Nasz domorosły skarbowiec nie wziął pod uwagę jednego - że cena oferowana przez Holendrów wynikała z kalkulacji wejścia w posiadanie pakietu większościowego. Dla oferenta, mającego już część udziałów, potrzebne do przejęcia spółki akcje były zatem więcej warte niż dla kogoś, kto ma w perspektywie tylko udział mniejszościowy. Niby rzecz oczywista, ale na Akademii Górniczo-Hutniczej pewnie tego nie uczyli.
W efekcie udało się Gradowi uzyskać po 60 złotych za akcję, a i to dlatego, że w ostatniej chwili drastycznie zmniejszył oferowaną do sprzedaży pulę. Czyli koniec końców budżet dostał pięciokrotnie mniej niż oficjalnie zapowiadane 1,5 miliarda, inwestorzy zostali zrobieni w konia, bo redukcja sięgnęła 80 procent, a w ręku państwa i tak pozostała "resztówka", tylko jeszcze mniejsza, którą teraz Holendrzy zechcą kupić może za ćwierć oferowanej wcześniej ceny, jak uda się ich wprawić w łaskawy humor.
O kompromitacji rządu, a Ministerstwa Skarbu Państwa w szczególności, nie chce mi się wspominać, bo po całej tej jeździe z szukaniem w internecie ogłoszonego już z pompą "katarskiego inwestora" trudno się ministerstwu skompromitować bardziej. (A tak nawiasem, zawsze warto przypomnieć, że Francuzi od IDENTYCZNEJ decyzji Komisji Europejskiej nakazującej zwrot udzielonej stoczniom pomocy publicznej odwołali się byli do Trybunału Europejskiego - i wygrali. I ich stocznie nie zostały zamknięte. Ale na to premier musiałby mieć, z przeproszeniem, prawdziwe jaja, a nie tylko ich "imidż".)
Pan inżynier-minister Grad w ogóle zdaje się lubić, wbrew temu, co mówią o tym wszyscy ekonomiści, tak zwane "resztówki". Być może dlatego, że choć posiadanie przez państwo mniejszościowego pakietu w sprywatyzowanej firmie nie ma sensu z punktu widzenia interesów państwa, to jak najbardziej ma z punktu widzenia polityków - pozwala bowiem ministrowi kierować swych przedstawicieli do różnych rad nadzorczych, gdzie posady są ciepłe i wywołują wdzięczność nominowanych. Żaden możnowładca nie stara się przecież uszczuplać swoich latyfundiów.
Sytuacja własnościowa BGŻ przypomina nieco sytuację spółki Presspublika, wydawcy "Rzeczpospolitej". Jej większościowy udziałowiec, brytyjski Mecom, wielokrotnie proponował odkupienie od państwa mniejszościowego udziału. Nie znam szczegółów negocjacji, ale z logiki biznesowej wynika, że opłaca mu się zapłacić za nie więcej niż komukolwiek innemu.
Priorytetem ministerstwa najwyraźniej jest jednak co innego - żeby z "Rzeczpospolitej" wyrzucić jej obecnego redaktora naczelnego, a wraz z nim innych opozycyjnych dziennikarzy. Skoro Brytyjczycy uporczywie odmawiają spełnienia tego warunku, to Grad upiera się, że państwowe 49 procent sprzeda tylko wtedy, gdy i Mecom sprzeda - temu samemu wybranemu przez ministerstwo podmiotowi, jak się łatwo domyślać, chętnemu do zmiany profilu pisma - swoje 51 procent. O niczym innym mowy nie ma, choć dziurawy budżet łaknie każdej możliwej prywatyzacji jak przysłowiowa kania dżdżu.
Jest to stary numer, ćwiczony już przez Millera. Wtedy, dla wyperswadowania Norwegom z Orkli, by zamiast Mecomowi sprzedali swoje udziały w gazecie spółce kojarzonej z SLD, posunięto się nawet do aresztowania pod lipnymi zarzutami trzech norweskich członków zarządu, więc można powiedzieć, że Grad i tak jest, jak na standardy III RP, "lajtowy".
