Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Postępująca ratyfikacja traktatu lizbońskiego w Europie jest związana z bardzo daleko idącym lekceważeniem woli narodów Starego Kontynentu. Przebiega bez pytania narodów o zdanie i to pomimo powszechnego przekonania, że gdyby referendum ratyfikacyjne odbyło się np. w Niemczech, Holandii, Francji czy Wielkiej Brytanii – traktat zostałby po prostu odrzucony. Zatem elity polityczne poszczególnych krajów podjęły nieczystą grę wobec własnych wyborców tak, aby poza ich wolą budować państwo europejskie.

Kraje wielkie, takie jak Niemcy, mają nadzieję, że dzięki ratyfikacji zdobędą przewagę na kontynencie, szczególnie w sytuacji, gdy Federalny Trybunał Konstytucyjny orzekł daleko posunięte gwarancje suwerenności dla państwa niemieckiego. Największy problem mają kraje małe lub średnie, do których zalicza się Polska. Rządzący Rzecząpospolitą mieli do wyboru, albo prowadzić grę pozorów w stosunku do władców unijnych (tak czyni to dziś Vaclav Klaus – prezydent Czech), albo uprawiać fałszywą grę przed własnym społeczeństwem, mamiąc go pozorami starań o zagwarantowanie pozycji naszego państwa w Europie.

Po co ten traktat?
Niestety, na gruncie polskim mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem. Klaus orzekł, że nie jest w stanie ratyfikować traktatu, gdyż nie wypowiedział się w tej kwestii jeszcze czeski Trybunał Konstytucyjny. Mydląc oczy władcom UE, celowo zapomniał jakby dodać, że to on sam niedawno ponownie skierował traktat do trybunału. U nas udawano przed społeczeństwem, że wprowadzi się coś w rodzaju ustawy kompetencyjnej, gwarantującej jakieś atrybuty suwerenności polskim władzom. Minęło wiele miesięcy i żadnej ustawy nie ma, jest zaś podpis prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod lizbońskim traktatem. Wszystko odbyło się uroczyście, tylko prawie nikt nie zadał prostego pytania: z czego my, jako Polacy, mamy się cieszyć?

Katarzyna Orłowska-Popławska na łamach “Naszego Dziennika” (10-11 października 2009 r.) porównała nawet decyzję prezydenta do abdykacji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego po trzecim rozbiorze Polski. Zdaniem wielu, porównanie to jest tyleż błyskotliwe, co celne. Przyjrzyjmy się więc przez chwilę czasom z drugiej połowy XVIII wieku i spróbujmy dokonać małej analizy porównawczej.

