Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Teresa Sękowska-oczami dziecka-sepia

„W Pułku NIE MA ANI JEDNEGO OFICERA! Pierwszego września WSZYSCY WSIEDLI w AUTA i WYJECHALI, zostawiając SPRZĘT WOJSKOWY i ŻOŁNIERZY na PASTWĘ NIEMCÓW” !!!

*****

PIERWSZY WRZEŚNIA 1939 ROKU

Obudziłam się pełna radości: dziś pierwszy dzień w szkole. Właśnie przeszłam do czwartej klasy. Lekcje odbywają się normalnie.

Po powrocie do domu czuję, że wydarzyło się coś niedobrego. Cały czas wszyscy słuchają wiadomości z radia. Niemcy napadli na Polskę, rozpoczęła się wojna.

W domu gorące rozmowy, komentarze których i tak nie rozumiem. W pewnym momencie rodzice spojrzeli na siebie, a potem na mnie.

To nie będzie pomarańczy dla dziecka – słyszę.

Jak dobrze, że nie będzie pomarańczy – pomyślałam. Byłam mocno przekarmiona tymi cytrusami.

Jeszcze drugiego dnia, ja i dużo starsze ode mnie rodzeństwo, chodzimy do szkoły. W domu atmosfera coraz gorętsza: obawy, nadzieje, niepokój.

Trzeciego dnia już nie posłano nas do szkoły, a Ojciec postanowił: pójdę do Pułku zobaczyć jak przedstawia się sytuacja.

No, właśnie… Dlaczego ojciec, który był oficerem nie znajdował się w swoim Pułku w dniu wybuchu wojny?

Sprawa „prosta”, jakkolwiek politycznie skandaliczna. Otóż …

Mój Ojciec Henryk Sękowski herbu Prawdzic, urodzony w Rostowie nad Donem z ojca, „wziętego” adwokata Karola i matki z domu Cieślińskiej skończył studia prawnicze w Odessie, gdzie ożenił się z Janiną Stachurską (nauczycielką) urodzoną w Wiktorówce koło Kijowa, córką ziemianina Dionizego Stachurskiego herbu Ostoja.

W sierpniu 1917 roku wstąpił do I-go Polskiego Korpusu generała Józefa Dowbora Muśnickiego. Służbę wojskową pełnił w Odessie.


Dowborczyk Sękowski

Był to okres kiedy miasto to było, raz w rękach „białych”, raz „czerwonych” czyli bolszewików.

Otóż, w okresie „białych”, jako czynny Dowborczyk i prawnik, miał przydzieloną służbę jako oficer śledczy. Przesłuchiwał wziętych do niewoli bolszewików.

Miasto długo należało do „białych”. Ojciec miał ręce pełne roboty, a pełniąc tak ważną funkcję posiadał (na swoje, jak się potem okazało, nieszczęście) wizytówkę, opiewającą jego stanowisko.

Po jakimś czasie miały miejsce znowu ciężkie walki i miasto przejęli bolszewicy. Ojciec został aresztowany i przesłuchiwany.

Oczywiście zaprzeczył w śledztwie jaką to funkcje pełnił gdy Odessa należała do „Białych”. Wtedy pokazano mu wizytówkę: Porucznik Henryk Sękowski, magister praw – oficer śledczy. Został skazany na karę śmierci.

Osadzony w celi skazańców czekał 40 dni na wykonanie wyroku.

Pamiętam jak ojciec opowiadał, że w ciągu tych 40 dni ilekroć otwierano drzwi celi ojciec myślał, że to już po niego, na egzekucję …

Zanim jednak do tego doszło cudem, a może ogromnymi pieniędzmi uratowała go żona. Został ocalony i zwolniony.

W międzyczasie Korpus Dowbora został rozwiązany, a Sękowskim udało się wrócić do Polski.

Po powrocie Ojciec zwrócił się do przełożonych z prośbą do oddelegowania do Krakowa, gdzie został przydzielony do Pułku Artylerii.

W czasie pełnienia służby nostryfikował dyplom prawnika na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Następnie został przeniesiony do Łodzi, gdzie został mianowany Prokuratorem Wojskowym.

Sękowski II RP

Brał udział w słynnych procesach, wykazując się zarówno doskonałą znajomością swojej specjalizacji, jak również znakomitą retoryką.

Pisano o tym w prasie.

W tym czasie był już szczęśliwym ojcem trójki dzieci.