W naciskach na większościowego udziałowca "Rzeczpospolitej" ministerstwo posunęło się, jak zapewne państwo wiecie, do złożenia w sądzie wniosku o rozwiązanie spółki Presspublica. Gdyby sąd się przychylił, to wtedy prawa do tytułu wróciłyby do Grada, a ten zapewne już ma konkretnych kandydatów, którym by powierzył realizację swojej koncepcji rozwoju gazety. Bo oczywiście, jakby kto pytał, oficjalnym motywem działań ministerstwa jest troska o rozwój gazety.
Delegat Grada, były redaktor Łętowski, wymyślił tak znakomitą koncepcję: trzeba zmienić prawicowy wizerunek tytułu i upodobnić się do upadłego "Dziennika", żeby przejąć po nim te rzesze czytelników, które upadek gazety Krasowskiego i Michalskiego pozostawił osieroconymi. A tymczasem większościowy udziałowiec uparł się tkwić w błędach, więc nie pozostaje nic innego, niż prosić sąd o ogłoszenie upadłości firmy i jej likwidację. Przedstawiciel Ministerstwa Skarbu w zarządzie Presspubliki nie zraża się takim drobiazgiem, że spółka nie jest bynajmniej w upadłości, przeciwnie, jej ostatni bilans był najlepszy od czasu ustalenia się obecnej struktury własnościowej, że gazeta jako jedyny z dużych tytułów utrzymuje sprzedaż, a nawet ją, w przeciwieństwie do pozostałych, zwiększa, że jej nowy tygodnik okazał się nadspodziewanym sukcesem, i we wszystkim tym decydującym czynnikiem jest właśnie ów "prawicowy" wizerunek, który ma stanowić przyczynę zguby gazety.
W polskich sądach dzieją się cuda, więc choć wniosek, oparty na paragrafie przewidzianym na wypadek oczywistego bankructwa, jest absurdalny, Bóg jeden raczy wiedzieć, co z tym będzie dalej. Na to, żeby rząd uląkł się międzynarodowej kompromitacji, liczyć nie można; nie sposób utracić twarzy, jak się zamiast niej ma tylko puder.
Zresztą, władza wierzy, że skoro się udało panu Ostachowiczowi "przykryć" sprawę stoczni, to się uda przykryć wszystko. Kto myśli, i tak już dawno wie swoje, a dla reszty urządzi się jakąś kolejną putinadę. Na dziennikarskiej giełdzie chodzi wiadomość, że pijarowcy Tuska mają już gotowy w szczegółach plan kolejnej akcji - po walce ze "stadionowymi bandytami" tym razem premier okaże moc i stanowczość likwidując piractwo drogowe. Czeka tylko na newsa o jakimś spektakularnym wypadku.
A właściwie po co czekać? Wystarczy zadzwonić do zaprzyjaźnionej "komercyjnej stacji", żeby pokazała jakiś szrot, paru statystów pochlapanych keczupem, i już będzie "breaking news" na parę dni. W końcu te śmiertelne ofiary zażywania dopalaczy, o których trąbiły "niezależne" media, też się potem okazały picem na wodę.
PS. Nie chciałbym, żeby PT Czytelnik odniósł wrażenie, że czepiłem się faktu, iż ministrem skarbu zrobił Tusk geodetę. Dlaczego nie, skoro ministrem obrony uczynił psychiatrę i historyka sztuki, a kolej powierzył pieczy prawnika? Kompetencje są żelazną zasadą polityki personalnej Partii Oportunistów. Tylko że na pewien szczególny sposób. Grzegorz Kostrzewa Zorbas, jeden z naszych najlepszych specjalistów od polityki międzynarodowej i członek PO bodaj od jej powstania, został przez partię wystawiony do sejmiku mazowieckiego - doktorat zrobiony na prestiżowej amerykańskiej uczelni u Zbigniewa Brzezińskiego jak raz wystarcza, żeby się zajmować nasypami kolejowymi pod Modlinem. Inny członek PO o znakomitych kwalifikacjach, Jacek Saryusz-Wolski, wskutek niełaski prezesa jest w całkowitej odstawce, odcięty od jakichkolwiek ważnych spraw i wpływów. A partyjnym specjalistą od polityki międzynarodowej uczynił Tusk faceta, który się jej nauczył w taki sposób, że prowadził biuro podróży, bodajże w Iławie. To zrozumiałe, że partia tak szanująca kompetencje jest naturalnym wyborem michnikowych elit III RP.
Rafał Ziemkiewicz
Za: http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news/grad-inzynier-skarbu,1641750
Nadesłał: Stanisław