Państwo polskie, jako najdalej na wschód wysunięta rubież cywilizacji łacińskiej, od samego zarania swego politycznego bytu pozostawało w stanie ożywionego kontaktu ze światem postgreckim. Nie raz zdarzało się polskim władcom żenić z ruskimi księżniczkami lub wydawać swe córki za synów tamtejszych władyków; nie raz strąceni z tronu władcy Rusi szukali na polskim dworze schronienia, protekcji i wsparcia. Królowie polscy aktywnie interweniowali w wewnętrzne sprawy Rusi, czy to sadzając na tamtejszym tronie powolnych sobie pretendentów, czy inkorporując całe połacie ziem rozciągających się na wschód od Sanu, Bugu i Zbrucza.
Przechył ku wschodowi
Mimo to jednak przez cały okres panowania dynastii Piastów było Królestwo Polskie państwem mocno wrośniętym w cywilizacyjno-kulturową tkankę Zachodu i przede wszystkim na Zachód zorientowanym – mającym zachodnie interesy, zachodnie sojusze i zobowiązania, zachodnie krzywdy do pomszczenia i terytoria do odzyskania. Sytuacja zmieniła się po roku 1385, kiedy zawarto w Krewie unię personalną ze wschodnim sąsiadem – Wielkim Księstwem Litewskim (choć w tamtej chwili nikt jeszcze nie był w stanie ogarnąć umysłem ogromu przemiany cywilizacyjnej, jakiej w ciągu dwóch następnych stuleci ulegnie państwo polskie). Panowanie dynastii jagiellońskiej przyniosło wciągnięcie zachodniego do szpiku kości Królestwa Polskiego w orbitę na wskroś wschodnich interesów Litwy.
Wystarczy rzut oka na mapę Europy wschodniej XV wieku, by się zorientować, iż Wielkie Księstwo Litewskie było swoistym imperium, w którym etniczna Litwa zajmowała znikomy procent terytorium, gros zaś jego obszaru stanowiły sukcesywnie przez władców Wilna wydzierane spod panowania Tatarów ziemie ruskie. Stąd też, kiedy w drugiej połowie XV stulecia na arenę międzynarodową przebojem wdarło się niezwykle agresywne Księstwo Moskiewskie, które – zrzuciwszy wskutek osłabienia politycznego Złotej Ordy zwierzchnictwo tatarskie i prawem kaduka ogłosiwszy się spadkobiercą imperium bizantyjskiego, „trzecim Rzymem”, jedynym protektorem świata prawosławnego – rozpoczęło wdrażanie ambitnego planu zjednoczenia pod swym panowaniem wszystkich ziem ruskich, natychmiast stało się jasne, że głównym celem jego ekspansywnej polityki stanie się Litwa.
Drapieżny sąsiad
Konfrontacja moskiewsko-litewska już w trakcie trzech pierwszych wojen, toczonych w latach 1492-1508, wykazała ewidentną słabość Litwy, niezdolnej do samodzielnej obrony własnego stanu posiadania. Jeszcze w roku 1514 Wielkie Księstwo Litewskie utraciło Smoleńsk, którego – pomimo niemal równoczesnego rozgromienia sił moskiewskich pod Orszą – nie zdołano odzyskać. Bez polskiej pomocy moskiewski szturm na zachód posunąłby się z pewnością jeszcze dalej.
Kilkadziesiąt tysięcy stałego, bitnego wojska, użyte we właściwej chwili, byłoby pewnie ocaliło Smoleńsk (…) tymczasem znaczna część Korony, zwłaszcza szlachta krakowska, okazywała się na królewskie wołania głuchą – pisze Władysław Konopczyński. Nie były w stanie zaniepokoić jej nawet knowania Wasyla III Srogiego z niemieckim cesarzem Maksymilianem. Otrzeźwiała nieco nasza opinia publiczna dopiero, gdy w roku 1563 Iwan IV Groźny (ogłosiwszy się kilkanaście lat wcześniej carem i bezprawnie przywłaszczywszy sobie należny dotychczas wielkim książętom litewskim tytuł Pana Wszystkiej Rusi) krwawo zdobył Połock, a w 1577 najechał Inflanty, które nigdy do Rusi nie należały.