Ojciec był z krwi i kości narodowcem, należał do partii: Narodowa Demokracja.

W rodzinie panowała patriotyczna atmosfera, w której wychowywały się dzieci, a w domu był ład, harmonia i dostatek.

Nikt wtedy nie przypuszczał co stanie się w maju 1926 roku.

Przewrót! Piłsudski dochodzi do władzy!

W ciągu kilku lat zwolennicy sanacji umacniają swoją władzę i gdzie się da, eliminują Narodowców.

I taki los spotkał Henryka Sękowskiego.

W wieku niespełna czterdziestu pięciu lat zostaje wypędzony na emeryturę, głodową – z której ma utrzymać rodzinę wraz z uczącymi się dziećmi.

Ale przecież jest renomowanym prawnikiem – może pracować w swoim zawodzie.

Płonna nadzieja. Nie dość, że musiał odejść z czynnej służby w Wojsku, ale i na niwie zawodowej nie było miejsca dla niego: wszystko obsadzone było piłsudczykami i żydami. A mitem Piłsudskiego karmiło się dzieci w szkołach i manipulowało polskie społeczeństwo.

I co dalej?

Przeprowadzamy się z pięknego, obszernego mieszkania na trzecie piętro do dwupokojowego mieszkania.

Już nie ma ordynansa, służącej, niani, która wyprowadzała mnie na spacery, „kobiety do prania” i tej „do okien i podłóg”.

Już nie kupuje mi się nowego futerka z białych króliczków.

Zniknęła dawna atmosfera dostatku, panowała ciągła troska o przetrwanie.

Już ordynans nie czyści ojcu wysokich butów z cholewami, tak zwanych „oficerek”, i nie nosi węgla z piwnicy kiedy nastaną mrozy.

Robi to ojciec, który ma ciężko chore serce – skutki tragicznych przeżyć w Rosji, w bolszewickim więzieniu, tak zwanej „czerezwyczajce”.

I … nie ma pieniędzy na węgiel, a zbliża się zima.

Ale rodzice mają piękne, grube obrączki z dukatowego złota, jeszcze z Rosji. Sprzedali – i było na węgiel.

Ojciec stale chodził w mundurze, kontaktował się z Pułkiem „już prywatnie”.

Był zawsze mile widziany przez dawnych podwładnych. No i wciąż aktywny jako Narodowiec.

I tak zastał go wybuch II-ej Wojny Światowej.

Trzeciego dnia od napaści Niemiec na Polskę powiedział”

Pójdę do Pułku zobaczyć jak przedstawia się sytuacja”.

Czekaliśmy na niego w napięciu.

Wrócił bardzo szybko. Równie szybka była jego relacja „jak przedstawia się sytuacja”:

W Pułku nie ma ani jednego oficera! Pierwszego września wszyscy wsiedli w auta i wyjechali, zostawiając sprzęt wojskowy i żołnierzy na pastwę Niemców.

Objąłem dowództwo i niezwłocznie wyprowadzam Pułk z Łodzi – będziemy ruszać na Warszawę.

Macie być w pół godziny spakowani. Przyślę po was transport i wyjeżdżacie z Pułkiem, jako rodzina wojskowa. Tadzio będzie jechać przy mnie na koniu.

Brat miał wtedy piętnaście lat.

Ojca rozkazy były krótkie i błyskawiczne. Czas liczył się na minuty.

WYJAZD Z ŁODZI

Cały tabor Pułku był bardzo, bardzo długi. Posuwał się wzdłuż szerokiej drogi, którą zajmowało wojsko. Cywile, a było ich bardzo dużo, szli w tym samym kierunku na poboczach – polami, lasami czasem. Wszyscy uciekali do Warszawy. Wiadomo było, że Stolica będzie się bronić do upadłego.

Ja z mamą i siostrą jechałyśmy na skrzynkach z amunicją. Było bardzo nie wygodnie. Twardo i trzęsło. Ojciec wraz z bratem cały czas nadzorowali konwój.

Tymczasem zaczęły nadlatywać niemieckie samoloty. Spadały bomby. Ludzie padali – kryli się.

My jechaliśmy dalej. Ale niezbyt szybko, bo cały sprzęt był ciągnięty przez konie pułkowe. No cóż, to była „owsiana polityka” Piłsudskiego.

