Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Na kilka miesięcy przed konferencją klimatyczną w Kopenhadze w brytyjskiej prasie przedstawiono raport opracowany przez naukowców z London School of Economics, z którego miało wynikać, że sterylizacja, antykoncepcja i aborcja są prawie pięć razy tańsze jako środki zapobiegające zmianom klimatu niż konwencjonalne tzw. zielone technologie

Zakończona niedawno konferencja klimatyczna w Kopenhadze ujawniła, że pod szczytnym hasłem ochrony środowiska naturalnego kryje się próba wprowadzenia obowiązkowego limitowania ludności świata. Radykalni ekolodzy winą za tzw. globalne ocieplenie obciążają człowieka, co prowadzi do "oczywistego" wniosku, że dla przyszłości świata byłoby najlepiej, gdyby ludzie zniknęli, a wtedy nasza planeta zostałaby uratowana.

Logika myślenia jest porażająca, bo proponuje się zwalczanie choroby przez zabicie pacjenta. Już starożytni w takich sytuacjach mawiali: "Medice, cura te ipsum", czyli "Lekarzu, ulecz się sam". Choć żyjemy w czasach niebywałego rozwoju wiedzy i technologii, to ignorancja i obskurantyzm to koła napędowe ideologii pozbawionych wszelkich podstaw naukowych i prowadzących do katastrofy.
Tak zwani eksperci twierdzą, że im więcej ludzi na świecie, tym wyższy poziom emisji CO2, i jako lekarstwo proponują ograniczenie liczby ludności. W ten sposób uzasadniana autorytetem nauki teoria mająca na celu rzekome uratowanie świata od zagłady służy wprowadzaniu na gruncie międzynarodowego prawa programów proaborcyjnych i proeutanazyjnych oraz wdrażaniu polityki antynatalistycznej i depopulacyjnej. Dawniej te teorie były uzasadniane hasłami walki z głodem i ubóstwem, dziś modna jest motywacja ekologiczna.


Maltuzjanizm i ekologia
Przed inauguracją międzynarodowej konferencji klimatycznej w Kopenhadze władze tego kraju zaproponowały, by zahamować przyrost naturalny na świecie, zwłaszcza w krajach biednych i rozwijających się. Przedstawiciele rządu duńskiego powoływali się przy tym na ekspertów ONZ, którzy twierdzą, że nadmiar ludzi w istotny sposób przyczynia się do zmian klimatycznych. Według raportu Funduszu Ludnościowego Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNFPA) "żaden człowiek nie jest wolny od emisji dwutlenku węgla" i dlatego "każdy z nas stanowi problem i każdy może być rozwiązaniem". Tym samym najważniejsza na świecie organizacja międzynarodowa, która stawia sobie za cel zapewnienie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego, rozwój współpracy między narodami oraz popieranie przestrzegania praw człowieka, zaproponowała rozwiązanie problemów ludzkości poprzez pozbycie się ludzi.
Duńska propozycja to nic nowego. Zalecenia polityki antynatalistycznej i depopulacyjnej od lat spotykamy, w zmodyfikowanej i często zawoalowanej formie, w oficjalnych dokumentach ONZ i agend tej organizacji. Tradycja maltuzjańska i eugeniczna legła u jej podstaw. W 1946 r. pierwszym dyrektorem generalnym UNESCO (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Oświaty, Nauki i Kultury) został brytyjski biolog Julian Huxley (brat pisarza Aldousa Huxleya), który opowiadał się za sterylizacją upośledzonych umysłowo i tych, z którymi społeczeństwo nie wiedziało, co zrobić. Podobne poglądy reprezentował Frederick Osborn, jeden z założycieli Amerykańskiego Towarzystwa Eugenicznego, który w 1952 r. został pierwszym przewodniczącym wpływowego Population Council, założonego przez Johna D. Rockefellera III. Co prawda jest to instytucja prywatna, ale trudno o niej nie wspomnieć z racji wpływu, jaki grupa Rockefellera wywierała i nadal wywiera za jej pośrednictwem na programy demograficzne ONZ i jej agendy, przede wszystkim na Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych (UPFA). Obecna szefowa tej agendy ONZ Thoraya Ahmed Obaid wystąpiła z apelem o 23 mld USD na upowszechnianie aborcji w świecie. Ponieważ fundusze na prenatalny holokaust (według statystyk na świecie zabija się rocznie ponad 50 mln nienarodzonych dzieci) spływają powoli, dlatego też UNFPA zaczęła stosować nośną ostatnio retorykę ekologiczną i wiąże politykę ograniczenia ludności świata z ochroną środowiska.