Władający Rzecząpospolitą Stefan Batory w zorganizowanej natychmiast kontrofensywie zdobył Połock i Wielkie Łuki, po czym rozpoczął oblężenie Pskowa. Wyraźnie dostrzegał cywilizacyjny aspekt zmagań z moskiewską ekspansją; wiedział, że nie wolno zatrzymać się w pół drogi. Bóg mi świadkiem, że gdybyście mi nie odmówili środków na konieczną potrzebę Rzeczypospolitej, to pomyślałbym o podboju nie tylko Moskwy, ale całej Północy – wołał w roku 1581 do izby poselskiej. Jednak pod koniec roku 1586 król Stefan niespodziewanie zmarł. Na podstawie jego dotychczasowych poczynań z dużą dozą pewności można domniemywać, iż lepiej od swego następcy wykorzystałby rozpoczynające się właśnie w Moskwie lata wielkiej smuty.
Moskwa tonie
Wszechogarniający kryzys, którego początków z powodzeniem można upatrywać w triumfalnym na pozór panowaniu Iwana Groźnego, na dobre zaczął się w roku 1598, wraz z bezpotomną śmiercią jego następcy. Moskwa stanęła w obliczu sytuacji do tej pory zupełnie nieznanej – braku sukcesora, a zatem końca dynastii. Kryzys ów omal nie doprowadził do diametralnej zmiany oblicza państwa moskiewskiego, a może nawet jego zniknięcia z mapy.
W Rzeczypospolitej zrodził się wówczas plan personalnej unii z Moskwą, poszło nawet w tym celu poselstwo do pełniącego obowiązki cara Borysa Godunowa, sprawa jednak nie wykroczyła poza sferę rojeń. Tymczasem pod koniec roku 1602 na rubieżach polskiej Rusi, na dwór księcia Adama Wiśniowieckiego trafił młodzieniec podający się za dawno zmarłego w tajemniczych okolicznościach Dymitra, najmłodszego syna Iwana Groźnego. Kim był naprawdę – do dziś nie wiadomo. Przeciwna wersja biografii widzi w nim zbiegłego z Moskwy eksmnicha, Griszkę Otriepiewa. Bez względu jednak na prawdziwe personalia, historia zapisała go w swych annałach pod imieniem Samozwańca.
Trudno było o lepszy prezent od Opatrzności dla Rzeczypospolitej. Ba, gdyby Samozwaniec sam się nie pojawił, należało wręcz takiego stworzyć i umiejętnie pokierowawszy marionetką decydująco wpłynąć na dalszy bieg dziejów Moskwy. Król Zygmunt III Waza nawet się ku temu skłaniał, jednak senat i sejm postawiły zdecydowane veto. Samozwańca wsparły więc jedynie prywatne wojska magnatów kresowych, rozpoczynając w październiku 1604 roku zdumiewający blitzkrieg w rozdzieranym wewnętrzną walką o władzę i chłopskimi buntami państwie moskiewskim. Nagła śmierć Borysa Godunowa pozwoliła Dymitrowi 31 lipca 1605 roku przywdziać czapkę Monomacha.
Nowy władca Kremla przebywając w Polsce ponad dwa lata, wiele zrozumiał, poznał inny kraj, jego demokrację szlachecką, kulturę, cywilizację i wolność, jakiej nie znało bodaj żadne państwo na świecie – zauważa znawca dziejów Rosji, Andrzej Andrusiewicz. Pragnął zaszczepić na moskiewskim gruncie przynajmniej niektóre elementy cywilizacji Zachodu. Spotkało się to jednak z ostrym sprzeciwem tamtejszego społeczeństwa, w którego umysłach prawosławie wzniosło – jak trafnie nazywa rzecz po imieniu wspomniany przed chwilą historyk – prawdziwy chiński mur wrogości do wszystkiego, co obce. Ślub Dymitra z katoliczką dostarczył pretekstu do zbrojnego wystąpienia bojarstwa na równi z motłochem, w wyniku którego doszło do masakry przebywających w Moskwie Polaków (zginęło wówczas około pięciuset obywateli Rzeczypospolitej) i zamordowania samozwańczego cara (po czym ciało jego spalono, a prochy wystrzelono z armaty). Na tronie moskiewskim zasiadł główny inspirator „krwawej jutrzni” – kniaź Wasyl Szujski.