Za jakiś czas był następny nalot. Teraz samoloty latały nisko i bomby waliły w ludzi. A … gdyby tak w skrzynki z amunicją? Jednak po nalocie znowu widzieliśmy masę cywilów. Nie wszystkich trafiły bomby.

Ojciec podjechał do nas na koniu.

Musicie zejść z tych skrzynek – powiedział

Pójdziecie z cywilami, to będzie bezpieczniej. Spotkamy się w Warszawie u rodziny.

Odjechał, nawet nie zdążył się z nami pożegnać. Teraz liczył się tylko nadzór nad wojskiem.

Szłyśmy razem z tłumem. Zapadła noc. Kto mógł schronił się pod lasem. Gdzieś daleko zapłonęło ognisko. To dywersanci! – ktoś krzyknął. Pokazują, gdzie zrobić nalot.

Tłum znowu ruszył naprzód i to w strasznym tłoku. Zaczęły padać strzały.

Gdzieś, trochę z boku, stał pusty autobus z powybijanymi szybami. Kto mógł znalazł tam „schronienie”, bo kule świstały. Miałyśmy szczęście znaleźć się w środku i położyć na podłogę. Kulki przelatywały przez te bez szyb okna. Wciąż była ciemna noc. Uspokoiło się za jakiś czas. Wszyscy wyszli z autobusu i ruszyli naprzód. Był tłok, płacze, krzyki.

Ale nade wszystko przebił się rozpaczliwy męski głos: wody, bracia wody!

To musiał być ktoś ranny.

Przecież mam wodę w chlebaku – pomyślałam. Chciałam pobiec szybko do tego rannego. Ale mama mocno trzymała mnie za rękę.

Nie pamiętam ile czasu trwał ten koszmar „z cywilami”. Dwa czy trzy dni. Może dłużej. Wiem, że odłączyłyśmy się od tłumu. I było już blisko do Stolicy. Znowu spędziłyśmy noc gdzieś w lesie.

Ranek powitał nas ciszą, spokojem, błękitnym niebem i słońcem. Weszłyśmy do zupełnie opustoszałej wsi. Widocznie wszyscy uciekli. Pewnie też szli do Warszawy. Była cisza taka, jakiej nigdy nie ma w zamieszkałej wiosce. Nawet psy nie szczekały.

Weszłyśmy do pierwszej, dostatniej zagrody. Ale przedtem, po lewej stronie wejścia, leżały martwe ciała mężczyzny i kobiety, typowych wieśniaków, i chyba właścicieli tego gospodarstwa. Leżeli wyprostowani, spokojni, jeden przy drugim, zupełnie tak, jakby razem ułożyli się do snu.

Weszłyśmy do środka. Było jedzenie! A całe gospodarstwo bez szwanku, tak jakby nic się nie stało.

Mama wyprowadził konia ze stajni i założyła uprząż (skąd ta wykształcona nauczycielka wiedziała jak to zrobić?). Dopiero dziś, po wielu latach „oświeciło mnie”. Przecież była wychowana na wsi, w majątku swojego ojca, w Wiktorówce.

Mama zaprzęgła konia do wozu i zaczęła wraz z siostrą ładować żywność. Najważniejszy był ogromny worek z mąką.

Ruszyłyśmy w drogę. Mama powoziła.

Jeszcze tego samego dnia dotarłyśmy do Warszawy. I to był ostatni dzień przyjęcia uciekinierów, a może i jakiegoś sprzętu czy wojska. Warszawa została zamknięta. Była gotowa na walkę z niemieckim najeźdźcą i obronę Stolicy.

OBLĘŻENIE WARSZAWY

Po przyjeździe do miasta mama natychmiast oddała konia i wóz dla wojska. Żywność i mąka była dla rodziny, mieszkającej w centrum przy ulicy Nowogrodzkiej 43. Była to czteropiętrowa kamienica, składająca się z luksusowego frontu z windą, obszernego podwórka i oficyny. Były trzy części. W środkowej, na czwartym piętrze, było mieszkanie siostry ojca (już wdowy po Ignacym Długoborskim, jednym z najbogatszych ziemian na Podolu za carskich czasów), Wandy Długoborskiej. Skromne, trzypokojowe mieszkanie plus służbówka dla służącej, której nigdy nie zatrudniono. Zajmowała je jedna córka z mężem, i druga, studiująca jeszcze, i ciotka Wanda. My we trójkę zajęłyśmy służbówkę.