Kontrolę urodzin promuje też wiele innych bardzo ważnych instytucji i organizacji międzynarodowych oraz rządy niektórych najbogatszych krajów świata. Korzystając z argumentu siły, uzależnia się pomoc ekonomiczną i technologiczną od przyjęcia polityki "ograniczenia przyrostu naturalnego". Takie działanie określa się w języku dyplomatycznym mianem "dialogu politycznego", a nie "przymusu". W ten sposób zamiast pomocy gospodarczej i żywności mieszkańcy krajów bez siły przebicia, w ramach "dawania pierwszeństwa problemom populacyjnym", otrzymują pigułkę hormonalną, prezerwatywę, środki poronne, darmową sterylizację i aborcję. Taka oto polityka uzasadniana jest walką o ochronę Ziemi przed skutkami globalnego ocieplenia. Stąd też tu i ówdzie zaczęły padać pomysły, by limitować populację, bo przecież to ludzie emitują sporą ilość CO2 do atmosfery.

Rozwody szkodzą środowisku
Przesiąknięci totalitarną mentalnością radykalni ekolodzy próbują wykorzystać koniunkturę i coraz wyraźniej zaczynają wpływać metodami przymusu na sposób życia, model rodziny i indywidualne decyzje rodziców dotyczące prokreacji. Istnieje już nawet organizacja Voluntary Human Extinction Movement (Ruch na rzecz Wyginięcia Rodzaju Ludzkiego), której działacze twierdzą, że alternatywą dla wymarcia milionów gatunków roślin i zwierząt na Ziemi jest dobrowolne wyginięcie jednego tylko gatunku: homo sapiens.
W 2007 r. pojawiła się informacja o szokującym pomyśle australijskich lekarzy. Według nich, rodzice, którzy posiadają więcej niż dwoje dzieci, powinni do końca życia płacić specjalny podatek za dodatkową emisję CO2. Autorzy pomysłu domagali się nałożenia na takich rodziców 5 tys. dolarów australijskich opłaty za każde "dodatkowe" dziecko, a oprócz tego - zwiększenia ich rocznego opodatkowania o 800 dolarów australijskich. Z kolei pary, w których jedna osoba poddała się sterylizacji, mogłyby otrzymywać specjalne wynagrodzenie.
Kilka miesięcy przed konferencją klimatyczną w Kopenhadze w prasie brytyjskiej przedstawiono raport opracowany przez naukowców z London School of Economics, z którego miało wynikać, że sterylizacja, antykoncepcja i aborcja są prawie pięciokrotnie tańsze jako środki zapobiegające zmianom klimatu niż konwencjonalne tzw. zielone technologie. "Najlepszym sposobem na zwalczanie globalnego ocieplenia jest zredukowanie nadmiernej liczby populacji ludzkiej poprzez stosowanie antykoncepcji i aborcji" - napisano w raporcie naukowców z grupy Optimum Population Trust działającej przy prestiżowej London School of Economics and Political Science (LSE). Czterdziestodwustronicowy raport nosi tytuł: "Mniej emitujących, mniej emisji, niższe koszty". Wynika z niego, że ograniczenie "niechcianych ciąż" doprowadzi do zmniejszenia emisji CO2.
