Przypominamy tekst z 2006 roku, w którym pada kilka słów o właśnie zmarłym marksistowskim filozofie Leszku Kołakowskim. Nie minęło wiele godzin od śmierci, a już niektórzy próbują stawiać mu pomniki i chować na Wawelu.
(Zobacz wpis na : http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=18&pid=1878 przyp red.WSP)
„Autorytety” osławionej lewicy laickiej, która dziś gnieździ się między innymi w „Gazecie Wyborczej” (ale nie tylko, bo do tego nurtu należy także „Nie” Jerzego Urbana a nawet „Trybuna” – d. „Trybuna Ludu”, jakby ktoś nie pamiętał) kruszą się, jak budowy socjalizmu. Kiepski materiał, bardzo złe wykonanie i nieuchronny upływ czasu (na szczęcie) robią swoje. Z ich grona co chwila odpadają osoby i osóbki, sztucznie wykreowane. Nie ma już Lesława Maleszki (no, w „GW” jest, bo mu kolesie zginąć nie dadzą), nie ma ks. Michała Czajkowskiego (choć redakcja „Więzi” zapowiedziała, że nadal będzie korzystać z jego… usług), nie ma Andrzeja Samsona (jest, ale siedzi za pedofilię), nawet taka figura, do której do niedawna kazano nam się modlić, jak Jacek Kuroń, kruszy się pośpiesznie. Dlatego to środowisko tak bardzo dba o resztę, bo każdy kolejny ubytek to dla nich dziura nie do „zalepienia”.
„Myśmy chodzili i nosili czerwone gwiazdki z sierpem i młotem, śpiewaliśmy piosenki ze słowami Bruno Jasieńskiego, która się kończyła «o Polską Republikę Rad». Nosiliśmy nagany w kieszeniach, przyjaźniliśmy się z bezpieką, takich nas było niewielu na uniwersytecie. Myśmy w zasadzie nienawidzili tej nacjonalistycznej frazeologii gomułkowskiej. Tej, co głosiła – demokracja, naród, Maria Konopnicka, Kościuszko. To wszystko bzdura. My jesteśmy komunistami i chcemy komunizmu. To, że się wyrzuciło [w 1948 r.] Gomułkę, było dla nas bardzo przyjemne”
A jest jeszcze co kruszyć. Sam Adam Michnik chwieje się w posadach. Wysłany na długoterminowe urlopy, chowany gdzieś po kątach, powstrzymywany (dość skutecznie) w swych intelektualno-publicystycznych zapędach (polegających na obfitym cytowaniu intelektualistów, choć to nie zapewnia automatycznie dołączenia do ich grona) – co chwila wpada, jak śliwka w kompot. Ostatnia afera z nagraniem jego rozmów z Aleksandrem Gudzowatym przysporzyła mu wprawdzie sławy, ale chyba nie o to chodziło. Bo to czyni go przecież nie sławnym, lecz osławionym, a to ogromna różnica.
Wyznania towarzysza „Kołka”
Do grona nielicznych, których pomnik trzyma się dość mocno, należy marksistowski filozof Leszek Kołakowski. Wszędzie (w mediach) go pełno, bo na wszystkim się zna. Ukochany przez „GW” i „Tygodnik Powszechny” (cóż to za wspaniała symbioza, warta pogłębionej analizy), zawzięcie walczy z każdą próbą zarysowania jego obrazu. Ostatnio w „Rzeczypospolitej” ukazał się o nim ciepły artykuł dr. Piotra Gontarczyka z IPN, pokazujący, że Kołakowski od połowy lat 60-tych ubiegłego wieku był obiektem obserwacji i szykan peerelowskiej bezpieki. Jednakże próba przypomnienia przez autora, co jego bohater robił wcześniej (a także, co myślał później), spotkała się z jego zdecydowanym „daniem odporu”, w formie listu w tejże „Rz”.