Rzeczpospolita się budzi
Rzeź Polaków wywołała w Rzeczypospolitej oburzenie równie umiarkowane, jak zainteresowanie nowym stanem rzeczy za wschodnią granicą. Tam zaś pojawił się kolejny Samozwaniec – po raz drugi już w swym krótkim życiu cudownie jakoby ocalony Dymitr. Niestety, oficjalne czynniki Rzeczypospolitej okazję zignorowały, nieporównanie zaś łatwiejszego do manipulacji pretendenta znowu poparły wyłącznie osoby prywatne: kilku magnatów, nie dość jeszcze „wyszumiani” uczestnicy niedawnego rokoszu Zebrzydowskiego oraz zbuntowani niepłatni żołnierze. Polskim stronnikom zarówno tego, jak i poprzedniego Samozwańca brakowało politycznej wizji i jakiegokolwiek spójnego planu działania – kierowały nimi pobudki egoistyczne i niezbyt czyste moralnie. Tysiące naszych kondotierów ruszyły więc zdobywać miasta, łupić majątki, nakładać kontrybucje, bezlitośnie przy tym tępiąc wszelki opór. Cierpiące dwóch carów, wojnę domową, powstanie chłopskie, totalne rozprzężenie, społeczny chaos, nędzę i głód państwo moskiewskie przedstawiało sobą niewiele ponad łatwą do przejęcia masę upadłościową.
Trzeba jednak było dopiero porozumienia zawartego w marcu 1609 roku przez Wasyla Szujskiego z (równie notabene samozwańczym) królem Szwecji, Karolem IX Sudermańskim, który niedawno skradł tron sztokholmski naszemu Zygmuntowi III, by ten zdecydował się wkroczyć do akcji. Rzeczpospolita obudziła się – choć chyba nie w pełni dostrzegła niepowtarzalną szansę ostatecznego rozwiązania kwestii moskiewskiej.
Było w naszych przodkach coś szlachetnie naiwnego, co uniemożliwiło im – choć mieli państwo najkorzystniej w Europie usytuowane geopolitycznie – stworzenie prawdziwego imperium. Oto w sierpniu 1609 roku zamiast ruszyć ku Moskwie – jak proponował jeden z najtęższych umysłów owego czasu, hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski – wojsko polskie, zgodnie w wizją znacznej części naszej klasy politycznej, najpełniej wyrażoną słowami kanclerza wielkiego litewskiego Lwa Sapiehy, by trzymać się rzeczy naszych, do których mamy prawo, obległo Smoleńsk, najpotężniejszą twierdzę wschodniej Europy, której trzydzieści osiem baszt najeżonych dwustu pięćdziesięcioma działami mogło długo i skutecznie angażować ogromne siły przeciwnika. Szujski zaś wkrótce skierował na odsiecz Smoleńskowi potężną, bez mała pięćdziesięciotysięczną armię, której trzon stanowił składający się w całości z najemników z Zachodu szwedzki korpus posiłkowy.
Zwycięstwo wspaniałe – wspaniale zmarnowane
Na spotkanie owej armady ruszył w siedem tysięcy szabel (a ściślej, niemal wyłącznie husarskich koncerzy) i dwie setki piechurów hetman Stanisław Żółkiewski, by przed świtem 4 lipca 1610 roku zagrodzić Moskwie drogę nieopodal miejscowości Kłuszyn. Świetne zwycięstwo, jakie przypadło mu w udziale po pięciogodzinnym boju, stanowiło wynik nie jakiegoś szczęśliwego trafu, jakiejś szaleńczej szarży prosto spod pióra Sienkiewicza (w istocie husaria szarżowała – i to w skrajnie niesprzyjających warunkach terenowych, przez płoty i zasieki – osiem razy: kopie dawno poszły w drzazgi, wyszczerbiły się koncerze – a oto sygnał do odwrotu, potem tylko łyk wody, przetarcie mokrej od potu i od prochu czarnej twarzy, i znowu do boju, po czym sygnał do odwrotu, a za chwilę znowu to samo…), tylko wysokiej klasy profesjonalizmu polskiego żołnierza i znakomitego dowodzenia, z zastosowaniem manewrowania pozwalającego rozbić poszczególne części wojsk nieprzyjaciela, zanim połączą się one w morderczą pięść, jak również rozważnej ekonomii sił, dzięki której mimo szczupłości własnych oddziałów polski wódz naczelny był w stanie zachować strategiczny odwód.