Jakimi metodami naukowcy chcą zmniejszać liczbę "emitujących"? Jak czytamy w raporcie, rekomendowane jest "planowanie rodziny, aborcja, sterylizacja i masowa dystrybucja antykoncepcji", które powinny być postrzegane jako priorytetowe metody na obniżenie emisji CO2. Ekosegregatorom można zadedykować wnioski naukowców z Uniwersytetu Michigan w USA, którzy badali negatywny wpływ rozwodu na środowisko. Jego skutkiem jest bowiem zazwyczaj założenie nowego gospodarstwa domowego, a co się z tym wiąże - zwiększenie powierzchni mieszkalnej, wyposażenia i użytkowanego sprzętu. Zdaniem badaczy, wysoki wskaźnik rozwodów pociąga za sobą marnotrawstwo energetyczne oraz zwiększenie produkcji odpadów, które zatruwają środowisko. Gospodarstwa amerykańskich rozwodników zużywają o 56 proc. więcej elektryczności i wody na osobę niż gospodarstwa par małżeńskich. Autorzy badań wyliczyli, że gdyby nie było rozwodów, tylko w USA można by było zaoszczędzić ponad 73 mld kWh elektryczności i 2373 mld litrów wody. Jednak zatroskani o środowisko ekolodzy są niekonsekwentni, bo nie słychać głosów, co zrobić, by ograniczyć ewidentnie szkodliwą społecznie plagę rozwodów.

Globalna władza nad człowiekiem
Nasza pogrążona w zimie demograficznej cywilizacja, pełna paradoksów i sprzeczności, znajduje się na rozdrożu. Fanatycy walki z "globalnym ociepleniem" lansują swoje niedorzeczne teorie, wykorzystując manipulacje badaniami naukowymi, zastraszając i nie dopuszczając do głosu rzetelnych naukowców. Cynicznie wykorzystują histerię współczesnych społeczeństw z powodu rzekomego zagrożenia. Tymczasem pod niewątpliwie pozytywnymi hasłami ochrony naturalnego środowiska człowieka kryje się ideologia o antyludzkim posmaku. Ideologia bezpieczeństwa demograficznego stanowi osnowę "kultury śmierci". Jest wyrazem koncepcji, w której człowiek czyni siebie samego sankcją orzekającą o istnieniu drugiego człowieka - słabszego, chorego lub arbitralnie z jakiegoś powodu uznanego za niepożądanego.
Dzisiejsza biopolityka - czyli nowa postać globalnej władzy nad człowiekiem i życiem ludzkim wykorzystująca najnowsze zdobycze inżynierii społecznej, statystyki, informatyki, nauk medycznych, ekonomii, prawa, filozofii analitycznej - bazuje również na teoriach eugenicznych, a przede wszystkim na ideologii bezpieczeństwa demograficznego, która ma swoich prekursorów. Najbardziej znanym wśród nich jest Thomas Malthus (1766-1834), duchowny anglikański i ekonomista, profesor w College of Haileybury, który w swojej teorii ludnościowej głosił, że występuje stała tendencja do nadmiernego przyrostu ludności w stosunku do istniejących możliwości jej utrzymania. Ta dysproporcja była jego zdaniem przyczyną występowania czynników restrykcyjnych, jak: nędza, bezrobocie, klęski głodowe, wzmożona śmiertelność. Dlatego Malthus zalecał ograniczanie przyrostu biednej ludności, gdyż inaczej światu będzie zagrażał głód. W eseju "Prawo ludności" pisał: "Wszystkie dzieci, które się rodzą ponad ilości, które są potrzebne, aby utrzymać populację na określonym poziomie, muszą koniecznie zginąć, chyba że ustąpią im miejsca dorośli przez swoją śmierć".
W dzisiejszym świecie konc epcje Malthusa odżyły w sposób szczególny. Przybrały one bardzo konkretną formę neomaltuzjanizmu podkreślającego konieczność ograniczenia przyrostu naturalnego z powodów "ekologicznych" (bo ludzie wydalają zbyt wiele CO2 do atmosfery) lub np. z powodów rasistowskich. Ponieważ większość krajów wysoko rozwiniętych przeżywa poważną depresję demograficzną i ekonomiczną, nasila się tendencja, by między krajami bogatej Północy i biednego Południa oraz Wschodu postawić nowy mur oddzielający sytych od głodnych.