Między suwerennością a poddaństwem
W XVIII wieku nasze elity polityczne przyzwyczaiły się do kurateli rosyjskiej, w szczególności za czasów panowania carycy Katarzyny II. Wielu naszych magnatów znajdowało poparcie na dworze petersburskim, wiedeńskim czy berlińskim. W zamian za wierną służbę monarchom obcych państw otrzymywali tytuły hrabiowskie, książęce itp. Rzeczpospolita zaś, przy słabej władzy królewskiej, była obszarem zmagania obcych potęg, wyrażającym się również swobodnym przemarszem obcych wojsk przez nasze terytorium. Sejm stał na obłędnym wręcz stanowisku, że skoro nikomu nie zagrażamy, to i nam nikt nie będzie zagrażał. Tymczasem zawiązanie konfederacji barskiej (1768-1772) sprowokowało carycę Katarzynę do zgody na pierwszy rozbiór Polski. Akt rozbioru, niespotykany w dotychczasowej historii Europy, chciano zalegalizować od strony formalnej i dlatego też zmuszono polski Sejm do zaakceptowania specjalnych traktatów, jakie zawarła Rzeczpospolita z państwami zaborczymi. W traktacie między cesarzową Austrii Marią Teresą a królem Polski Stanisławem Augustem Poniatowskim z 18 września 1773 r. czytamy, że ziemie przyłączone do Austrii nie były Polsce zabrane, ale przez nią “ustąpione”. W podobnym duchu brzmiał traktat Rzeczypospolitej z Rosją, gdzie zapisano, że sytuację ówczesną spowodowały “niepokoje, które ogarnęły na przeciąg kilku lat Królestwo Polskie, zagroziły wzburzeniem całkowitym tak ustroju tego państwa, jak wszystkim jego relacjom z sąsiadami, i w wyjątkowy sposób wzruszyły i pogorszyły stan dawnej przyjaźni i jedności, który był żywiony pomiędzy Najjaśniejszą Rzeczpospolitą i Imperium Rosyjskim”. Powyższy fragment odnosił się do działań konfederacji barskiej, którą przez cztery lata tłumiły wojska rosyjskie i pruskie. Zatem ziemie odebrane Rzeczypospolitej w pierwszym rozbiorze miały charakter “ekwiwalentu” należnego Rosji i innym państwom rozbiorowym za tłumienie niepokojów barskich (powstania patriotów polskich przeciwko obcej przemocy). Traktat rozbiorowy został zatwierdzony przez Sejm 30 września 1773 roku. Pojawiały się wprawdzie dramatyczne protesty patriotów (Tadeusz Rejtan), jednakże nie dały pożądanego rezultatu, nie wstrząsnęły dostatecznie polskimi sumieniami. Podobnie rzecz się miała z drugim rozbiorem również zatwierdzonym przez Sejm pod przymusem bagnetów rosyjskich.
Trzeci rozbiór Polski został “zalegalizowany” na skutek decyzji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który abdykował. Akt abdykacji dyktował królowi ambasador rosyjski Nikołaj Repnin. Zawierał on cały szereg stwierdzeń mówiących o zatroskaniu losem obywateli upadającego Królestwa Polskiego. W akcie abdykacji Stanisława Augusta czytamy: “Nie szukając w ciągu królowania naszego innych korzyści lub zamiarów, jak stać się użytecznym ojczyźnie Naszej, byliśmy także tego zdania, iż opuścić należy tron w okolicznościach, w których rozumieliśmy, że oddalenie nasze przyłoży się do powiększenia szczęścia współziomków Naszych lub też przynajmniej umniejsza nieszczęścia (…)”. I dalej: “(…) postanowiliśmy przeto z przywiązania do spokojności publicznej oświadczyć, tak jako też niniejszym aktem najuroczyściej ogłaszamy, że wolnie i z własnej woli wyrzekamy się bez ekscepcji wszelkich praw Naszych do Korony Polskiej, do Wielkiego Księstwa Litewskiego i innych należących do nich krajów, jako też znajdujących się w nich posesji i przynależytości; akt ten uroczysty abdykacji korony i rządu Polski w ręce Najjaśniejszej Imperatorowej Wszech Rosji składamy dobrowolnie i z tą rzetelnością, która postępowaniem naszym w całym życiu kierowała, zstępując z tronu, dopełniamy ostatniego obowiązku królewskiej godności, zaklinając Najjaśniejszą Imperatorową, ażeby macierzyńską swą dobroczynność na tych rozciągnęła, których królem byliśmy, i to wielkości jej duszy działanie wielkim swym sprzymierzeńcom udzieliła”.
Dzięki wcześniejszym decyzjom Sejmu polskiego oraz na skutek aktu abdykacji króla Polski zaborcy mogli ogłosić światu, że rozbiory są legalne, wszak najwyższe władze Rzeczypospolitej zrzekły się niepodległości. Oczywiście działo się to pod przymusem, jednakże nie umniejsza to hańby ciążącej na polskich politykach. Tym większe było oburzenie opinii patriotycznej i tym mocniej ta opinia wyraziła swój protest w powstaniu kościuszkowskim, a później w epoce napoleońskiej oraz w powstaniach dziewiętnastowiecznych.
Politycy polscy II Rzeczypospolitej pamiętali o hańbie polskich elit z XVIII wieku. Dlatego po nowym rozbiorze z września 1939 roku, dokonanym na skutek paktu Ribbentrop – Mołotow, nie znalazł się nikt z polskich władz ustawodawczych i wykonawczych, kto zaakceptowałby (zalegalizował) to bezprawie. Starano się za wszelką cenę utrzymać atrybuty władzy w polskich rękach. Dlatego przez całą wojnę na emigracji działał polski rząd, a w kraju struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Nawet po zdradzie aliantów w Jałcie i w konsekwencji po cofnięciu przez aliantów uznania dla rządu na uchodźstwie, władze emigracyjne nigdy nie przestały działać, nigdy nie zdradziły sprawy polskiej. Dopiero po wolnych wyborach prezydenckich na początku lat dziewięćdziesiątych prezydent Ryszard Kaczorowski przekazał przedwojenne insygnia władzy Lechowi Wałęsie.

W macierzyńską opiekę
Dla wnikliwego obserwatora nie jest tajemnicą, do której tradycji możemy porównać działania dzisiejszych polskich elit politycznych. Chociaż czcimy rocznice bohaterskich zmagań o niepodległość z czasów II wojny światowej, działania naszych rządzących przypominają dziś często kapitulacyjną postawę rozbiorowych sejmów czy zachowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego. Różnica polega tylko na tym, że dzisiaj sprawa ta dotyczy wielu innych narodów europejskich. I pewnie przy wprowadzaniu traktatu lizbońskiego nasi rządzący wyrażają dziś podobnie naiwną nadzieję, jaką żywił przed ponad dwustu laty Stanisław August, “zaklinając Najjaśniejszą Imperatorową, ażeby macierzyńską swą dobroczynność na tych rozciągnęła, których królem byliśmy…”. Różnica może polega tylko na tym, że wówczas chodziło o imperatorową Rosji, dziś może chodzić o panią kanclerz Federalnej Republiki.

Prof. Mieczysław Ryba

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 15 października 2009, Nr 2042 (3563)

Za: http://www.bibula.com/?p=14846