Pojęcie odwodu ogólnego, zaczerpnięte z kampanii Cezara (bitwa pod Farsalos), z pełną jasnością występuje u nas po raz pierwszy pod Kłuszynem – zauważa z podziwem wybitny znawca wojskowości Marian Kukiel – nie na darmo Stanisław Żółkiewski był w pełnym tego słowa znaczeniu intelektualistą: gruntownie wykształconym, znającym obce języki, oczytanym w starożytnych i współczesnych mistrzach i osobiście z powodzeniem parającym się piórem chrześcijańskim humanistą. Jako gorliwy katolik, przenikliwy a zatroskany o los ojczyzny statysta i niezachwiany w boju żołnierz uosabiał wzór cnót obywatelskich.
Z kłuszyńskiego pobojowiska Żółkiewski skierował się wprost ku Moskwie, gdzie na wieść o jego triumfalnym pochodzie bojarstwo obaliło Szujskiego, by wydawszy go w pętach hetmanowi i otworzywszy bramy stolicy, bijąc czołem oferować tron carski polskiemu królewiczowi Władysławowi. Jednakowoż nie bezwarunkowo – Władysław przejdzie na prawosławie, integralność terytorialna państwa moskiewskiego zostanie nienaruszona, a dominująca pozycja wiary greckiej zachowana, przy wykluczeniu wszelkich form istnienia katolicyzmu w państwie. Polakom nie będzie wolno obejmować żadnych urzędów, a polskiemu carowi wchodzić w jakikolwiek kontakt z Rzymem. Warunki jak na pokonanych niezwykle harde, by nie rzec zaporowe.
Zygmunt III Waza nie zgodził się na nie, proponując własną kandydaturę do moskiewskiego tronu, o czym z kolei Moskwicini nie chcieli nawet słyszeć. Gdy więc polskie oddziały zajęły Kreml, król odwołał Żółkiewskiego z Moskwy i kontynuował oblężenie Smoleńska, który ostatecznie padł w czerwcu 1611 roku. Zygmunt III triumfalnie powrócił do kraju. O dalszych krokach wobec rzuconej na kolana Moskwy, całkowicie w tej chwili zdanej na łaskę bądź niełaskę Rzeczypospolitej, miał zadecydować sejm. Król nie uzyskał na forum parlamentu stosownego poparcia dla swej polityki wschodniej, tymczasem w państwie moskiewskim rósł w siłę – rozpalany fanatycznym prawosławiem – wściekły antypolonizm. Już pod koniec roku 1610 zaczęło się gromadzić pospolite ruszenie, w marcu 1611 roku w Moskwie wybuchło z trudem stłumione powstanie przeciwko polskiej okupacji. Pozostawiony własnemu losowi, otoczony kipiącą nienawiścią szczupły polski garnizon przeżywał ogromne trudności bytowe. Zimno, głód i choroby dziesiątkowały jego szeregi. Zanotowano liczne przypadki kanibalizmu. Mimo to z powodzeniem odparto wiele szturmów. Niestety, zorganizowana z trudem przez Zygmunta III odsiecz nie zdążyła dotrzeć na czas – wobec braku amunicji 7 listopada 1612 roku polska załoga Kremla skapitulowała. W styczniu 1613 roku sobór ziemski wybrał carem Michała Romanowa, podobno dlatego, że nie grzeszył żadnymi przymiotami. Do zapoczątkowania dynastii nadał się jednak znakomicie. Dalszy ciąg znamy…
Czy mogło być inaczej?