Ideologia rasistowskiej izolacji wyraża się w przekonaniu: musimy za wszelką cenę chronić nasz dobrobyt, więc się oddzielamy. Ponieważ u nas jednak nie ma przyrostu demograficznego, musimy powstrzymać przyrost ludności w krajach biednych i odwrócić niepokojącą proporcję, w której biały człowiek stanowi zaledwie 15 proc. populacji. Różne autorytety głoszą więc poglądy, że np. matka natura nie może utrzymać przy życiu więcej niż reglamentowaną przez instytucje międzynarodowe liczbę ludzi na Ziemi.
Powodzenie, którym cieszą się tezy maltuzjańskie, wynika przede wszystkim - co podkreśla w swoich pracach wybitny znawca tych problemów ks. prof. Michel Schooyans - z ich pozornej prostoty i nieznoszącego sprzeciwu charakteru. "Wprawdzie - pisze - tezy Malthusa, jako naukowo nieuzasadnione i pozostające w sprzeczności z faktami, zasadniczo zostały odrzucone, zainspirowały jednak politykę społeczną odmawiającą najuboższym wszelkiego wsparcia. W fazie narastającego imperializmu koncepcje maltuzjańskie przyjęły postać neomaltuzjanizmu głoszącego konieczność radykalnego ograniczenia przyrostu naturalnego "ludów i klas niższych", których rozmnażanie zagraża rzekomo "ludom cywilizowanym". Podjęta została globalna walka z życiem przez szereg wpływowych i możnych organizacji międzynarodowych, które pod pozorem troski o przyszłe pokolenia, posługując się również argumentami ekologicznymi, propagują antykoncepcję, sterylizację i aborcję, a nawet od przyjęcia tych programów uzależniają udzielanie pomocy krajom Trzeciego Świata".

Rasizm i milenijna pluskwa
Ta postawa rasistowskiej izolacji wyraża się w przekonaniu: musimy za wszelką cenę chronić nasz dobrobyt, więc się oddzielamy, ale ponieważ u nas nie ma przyrostu demograficznego, musimy powstrzymać przyrost ludności w krajach biednych. Dlatego różne "autorytety" głoszą poglądy, że np. "matka natura" nie może utrzymać przy życiu więcej niż 3 mld ludzi. Przez wiele lat była to główna teza Klubu Rzymskiego, stowarzyszenia założonego w 1968 r. z inicjatywy włoskiego finansisty Aurelio Pecciego dla sporządzania raportów na tematy związane z przyszłością Ziemi i człowieka. W 1972 r. został opublikowany pierwszy raport KR zatytułowany "Granice wzrostu", w którym stwierdzono, że równowaga światowa może zostać osiągnięta poprzez ograniczenie wzrostu liczby ludności. We wnioskach przedstawiono dwa zasadnicze zalecenia mające do tego doprowadzić: zapewnienie nieograniczonego dostępu do stuprocentowo skutecznych metod kontroli urodzin oraz promowanie modelu rodziny z maksymalnie dwojgiem dzieci.
Z czasem okazało się, że tezy raportu były naciągane ideologicznie i nazbyt pesymistyczne, ale odbiły się głośnym echem w świecie i nadal są upowszechniane. Mechanizm tworzenia histerii jest bardzo podobny. Wystarczy przypomnieć tak zwaną pluskwę milenijną i panikę, którą wywołały na przełomie 1999 i 2000 r. hiobowe wieści - podparte autorytetem niektórych naukowców i specjalistów - o tym, że komputery zamiast roku 2000 będą wskazywały rok 1900. Pluskwa miała stanowić śmiertelne zagrożenie cywilizacyjne, bo "autorytety" twierdziły, że sparaliżuje nie tylko domowe komputery, lecz także światowy system bankowo-finansowy, handel, lecznictwo, systemy emerytalne i zdrowotne, systemy łączności i komunikacji, etc., etc. Skończyło się na niczym, ale walka z pluskwą kosztowała 300 mld dolarów i niektóre korporacje nieźle się obłowiły.
