Powyższa sentencja wita wszystkich, którzy wchodzą do Instytutu Badań nad Reżimami Totalitarnymi w czeskiej Pradze. Pasuje ona jak ulał do zdiagnozowania większości problemów, jakie po 1989 r. wystąpiły w naszych relacjach z sąsiadami. Nie ma już dziś ZSRR, NRD i CSRR, czyli państw, z którymi graniczyliśmy przez czterdzieści lat. W ich miejsce powstało aż siedem innych. Niektóre z nich, jak np. Białoruś czy Słowacja (nie licząc rządów ks. Tiso), nigdy nie były samodzielne. Dlatego też, aby z tymi krajami można było budować wspólną przyszłość, trzeba najpierw rozwiązać problemy z przeszłości.
Wspomniana sentencja pasuje także do opisu narastających konfliktów polsko-ukraińskich. Odpowiedzialne za nie są nie dwa słowiańskie narody, które dzieli (a raczej łączy) rzeka Bug, lecz establishmenty polityczne po obu stronach uznające, że na przemilczaniu i zakłamaniu można zbudować dobre relacje. Stało się to wbrew doświadczeniom europejskim, bo przecież dlatego relacje np. francusko-niemieckie są tak dobre, że politycy obu narodów nie bali się prawdy o niełatwej przeszłości. Podobnie jest w stosunkach polsko-niemieckich. Choć ciągle pojawiają się kontrowersje, jednak trzeba przyznać, że szkolnictwo na lewym brzegu Odry nie boi się zmierzyć z tym tematem. Jeden z moich przyjaciół, urodzony na Warmii, a wychowany w Bawarii, tak wspomina: "W szkole średniej w Monachium, do której uczęszczałem, wszystkie klasy musiały jechać do pobliskiego Dachau. Ja jako Polak byłem na to przygotowany, ale moi koledzy w czasie wizyty w obozie doznawali prawdziwego szoku. Niektórzy nawet mdleli [...]. To, czego nie chcieli im powiedzieć ich rodzice w domu, mówili nauczyciele. Na żadnej z lekcji historii, jak i później na studiach, nie słyszałem, aby ktoś zaprzeczał zbrodniom niemieckim albo też usprawiedliwiał Hitlera. Co więcej, w wielu krajach jest nawet kara za tak zwane kłamstwo oświęcimskie, czyli za twierdzenie, że nie było komór gazowych w KL Auschwitz".
Inna sprawa, że w Europie Zachodniej, o ile nie zaprzecza się Holokaustowi, o tyle się pomniejsza lub całkowicie pomija zagładę Słowian i Cyganów. Dla przykładu, przeciętny mieszkaniec Unii Europejskiej ludobójstwo dokonane w Warszawie kojarzy przede wszystkim z powstaniem w getcie, a nie z Powstaniem Warszawskim. Inny z moich przyjaciół, badający akta w Berlinie, twierdzi, że nawet w specjalistycznych publikacjach niemieckich trudno cokolwiek znaleźć o Westerplatte, zagładzie Wielunia czy zbrodniach Wehrmachtu dokonywanych w 1939 r. Dodam też w formie ponurego żartu, że u naszych zachodnich sąsiadów krąży dowcip: Gdzie była w czasie II wojny światowej największa orkiestra wojskowa? Oczywiście w Niemczech, bo po zakończeniu wojny 5 milionów Niemców twierdziło, że tam nosiło mundur, a nie w SS. A gdzie była największa kuchnia polowa? Oczywiście w Austrii, bo z kolei milion Austriaków twierdziło, że tylko tam odbywali służbę wojskową.
Powracając do relacji polsko-ukraińskich, a szczególnie do wychowania młodego pokolenia, trzeba zacząć od tego, że ludobójstwo na Kresach jest tematem tabu zarówno w polskich, jak i ukraińskich podręcznikach. Przeglądałem ostatnio podręcznik dla klasy licealnej z poszerzoną historią. Są w nim tylko - uwaga! - trzy zdania na ten temat. W innych podręcznikach ani słowa! Ostatnio miałem wiele spotkań z młodzieżą szkolną, więc z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że jeżeli młodzież cokolwiek wie na ten temat, to dzięki swoim rodzicom i dziadkom oraz nauczycielom pasjonatom, którzy się nie boją o tym mówić. Z kolei po ukraińskiej stronie jest od sasa do lasa. Tak jak w całym państwie, które też nigdy nie było niezależnym bytem państwowym, a które sklejone obecnie z różnych regionów (granice państwowe wytaczali, jak im się chciało, Stalin i Chruszczow) nie posiada wspólnej przeszłości. Dlatego też w szkołach na tych terenach, które dawniej należały do Austrii i Polski biednym uczniom wtłacza się w głowy, że krwawi banderowcy i esesmani byli bohaterami, ale już za rzeką Zbrucz uczy się, że byli to jednak zbrodniarze. Z takim galimatiasem oba kraje daleko wspólnie nie zajadą, a problemy będą wybuchać raz po raz.
Czytałem niedawno wywiad z dzielnym ks. Ludwikiem Rutyną, który w rodzinnym Buczaczu odbudował zniszczony kościół. Ten 93-letni kapłan, który przeżył piekło "czerwonych nocy", powiedział mądre słowa o konfliktach między Polakami a Ukraińcami: "Nie ma złych narodów, są tylko źli ludzie". Święte słowa. Chciałoby się też dodać, że są też źli przewodnicy tych narodów. Jedni, którzy gloryfikują zbrodnie i ich sprawców, a drudzy, którzy wszystko to tuszują.
Przykładem drogi do porozumienia jest decyzja o zwrocie Kościołowi jego świątyni w Dniepropietrowsku. Stało się to po latach ostrego konfliktu, o którym nieraz już pisałem. Nawiasem mówiąc, we Lwowie zawłaszczanie łacińskich kościołów trwa nadal. Taka jest niestety różnica między wschodnią a zachodnią Ukrainą. Przy okazji dodam, że na emeryturę odszedł ordynariusz diecezji charkowsko-zaporoskiej,bp Stanisław Padewski, rodem z Tarnopolszczyzny. Po 32 latach pracy na Podolu, we Lwowie i w Charkowie wyjechał do Kielc, gdzie zamieszkał w klasztorze kapucynów. Na emeryturę odszedł też bp Jan Bagiński, sufragan z Opola, rodem z Wołynia, naoczny świadek ludobójstwa. Ks. Rutyna, jak i obaj biskupi, uczynił bardzo wiele dla pojednania, ale na gruncie prawdy historycznej, a nie przemilczania. Mogą być oni wzorem dla polskich polityków.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Gazeta Polska, 19 sierpnia 2009
Za: http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=2079