Większy to błazen, co mając niedźwiedzia w skrzyni na swoją szkodę go wypuszcza – czy słowa Stańczyka skierowane bez mała wiek wcześniej do Zygmunta Starego można odnieść również do Zygmunta III Wazy? Cara nie wypuścił (Wasyl Szujski dokonał żywota w mazowieckim Gostyninie) i wcale – choć na pozór tak by się mogło wydawać – nie ponosił całej winy za to, że Rzeczpospolita zbłaźniła się najtragiczniej w całej swojej historii.
Czyż można się dziwić, że nie chciał oddawać piętnastoletniego chłopaka w ręce nieobliczalnej barbarii, nie wspominając nawet o tym, że nie wyobrażał sobie uzyskiwania politycznych korzyści za cenę apostazji syna?
Faktem jednak pozostaje, że Rzeczpospolita Obojga Narodów zmarnowała podaną sobie na tacy niepowtarzalną szansę skutecznego spacyfikowania uprzykrzonego sąsiada, zabezpieczenia nieustannie zagrożonej granicy i wkroczenia na drogę niewyobrażalnej ekspansji terytorialnej i kulturowej.
Winą za to obarczyć należy całą naszą klasę polityczną, nie dostrzegającą skali problemu, nie potrafiącą wyciągać wniosków z niedawnej zupełnie historii, otumanioną demokracją i tolerancją oraz wbitą w pychę poziomem własnej kultury polityczno-obyczajowej i militarnej sprawności. Powtarzający się w polskiej historiografii motyw niemożliwości opanowania czy choćby zhołdowania Moskwy należy między bajki włożyć, jako najwyraźniej postrzegany ex post, z perspektywy mocarstwowej pozycji nowoczesnej Rosji i bez porównania słabszej od niej Polski, naznaczonej do tego niemal dwuwiekowym piętnem rosyjskiej niewoli. Tymczasem u schyłku XVI wieku Moskwa, choć już wówczas potężna terytorialnie, była gigantem na glinianych nogach – na terenach syberyjskich władza białego człowieka okazywała się nierzadko jedynie nominalna, na ogromnych połaciach gęstość zaludnienia spadała niemal do zera. Na początku wieku XVII zaś było carstwo moskiewskie niczym więcej jak masą upadłościową – należało jedynie poddać ją pod mądry zarząd komisaryczny.
Zamiast więc o niemożliwości wchłonięcia Moskwy, mówmy o niedostatecznym wysiłku włożonym w realizację tego zamysłu. Klasa polityczna Rzeczypospolitej popełniła ciężki grzech zaniedbania (nie tylko zresztą na tym polu). Dlaczego bowiem sześciomilionowa Rzeczpospolita nie była w stanie posiadać stałej sześćdziesięciotysięcznej armii? Z taką siłą, przy mistrzowsko wszak opanowanej sztuce wojennej, zdolna byłaby podbić nie tylko Moskwę, ale i Persję. Dlaczego Polaków nie interesowała eksploracja bezkresnych przestrzeni Wschodu? Dlaczego wzdragali się przed eksportem własnej kultury, którą tak się przecież chlubili?
Odpowiedź leży w polityczno-ekonomicznym kształcie Rzeczypospolitej. Rozbuchana demokracja pętała ręce władzy wykonawczej. Zwycięstwa takie jak pod Kłuszynem i Kircholmem wyrobiły w Polakach przekonanie, że garstka naszego wojska wystarczy, by rozpędzić na cztery wiatry każdą obcą armię. Mało kogo kusiły korzyści ekonomiczne, gdyż Rzeczpospolita, jako największy w Europie producent żywności, nieporównanie bardziej zainteresowana była eksportem niż importem dóbr. Nawet względy ewangelizacyjne nie odgrywały już tej samej roli co jeszcze wiek wcześniej – szlachta protestancka czyniła, co w jej mocy, by utrudnić katolickiemu królowi każdy ewentualny sukces na tym polu.Nie znająca podobnych problemów i dylematów Rosja bez najmniejszego trudu rozpocznie dokładnie wiek później stopniową ingerencję w sprawy Rzeczypospolitej – stojącej we wszystkich aspektach o niebo lepiej niż Moskwa okresu wielkiej smuty – by zakończyć ów proces inkorporacją ponad sześćdziesięciu procent powierzchni największego państwa Zachodu. Natura bowiem – również polityczna – nie znosi próżni. Jeśli my nie zbudujemy imperium, uczynią to nasi sąsiedzi. Nam będzie głupio zaprowadzać u nich swobody, oni bez wahania każą nam padać przed sobą na twarz. Co kraj to obyczaj. Chodzi tylko o to, aby lepszy obyczaj wypierał gorszy.