Worek mąki przywieziony przez mamę był (ku mojej rozpaczy) głównym pożywieniem dla całej rodziny. Gotowało się zupę, tak zwaną „zacierkę”, okraszoną cebulą smażoną na jakimś oleju. To było obrzydliwe. Zwykle wszyscy już zjedli i odeszli od stołu, a ja siedziałam i wybierałam na brzeg talerza tę cebulę. Z trudnością, raz po raz brałam do ust jedną czwartą łyżki tego paskudztwa. A ciotka stała nade mną jak kat. Musisz zjeść – rozkazywała. Nie, nie krzyczała. Jako dawna pani na włościach znała tylko tryb rozkazujący.

Któż śmiałby się jej sprzeciwić … A tu taki smarkacz dziewięcioletni … I nie słucha.

Poza tym koszmarem, miałam swoje małe radości, bo nie mając już lalek, mogłam bawić się kolekcją misiów siedzących na kanapie w stołowym. Należały do mojej starszej siostry ciotecznej, już dorosłej. Największy miał ubranko: spodenki i kamizelkę. Ten był mój ukochany i miałam pozwolenie na bawienie się nim.

Na podwórku bawiłam się z dziećmi. Najlepsza zabawa była z windą. Wchodziliśmy do tej frontowej części domu, dla bogatych. Wjeżdżaliśmy windą na najwyższe piętro, a potem hurmem po schodach na dół na zasadzie: kto pierwszy.

Pomału dochodziła do mnie groza oblężenia. Rodzina słuchała wiadomości z radia z wielkim napięciem. Poza tym były nagłośniane przemowy prezydenta Warszawy Starzyńskiego. No i te najgorsze o nalotach: uwaga, nadchodzi…ogłaszam alarm dla miasta Warszawy. Wtedy wszyscy zbiegali do piwnic. I czekali … Za jakiś czas komunikat: odwołuję alarm.

Teraz to już dokładnie wszystko rozumiałam. Ale jeszcze w nasz dom nie trafiła żadna bomba. Mieliśmy dach nad głową.

Spaliśmy w ubraniach, aby móc w każdej chwili uciekać na dół, do schronu. Pod ręką były najważniejsze rzeczy do zabrania ze sobą zapakowane w jakieś torby czy też małe walizki. Na pewno ważne dokumenty i pieniądze czy kosztowności – jeśli takie były. I jedzenie.

Ale noce były przeważnie przespane. Nie przypominam sobie, żeby naloty miały miejsce w ciemnościach. Za to w dzień najważniejsza była czujność i szybkość reakcji.

Czujność … Właśnie ta cecha mojej matki ocaliła życie wszystkim mieszkańcom kamienicy.

Mało kto wie, że w czasie oblężenia Niemcy zrzucali – nie wywołujące huku – bomby zapalające.

Taka właśnie spadła na górne piętro frontowej części naszego domu, a ogień rozprzestrzeniał się górą – czwartym piętrem. Wiadomość o tym rzucona przez mamę lotem błyskawicy rozeszła się po całym domu i ludzie z niższych pięter już uciekali z budynku. Szybko, krzyczała do nas matka: ogień już pełza po bocznej oficynie, za moment będzie u nas. Bierzcie tylko co najważniejsze.

Wyciągnęłam rękę po misia. Nie rusz co nie twoje – odezwała się w mojej głowie nauka rodziców. Tłumiąc łzy, zostawiłam misia na kanapie … Już mama brała mnie za rękę. Tu czas liczył się na sekundy.

Zanim zdążyliśmy zejść z czwartego piętra ogień sięgnął już parteru, a brama na ulice była w ogniu. Cała. Mogła runąć lada sekunda. Za nami jeszcze kilka osób zdrętwiałych z przerażenia.

Szybko – przechodzimy! – krzyknęła mama ruszając naprzód.

Przeszli wszyscy. Uciekaliśmy. Wszyscy. Dokąd?

Wszędzie spadały bomby, waliły się domy … I ogień, dokoła ogień …

Ktoś krzyknął: do Hotelu Polonia! Tam są piwnice!

Biegliśmy tam razem z tłumem naszych sąsiadów.

Hotel Polonia miał rzeczywiście duże i oświetlone piwnice. Ale szerokość tamtych korytarzy była nie większa niż trzy metry. Więc było wąsko, a wszyscy szli naprzód bez paniki. Tak, bez paniki … Do czasu …

Bo w pewnym momencie był huk, zgasły światła a korytarze wypełnił czarny pył.