Raport "Granice wzrostu" nawiązywał wprost do poglądów Paula Ehrlicha wyrażonych w książce "Bomba demograficzna". Ten znany neomaltuzjanista - autor dwóch tez: "Im więcej jest ludzi, tym mniej można żyć po królewsku" oraz: "Świat jest już przeludniony pod każdym względem" - w 1968 r. przedstawił wzrost demograficzny jako "bombę", która wybuchnie w latach 70., powodując śmierć setek milionów osób, oraz wywołując powszechną wojnę, która uniemożliwi przetrwanie życia na naszej planecie. "Walka, by wyżywić całą ludzkość, jest skończona" - złowieszczo oświadczył w prologu. I w swej książce dawał taką receptę: "Wielu moich kolegów uważa, że pewien rodzaj obowiązkowej regulacji urodzeń byłby konieczny. Jeden z częściej omawianych projektów dotyczy dodawania do bieżącej wody lub artykułów żywnościowych środków czasowo ubez- pładniających. Dawki byłyby dokładnie normowane przez rząd celem uzyskania pożądanych rezultatów populacyjnych" (P. Ehrlich, Population Bomb, Nowy Jork 1968, s. 135). Ehrlich nawet nie był demografem, a specjalizował się w entomologii, a więc zajmował się badaniem owadów...
Inny neomaltuzjanista w lutym 1970 r. na łamach magazynu "Life" zalecał: "Musimy zastanowić się nad przymusową antykoncepcją, stosując albo opodatkowanie wielodzietnych rodzin, albo bardziej surowe środki, takie jak na przykład zaświadczenie o prawie do poczęcia, które zastąpi lub uzupełni świadectwo ślubu. Aborcja powinna być łatwo dostępna dla tych, którzy cierpią z powodu niechcianej ciąży. Pomoc międzynarodowa pod każdą postacią, niesiona społeczeństwom, które z powodu nieuświadomienia, uprzedzeń czy zaślepienia politycznego nie są w stanie kontrolować swojego przyrostu, powinna być wstrzymana" (R. Ardrey, Control of Population, "Life", 20 lutego 1970). Jeszcze inny, Maurice King, zalecał zorganizowanie "rezerwatów", umieszczonych w "parkach", pilnowanych przez "ranwers" - rodzaj policji demograficznej. Ich zadanie polegałoby na "zachowaniu" ludności ubogiej w granicach pewnych limitów.

Wielki szwindel
Teoria "globalnego ocieplenia" to ekologiczne znachorstwo oparte na ideologii, a nie na rzetelnych badaniach. Nie ma żadnego dowodu naukowego potwierdzającego tezę, że człowiek jest odpowiedzialny za zmiany klimatyczne. Wiadomo natomiast z całą pewnością, że zmiany klimatyczne polegające na ociepleniu bądź oziębieniu mają charakter cykliczny, są wynikiem aktywności słońca i pojawiały się również w epoce przedindustrialnej. Po drugie, udział człowieka w emisji CO2 do atmosfery w ujęciu całościowym jest znikomy. Cała emisja CO2 do atmosfery rocznie w skali globu wynosi 184 mld ton, w tym emisja naturalna (oceany, lądy i wulkany) 175 mld, a niecałe 9 mld pochodzi od ludzi (7,6 mld - przemysł, 0,57 - samochody, a 0,65 - oddychanie). Tak więc twierdzenie, że ograniczenie emisji przez człowieka o jakiś ułamek procenta ma wpływ na klimat, nie znajduje potwierdzenia.