W tym miejscu aż się prosi zacytować, Lwa Gumilowa: Wówczas Koźma Minin [dowódca antypolskiego pospolitego ruszenia – JW] który świetnie znał swych ziomków, rzucił słynne hasło: „Zastawimy nasze żony i dzieci, ale ocalimy ziemię ruską!” I znów nikt się nie sprzeciwiał. Wobec tego Minin wraz z doborowymi ludźmi pojmał siłą i wystawił na sprzedaż żony i dzieci wszystkich zamożnych mieszczan. Ojcom rodzin nie pozostało nic innego, jak iść do ogrodów, wykopać skarbonki z pieniędzmi i biec wykupywać własne rodziny. Tak uratowano Matkę-Rosję”.
Myli się rosyjski historyk. Państwo moskiewskie ocaliła nie determinacja jego mieszkańców, lecz krótkowzroczność i bezczynność polsko-litewskiej klasy politycznej. Historia świata nie zna chyba drugiego przypadku zajęcia stolicy wroga i najzwyklejszego poniechania dalszych działań. Nie należało się wahać, lecz doprowadzić dzieło tak świetnie rozpoczęte pod Kłuszynem do końca. Gdyby Zygmunt III uparł się i objął tron moskiewski siłą, łatwiej zniesionoby jego panowanie, choćby najsroższe niż brak cara – przekonuje Feliks Koneczny, trafnie zauważając, że o ile w Polsce mogło bywać bezkrólewie, „bezcarewie” było absurdem. Potwierdza to Aleksy Tołstoj stwierdzając: my bez cara jesteśmy bezbronni jak raki wyrzucone na mieliznę.
Car Zygmunt byłby monarchą dziedzicznym – o ileż wzmocniłoby to jego pozycję w Rzeczypospolitej (tylko że tego akurat – na wszelkie sposoby demonizowanego absolutum dominium – polsko-litewska szlachta jak ognia się obawiała). O ile też łatwiej byłoby mu wówczas domagać się zwrotu tronu szwedzkiego, co wszak do końca życia stanowiło idée fixe naszego Wazy.
Czy Polska zmarnowała, a może wręcz zdradziła, swą misję cywilizacyjną, zakomunikowaną świętej królowej Jadwidze słowami: Czyń, co widzisz? Litwa wszak była tylko pierwszym krokiem, zadaniem łatwym – na zachętę. Moskwa okazała się sprawdzianem umiejętności i doświadczenia przed podjęciem dzieła godnego prawdziwego Imperium Christi – przywrócenia do jedności z Rzymem oderwanej przez schizmę Rusi, triumfu Krzyża nad półksiężycem i zaniesieniem imienia Pana na Daleki Wschód. Zagwarantowawszy obrządkowi wschodniemu swobodę rozwoju, ba wzmocniwszy go świeżą krwią z Korony i Litwy, gdzie grecka wiara stała na nieporównanie wyższym poziomie intelektualno-duchowym, można było – rozwijając dzieło unii brzeskiej – ostatecznie rozszerzyć zasięg katechizacyjno-cywilizacyjnego oddziaływania Kościoła katolickiego aż po Ocean Spokojny. Z Władysławowa nad Jeziorem Bajkał wyruszyłaby na południe misja Andrzeja Boboli, w sukurs zagrożonemu dziełu Mateo Ricciego w Pekinie…
Gra była warta świeczki.
Jerzy Wolak
Artykuł ukazał się w nr. 15 dwumiesięcznika "Polonia Christiana".