Ktoś krzyknął: zasypało nas!

I dopiero teraz zaczęła się panika. Tłoczenie na siłę naprzód, krzyki, rozpacz, płacz, lament, wołanie do Boga.

Czy to znaczy, że tu już umrzemy? – pomyślałam zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak straszna może być taka śmierć.

Ale nie była nam wszystkim taka śmierć sądzona.

Ci, którzy szli przodem mieli najlepsze rozeznanie sytuacji. Okazało się, że walnęło w komin (może był to tylko odłamek) i wcale nie jesteśmy zasypani, tylko będzie utrudnienie z przejściem w jednym miejscu. Panika opadła…Ludzie odetchnęli.

I dalej posuwaliśmy się już po ciemku. Byle do przodu, byle wyjść z piwnic tego hotelu. Było duszno i strasznie, a droga bardzo się dłużyła. Wciąż nie było widać końca, bo wyczerpani ludzie szli pomału.

Nareszcie! Wychodzimy na powierzchnię.

Jaką powierzchnię? Wszędzie gruzy, dym, gdzie niegdzie tlą się spalone domy.

Stoimy całą rodziną rozglądając się bezradnie.

I tu ciotka zadecydowała: to my się lepiej rozłączmy: Ty – zwróciła się do mamy – pójdziesz swoją drogą z dziećmi, a my swoją.

I tak się stało. Mama znalazła dom, który nie ucierpiał bombardowania. Tam były piwnice. Wcisnęłyśmy się we trójkę w jakiś kąt, bo schron był pełen zgłodniałych ludzi. Chyba już dawno tam siedzieli, żeby przetrwać. Tak jak my nie mieli już domu.

Była cisza, mało kto rozmawiał. Schron był przepełniony. Ludzie przerażeni. Niektórzy w łachmanach, inni dobrze ubrani. Byli tacy w zakrwawionej odzieży. Musieli być lekko ranni zanim tutaj dotarli.

Ale niebyło różnic. Wobec ogromu mogącej w każdej chwili nastąpić śmierci wszyscy byli równi.

Był to okres bardzo ciężkich bombardowań. Gdy samolot zrzucał bombę to najpierw słychać było ciężki gwizd: Wiuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu. I zaraz potem huk spadającej bomby.

I za każdym razem słysząc ten straszny gwizd wszyscy myśleli: czy tym razem ta bomba spadnie na nas?

Ryzyko i bezwolna akceptacja śmierci …

Głód i zimno zupełnie wszystkich obezwładniały. Siedziałam mocno przytulona przez matkę więc nie odczuwałam tak bardzo tego chłodu.

Ale chciało mi się jeść.

Mamo, jestem głodna – wyszeptałam.

Za chwilę, ukradkiem matka podała mi spory kawałek wędzonego boczku.

Jedz tak, żeby nikt tego nie widział – szepnęła mi do ucha.

Było ryzyko, że ktoś rzuci się, żeby mi to odebrać. Wtedy tam wszystko było możliwe … Rozpacz i desperacja przechodziły wszelkie granice.

Od czasu do czasu ktoś wychodził na krótko na zewnątrz. Po powrocie w kilku zdaniach mówił jaka jest sytuacja. Na przykład, że nie wszędzie bomby dokonały zniszczenia, że jeszcze gdzieniegdzie stoją tylko częściowo uszkodzone domy.

Wszyscy słuchali z zapartym tchem.

Ale pewnego razu, a było to 28-go września, znowu ktoś wyszedł po rozeznanie sytuacji. Za chwilę usłyszeliśmy: możecie wszyscy wychodzić. Nie będzie bombardowań. Niemcy wkroczyli do Warszawy.

To trwało jakiś czas, zanim wszyscy wyszli ze schronu. Idąc przez gruzy, doszliśmy do najbliższej, jednej z głównych ulic. Tam stanęliśmy na chodniku.

I była cisza. Taka straszna cisza. Słychać było tylko głośne, rytmiczne kroki niemieckich żołnierzy. Szli wyprostowani, butni i pełni zbrojnej siły, z której emanowała agresja. Kalając święty bruk umęczonej przez nich Stolicy, prowadzili za sobą wziętych do niewoli jej obrońców.

Szli rozbrojeni, głodni i wyczerpani, w obszarpanych mundurach. Na ich twarzach widziało się całą rozpacz warszawskiej klęski.