Ale po kolei. Dr Gontarczyk przypomniał pokrótce stalinowskie zasługi ówczesnego pupilka komunistycznego reżimu, cytując jego własne słowa: „Myśmy chodzili i nosili czerwone gwiazdki z sierpem i młotem, śpiewaliśmy piosenki ze słowami Bruno Jasieńskiego, która się kończyła «o Polską Republikę Rad». Nosiliśmy nagany w kieszeniach, przyjaźniliśmy się z bezpieką, takich nas było niewielu na uniwersytecie. Myśmy w zasadzie nienawidzili tej nacjonalistycznej frazeologii gomułkowskiej. Tej, co głosiła – demokracja, naród, Maria Konopnicka, Kościuszko. To wszystko bzdura. My jesteśmy komunistami i chcemy komunizmu. To, że się wyrzuciło [w 1948 r.] Gomułkę, było dla nas bardzo przyjemne”. (P. Gontarczyk, Filozof pod lupą, „RZ” 4-5 listopada 2006 r.). Profesor Kołakowski mówił to nie w 1945 roku, co można byłoby jeszcze podciągnąć pod wczesne ukąszenie jadem marksizmu. On to mówił w połowie lat 60-tych, gdy oficjalnie był już „dysydentem”, szykanowanym przez SB!
„Kołek” broni się jak może, choć argumentów nie ma
Nic dziwnego, że riposta filozofa była mocna: „Czy prawo zezwala, by bez wiedzy i zgody osoby inwigilowanej przez UB publikować w prasie ubeckie dokumenty z tej inwigilacji, w tym fragmenty przechwyconych przez bezpiekę listów czy podsłuchanych rozmów? Rzecz dotyczy osoby, która nie podlega lustracji (nie jest posłem ani ministrem, ani nikim w tym rodzaju), nie jest podejrzana o TW, ani nie ubiegała się o status pokrzywdzonego i dostęp do własnej teczki”. („Rz” z 18-19 listopada 2006 r.). Zauważmy, że nasz autorytet moralny nie kwestionuje prawdziwości tych wypowiedzi, on tylko (na razie pośrednio) domaga się wprowadzenia cenzury, aby takie rzeczy (och, co za skandal!), nie mogły się ukazywać.
Sprawa ma szersze znaczenie. Wraz z przejęciem ubecko-esbeckich archiwów społeczeństwo, dotąd tumanione ckliwymi opowiastkami o tamtych czasach, zaczyna coraz więcej dowiadywać się, jak to było naprawdę, kto był kim, po której stronie i jakie to było zaangażowanie. Mamy nie tylko prawo do takiej wiedzy. Instytucje do tego powołane mają wprost obowiązek nam to udostępniać, abyśmy wreszcie mogli zacząć odróżniać przysłowiowe ziarno od plew. A przecież jaki był wrzask Adama Michnika na samą zapowiedź, że w IPN mogą być taśmy z esbeckimi podsłuchami jego rozmów. Ten bojownik o prawa człowieka i wolność słowa (?) już zagroził procesami sądowymi w przypadku ich ujawnienia. Nic dziwnego – po dekonspiracji „rozmów” Jacka Kuronia z przedstawicielem resortu gen. Czesława Kiszczaka (który w pewnych, na szczęście szybko kurczących się kręgach uchodzi za „człowieka honoru”), gdy obaj panowie rozmawiali jak towarzysz z towarzyszem (to nic, że były) w tych kręgach po prostu panuje strach. Jest to strach przed wiedzą, która miała być na zawsze starannie ukryta i dostępna tylko wybranym, najbardziej zaufanym.