Fałszywy i niedorzeczny był zatem od początku główny cel konferencji klimatycznej w Kopenhadze. Został on określony jako "wypracowanie takiego podziału wysiłków na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych i wsparcie biednych państw w zakresie finansowania walki ze zmianami klimatycznymi, by doprowadzić do ograniczenia wzrostu globalnej temperatury o maksimum 2 stopnie Celsjusza w porównaniu z okresem przedindustrialnym". Nawet gdyby cały świat powrócił do epoki kamienia łupanego, gdyby zostały zlikwidowane wszystkie elektrownie, kopalnie, cały przemysł, komunikacja, infrastruktura cywilizacyjna, a ludzie mieszkali w szałasach, nie palili ognisk i załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne "w lesie", to i tak nie miałoby to wpływu na klimat.
Oczywiście nie oznacza to, że nie należy dbać o ochronę środowiska naturalnego. Należy jednak oddzielić hucpę od racjonalnego działania i nie wylewać dziecka z kąpielą. Lansowane jako "ekologiczne" elektrownie wiatrowe są nieefektywne i produkują mniej energii, niż jest potrzebne do ich wytworzenia. Cytowany przez Tomasza Wróblewskiego na łamach "Rzeczpospolitej (26.11.2009) Michael Grunwald, dziennikarz i ekonomista od lat podważający wiele ekologicznych mitów, opisał ostatnio w "Washington Post" cały łańcuszek ekodestrukcji, m.in. w zakresie "ekologicznego" paliwa. Okazuje się na przykład, że dzięki dopłatom amerykańskiego rządu do paliwa z dużą zawartością etanolu rośnie zapotrzebowanie na kukurydzę. Ceny skupu kukurydzy są tak wysokie, że amerykańscy farmerzy porzucają uprawy soi. Brak soi na światowych rynkach spowodował, że argentyńscy farmerzy zajmują dotychczasowe miejsca wypasu bydła na uprawy soi. Z kolei malejąca podaż argentyńskiej wołowiny zachęciła brazylijskich farmerów do szybszego karczowania dżungli pod nowe pastwiska. W ten sposób dziesięć lat ambitnego programu ochrony środowiska poskutkowało wycięciem setek tysięcy hektarów dżungli. A wycinka lasów odpowiada za 20 proc. całego wzrostu emisji CO2 na świecie.
Wielki szwindel z "globalnym ociepleniem" został już przetestowany przy okazji tzw. dziury ozonowej. Wówczas "specjaliści" od wyciągania pieniędzy straszyli przerażoną opinię publiczną bajeczką o zmniejszającej się pod wpływem freonu (używanego m.in. w lodówkach i klimatyzatorach) warstwie ozonu wokół naszej planety powstrzymującej część promieniowania ultrafioletowego. Rzekomo powiększająca się dziura miała grozić unicestwieniem życia na Ziemi. W wielu krajach w wyniku histerii udało się przeforsować zakaz używania freonu, na czym krocie zarobił pewien koncern, który akurat kilka miesięcy wcześniej opracował "ekologiczny" substytut freonu - gaz CFC. Z czasem okazało się, że warstwa ozonu jest zmienna, i nie wiadomo, dlaczego następują zmiany, a poza tym nie ma dowodu na to, że te zmiany negatywnie wpływają na ludzkie życie.
Gdy dobiegał końca szczyt w Kopenhadze, Europę zaatakowała ostra zima, co naocznie ujawniło, że bynajmniej nie jesteśmy w fazie globalnego ocieplenia. Szczyt zakończył się klapą, co być może na jakiś czas uchroni ludzkość od płacenia jeszcze większego haraczu "ekologicznego" (bo już i tak go płacimy) grupie hucpiarzy i kombinatorów. Lecz nie oznacza to, że ci, którzy pod hasłami "ekologii" zarabiają miliardy dolarów, łatwo zrezygnują z ograbiania społeczeństw. W pewnym sensie wzmocnili swe siły, bo dołączyli do nich zwolennicy "kultury śmierci".

 

Za: http://www.naszdziennik.pl