają zagłuszyć poczucie zagrożenia i odwrócić naszą uwagę od narastającego napięcia. W domach, gdzie takie urządzenia dominują, relacje między członkami rodziny nie mają się jak i kiedy rozwinąć. Ludzie Ci nie rozwiązują swoich problemów, tylko np. żyją życiem serialowych postaci. Znam, niestety, takie domy, gdzie każdy (nawet sześcioletni!) członek rodziny ma w swoim pokoju własny zestaw, składający się z radia, telewizora i komputera. Każdy żyje swoim na wpół wirtualno-medialnym życiem, wpływ rodziców na dzieci jest tylko formalny, a treści, płynące z głośników i ekranów są traktowane, jak prawdy objawione... Myślę, że człowiek, mimo postępu techniki, jest wciąż taki sam - ma określone potrzeby psychiczne: bezpieczeństwa, miłości, bliskości, uznania czy sukcesu. A do ich realizacji potrzebny mu jest - do końca życia - drugi, bliski człowiek. Właściwym miejscem dla takich relacji powinien być dom, w którym dziecko znajdzie i bliskość, i samotność i intymność. Żadna instytucja publiczna, z oczywistych względów, nie może zapewnić dziecku takich warunków.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Natalia Dueholm

 

Za: http://www.edukacjadomowa.piasta.pl/koziel-graczyk.html

Nadesłał: Jacek