Nie chciał „chamom” ustąpić, więc z PZPR nie wystąpił
Wracając do Kołakowskiego – w „GW” (z 23 października 2006 r.) ukazała się relacja z jego wystąpienia w Audytorium Maximum na Uniwersytecie Warszawskim, jakie miało miejsce w 40-tą rocznicę zebrania Związku Młodzieży Socjalistycznej (sic!). Profesor miał tam znakomitą okazję, aby przed licznie zgromadzoną publicznością dokonać czegoś w rodzaju „rachunku sumienia”. Nic z tego, nie było żadnych rozliczeń z niechlubną przeszłością ani najmniejszych objawów skruchy. „Co złego, to nie my” – zdaje się nie tylko mówić, ale i myśleć ten wiekowy człowiek… Zamiast tego, zwracając się do „młodych słuchaczy”, powiedział: „Może wam się wydawać dziwne, że ja i moi koledzy tak siedzieliśmy w tej partii, zamiast z niej występować. Byliśmy przywiązani do tradycji socjalistycznych, poza tym ważne dla nas było, by w partii byli nie tylko aparatczycy, nie tylko te chamy rozmaite”.
Ot, jaka wolta. Z komunizmu nie zostało żadnego śladu, w jego miejsce pojawiła się za to „tradycja socjalistyczna” (może nawet jej niepodległościowy nurt? Czemu nie, gawiedzi można wszystko sprzedać, w dodatku tanio). W dodatku Kołakowski siedział w tym jakoby dla naszego dobra. Bo skoro w partii komunistycznej (tak, to była partia komunistyczna, a nie socjalistyczna) byli jacyś źli „aparatczycy”, czyli, mówiąc jego słowami „chamy rozmaite”, to on, intelektualista i inni tego pokroju towarzysze musieli dla nich stanowić równowagę. I jesteśmy prawie u sedna sprawy. Określenia „Chamy” i „Żydy” przyjęły się w opisach walk frakcyjnych w połowie lat 50-tych. Zamierzchła to historia, ale jej sens polega na tym, że byli wówczas „źli” i „dobrzy” komuniści. Ci źli to właśnie owe „chamy”, nawiązujące do demokracji (wprawdzie plebejskiej, ale zawsze), nacjonalizmu (ten straszny Kościuszko, ta okropna Konopnicka!). A ci dobrzy? Ot, to właśnie Kołakowski i jego towarzystwo. Zaliczyć do niego można przecież zmarłego niedawno koryfeusza pałkarskiego marksizmu Adama Schaffa, zapiekłego wroga katolicyzmu i polskości (dyrektora Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR, redaktora naczelnego „Myśli Filozoficznej”, później dyrektora Instytutu Filozofii i Socjologii (do 1968 r.), członka PAN), czy Tadeusza Krońskiego (też tego formatu filozofa), który kierował Katedrą Historii Filozofii Nowożytnej Uniwersytetu Warszawskiego. Tenże Kroński bez ogródek w 1948 roku zapowiadał: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji”. Zwalczał „nikczemną do szpiku kości prawicową inteligencję polską” i dążył do „zdławienia” katolicyzmu i… polskiego romantyzmu.
Żaden cel nie może usprawiedliwiać zbrodni ludobójstwa!
Czy tak mają wyglądać pseudo rozliczenia najstraszliwszego okresu w dziejach myśli w Polsce, gdy królowały ciemnota i intelektualny bandytyzm? A nie były to tylko słowa. W pierwszej dekadzie Polski Ludowej zamordowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Setki tysięcy siedziały w więzieniach. Miliony nie mogły wrócić do kraju z emigracyjnej poniewierki. Miliony tłamszonych obywateli komunistycznego państwa poddano okropnym represjom (z zakazem pojawiania się w stronach rodzinnych, z nakazem przyjmowania przymusowych „lokatorów” we własnych domach, wywłaszczanych z własności, nie dopuszczanych do nauki i kariery zawodowej).
Adam Schaff w „rozliczeniowej” jakoby książce z 1995 roku napisał, że naród polski jest „chory na antysemityzm”. W tym sensie jesteśmy dla nich w dalszym ciągu „chamami”. Ale czy każde przeciwstawienie się owym „Żydom”, czyli tym działaczom i funkcjonariuszom partyjnym, zaliczanym do tej kategorii, musi być od razu traktowane w kategoriach rasowych? A do tego jest przecież sprowadzane, co świadczy o podłej manipulacji, ale też o miałkości i płytkości myśli samozwańczych koryfeuszy nauki.