Moja matka, zawsze tak opanowana – tym razem wybuchła głośnym płaczem. Podniosła ręce do góry i krzyczała: nasi chłopcy, nasi żołnierze, nasi bohaterzy, tak poniżeni i zmarnowani!

Tak, to był ogromny kontrast między niemieckimi najeźdźcami i polskimi jeńcami.

Ludzie płakali.

Po tym tragicznym przemarszu, który trwał bardzo długo, ludzie zaczęli się rozchodzić. Każdy szukał dla siebie schronienia, a były jeszcze domy, które nie ucierpiały podczas nalotów.

Myśmy znaleźli taki właśnie zupełnie pusty dom. Na pierwszym piętrze było nie zamknięte na klucz mieszkanie. W środku duże, wygodne i ładnie umeblowane pokoje, łazienka, kuchnia z jakąś żywnością.

I łóżka! Nareszcie można było odpocząć, wyspać się, i to w pościeli …

Odetchnęłyśmy. No i wreszcie można było coś zjeść, bo głód nam doskwierał niemiłosiernie.

Nie zostałyśmy tam długo. Trzeba było jak najprędzej wyjechać z okupowanej Warszawy.

Na szczęście bardzo blisko, około trzydziestu kilometrów od Stolicy mieszkała w Milanówku druga siostra Ojca – Zofia Majewska. Wdowa po wybitnym matematyku, Władysławie Majewskim, herbu Jastrzębiec – wykładowcy w Wyższej Szkole Wojskowej.

Ciotka Zofia razem z dorosłym synem, inżynierem, i dorosłą córką, mieszkała na parterze pięknej, luksusowej willi otoczonej ogrodem.

Zostałyśmy przyjęte serdecznie i z radością. Okazało się, że żyjemy. Jeszcze przed naszym przybyciem Ciotka Zofia dostała, przywieziony „okazją” list od siostry Wandy z Warszawy. Opisywała ona w skrócie losy rodziny w Warszawie od początku wojny. Między innymi pisała:

Co się stało z Janiną Sękowską jej córkamitego nie wiem, bo rozstałyśmy się zaraz po wyjściu z piwnic Hotelu Polonez. Potem były bardzo ciężkie bombardowania. Nie mam pojęcia czy żyją

A więc żyłyśmy! I byłyśmy już bezpieczne. I w rodzinie.

Dostałyśmy obszerny, wygodny pokój. Zaczęło się – na miarę wojenną – lepsze, jakby normalne, życie.

Do Milanówka przyjechałam z opinią okropnego, rozpieszczonego i rozpuszczonego, niezdyscyplinowanego i nieposłusznego dzieciaka.

No, to mamy „gałgana” – skomentowało dorosłe, dużo starsze ode mnie, cioteczne rodzeństwo. To tak – „na start” w Milanówku.

Tak, tak – ciotka Wanda w liście wysłanym do Milanówka dobrze mnie „obsmarowała”.

Ale jakoś szybko zmieniłam swój wizerunek.

Czego wy wszyscy chcecie od tego dziecka – broniła mnie ciotka Zofia – cicha, spokojna, grzeczna dziewczynka. W ogóle jakby nie było dziecka w domu. Cały dzień siedzi przy oknie z nosem w książce”.

To była prawda.

Ogromna szafa biblioteczna w stołowym aż lśniła od pięknie wydanych, pełnych kolorowych ilustracji książek.

Boże, jak ja się do nich dorwałam! Wkroczyłam w świat sztuki, literatury, poezji, historii, przyrody …

Jeszcze przed wojną w domu miałam dostęp do książek, jakie były lekturą mojego mocno starszego ode mnie rodzeństwa.

Znałam na pamięć niektóre „Ballady” Mickiewicza. Miałam „zaliczone” między innymi „W Pustyni i w Puszczy” Sienkiewicza, „Anielkę” Prusa, w której tak bardzo mnie wzruszył los jej pieska Karuska.

Tutaj, u ciotki miałam ogromny wybór i całe dnie pochłaniałam książkę po książce. Najwięcej ucieszyłam się jak znalazłam QuoVadis Henryka Sienkiewicza. Bogate ilustracje ułatwiały mi przyswojenie dość skomplikowanej dla mnie treści.

Po przeczytaniu każdą książkę odnosiłam na miejsce, a biorąc drugą szłam do ciotki spytać czy pozwoli teraz wziąć następną. Pozwalała.

I tak odchodziły ode mnie koszmarne przeżycia wojenne.

Nie odchodziły od dorosłych. Ciągle rozmawiali o okupacji niemieckiej, o tym jak przeżyć, jak się jednak bronić. No i o moim Ojcu i bracie. Czy żyją? To przede wszystkim!

Nadszedł wreszcie czas kiedy mogłyśmy opuścić Milanówek aby wrócić do Łodzi.

POWRÓT

Nareszcie! Jest nasze miasto, nasza ulica, nasz dom.

Wchodzimy na trzecie piętro. Mama wyjmuje klucz z torebki. Wsadza w dziurkę w zamku. Nie może otworzyć. Są, są w domu. Jest od wewnątrz klucz w dziurce. Stukamy. Otwierają się drzwi i wchodzimy do środka. W domu jest tylko brat …

Tatuś! Gdzie jest tatuś! – krzyknęłam. Brat mnie przytulił. Nie martw się, tatuś jest w mieście. Niedługo wróci.

Natychmiast położono mnie do łóżka.

Po powrocie z miasta Ojciec zaraz poszedł do pokoju gdzie spałam. Obudził mnie i pocałował. A ja zaraz zasnęłam.

A cała rodzina dzieliła się relacjami wojennymi. Opowiadaniom nie było końca.

ZAGINIONY SYGNET

Ojciec zaczął opowiadać o losach swoich i Pułku od chwili, kiedy musieliśmy się rozłączyć.

Szczęśliwie doprowadził Pułk nad Bzurę i przekazał go do jednostki generała Kutrzeby. Oboje z bratem dołączyli się do walki z nieprzyjacielem. Trwała dość długo. Niemcy nacierali ostro. Nasze Wojsko zaczęło się cofać, a wróg już zajmował pozycje jeszcze walczących. Ojcu i bratu udało się uciec. Biegli długo przed siebie. Zobaczyli duży majątek. To było jedyne miejsce, gdzie mogli się schronić. Właścicielka okazałą się być hrabiną. Ojciec zapamiętał nazwisko, ale w dalszych wojny kolejach prawdopodobnie mu to umknęło. W każdym razie nie mówiło się o nim w domu.

Odgłosy bitwy wciąż było słychać w majątku. I tu nastąpiła „akcja błysk”. Dawajcie, panowie mundury. Zaraz je spalimy. Tu są cywilne ubrania. Proszę się szybko przebierać. Niemcy mogą tu być lada chwila.

herb Prawdzic

Ojciec wyciągnął przed siebie lewą rękę. Na małym palcu miał sygnet rodowy.

Na ciemnozielonym kamieniu z maleńkimi czerwonymi kreseczkami był wyryty herb: Prawdzic – dwa lwy. Jeden na szczycie korony, drugi za murem. Oba trzymają w łapach obręcz. Kamień to krwawnik. Znali go jeszcze nasi przodkowie, jako znakomite lekarstwo przeciw krwotokom. Był on niemal obowiązkowy w dawnych czasach.

Ten sygnet – powiedział ojciec – jest w naszej rodzinie czterysta lat. Zdjął pierścień z palca i podał hrabinie.

- Nie mogę z nim uciekać. Niemcy posuwają się do przodu. Gdyby mnie złapali i zobaczyli sygnet, szybko z cywila zamieniono by mnie na jeńca. Zostawiam go pani prosząc o przechowanie.

- Panie poruczniku, proszę się nie martwić – powiedziała hrabina – za parę dni wojna się skończy i pan przyjedzie sygnet odebrać.

Szczęśliwie, Ojciec z bratem uciekli przed Niemcami. Wrócili do Łodzi, do pustego mieszkania. Doczekali się powrotu mamy, mnie i siostry. Rodzina znów była razem.

Nad Polską zawisła czarna chmura niemieckiej okupacji. Ojciec z żoną i synem wstąpili do konspiracyjnego Polskiego Podziemia – Wojska Zbrojnej Walki, przekształconego potem w Armię Krajową.

Zaginiony Sygnet nigdy się nie odnalazł.

Teresa Sękowska-ffoulkes

Przeźmierowo, wrzesień 2014

 

Za:  http://konwentnarodowypolski.wordpress.com/2014/09/27/ja-pamietam-tamten-wrzesien-wybuch-ii-ej-wojny-swiatowej-oczyma-dziecka/

 

Nadesłał:  Konwent Narodowy Polski