Jako ciekawostkę warto przytoczyć fakt, że funkcjonariusze SB w swych pracach operacyjnych nadali Kołakowskiemu pseudonim „Kołek”. A więc z nomenklatury zaliczyli go – zapewne niechcący – do kategorii „chamów”, bo chamskie to jest przezwisko. Może to właśnie ujawnienie tego kryptonimu tak bardzo rozwścieczyło światowej sławy filozofa? Kto wie, czasami małość ludzka objawia się w najbardziej niespodziewany sposób…
Co prawda, byłoby mu bardziej przyjemnie, gdyby jego publiczny życiorys i niegdysiejsze zasługi były pod większą kontrolą a na jego temat ukazywały się tylko peany, w stylu „GW”, jak choćby ten opublikowany z okazji jego 75 rocznicy urodzin: „wybitny filozof i historyk filozofii, znawca religii i teologii urodził się w 1927 r. w Radomiu, w rodzinie o tradycjach socjalistycznych i antyklerykalnych”. („GW” z 23 października 2002 r.). Ale przecież czasy cenzury i myślowego zamordyzmu miały odejść na zawsze, czyżby nasz filozof i jeszcze bierutowski (tak!) profesor nie zdążył się z tym dotychczas pogodzić?
Chyba nie, bo on nadal mentalnie i emocjonalnie tkwi w czasach swej młodości. W jednym z wywiadów w „GW” tak tłumaczył swe „zabawy z bronią” (bo i takie były w jego życiorysie, gdy z ubecją był za pan brat): „Strzelano do nas. Strzelało się z obu stron. Ale nikogo nie zabiłem, nie korzystałem z pistoletu”. Nabita broń podobno raz w roku sama strzela. Może więc ofiary „utrwalania władzy ludowej” w Polsce po 1944 roku ginęły wyłącznie z takiej przyczyny i jak zwykle, nie ma winnych?
Jeszcze jedno znaczące wyznanie Kołakowskiego: „W 1946 roku nie wierzyliśmy w prawdziwe referendum czy wybory. Ale był cel, który usprawiedliwiał. Myśmy nie uważali się za demokratów. Sądziliśmy, że społeczeństwo powinno być rządzone przez oświeconą elitę. (…) Masom trzeba podawać jakieś kłamstwa do wierzenia. Trudno”.
** ** **
Nie ma dla tego usprawiedliwienia. Bo jeśli tak, to tak samo można usprawiedliwiać nazizm („narodowy socjalizm”), czyli ideologię bliźniaczą dla „międzynarodowego socjalizmu”. Z punktu widzenia ofiar nie ma bowiem żadnej różnicy, w imię której z tych obłędnych ideologii ginęły miliony ludzi. Potępianie ideologii to także wskazywanie palcem winnych. Dla nazizmu ludzkość przygotowała Norymbergę, symbolicznie rozliczając i zamykając tamtą epokę. To samo należy zrobić z komunizmem. Żeby tacy Kołakowscy i inni nie wciskali nam stale umysłowej tandety, jakby oni to wszystko robili dla naszego dobra, a ich zbrodniczy cel był sam w sobie usprawiedliwieniem ich zbrodniczych czynów i zbrodniczych myśli. Bo te myśli były przecież propagandową, wulgarną osłoną dla bezkarnego panoszenia się najbardziej krwiożerczego w dziejach ludzkości systemu, czyli komunizmu. Jego ofiarą padło sto kilkadziesiąt milionów istnień ludzkich. Dokładnie o tyle za dużo, aby tolerować takie nieporadne próby tłumaczenia (się) Kołakowskiego i jemu podobnych. Miejmy nadzieję, że to wreszcie dotrze do głów tych, z których Kołakowski w dalszym ciągu po prostu szydzi w najlepsze.
Romuald Bury
Za: Polskie Jutro
Za: http://www.bibula.com/?p=752