Sławomir Skrzypek tuż przed swoją tragiczną śmiercią napisał w "Financial Times", że Polska skorzystała na tym, że nie wprowadziła pospiesznie euro. Myślę, że miał rację
Z dr. Bruno Banduletem, niemieckim analitykiem finansowym, ekspertem w dziedzinie międzynarodowych rynków walutowych, rozmawia Mariusz Bober
Stawia Pan tezę, że jesteśmy świadkami początku końca euro. Dlaczego?
- Tak, obserwujemy początek końca euro w takim kształcie, w jakim było projektowane. Widać to na przykładzie problemów różnych krajów strefy euro, zwłaszcza od ubiegłorocznej wiosny. Kłopoty finansowe, m.in. Grecji, pokazują, że euro nie może nadal funkcjonować zgodnie z traktatem z Maastricht. To miała być silna, stabilna waluta służąca Unii Europejskiej oraz jej ekonomii, ale teraz jest wprost przeciwnie. Euro po prostu zawiodło.
- Nie, myślę, że przyczyny są głębsze. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym było już to, że gdy euro weszło do obiegu [najpierw w transakcjach bezgotówkowych - red.] w 1999 r., każde z państw członkowskich miało jakieś obiekcje wobec wspólnej waluty. Już wówczas nie było wspólnej płaszczyzny, jednomyślności co do realizacji tego projektu. Na przykład Francja, zgadzając się na euro, chciała ograniczyć wpływy niemieckiego Bundesbanku. Niemcy poparły ten projekt, licząc na to, że skorzysta na tym nasz eksport - posługiwanie się silną, stabilną, wspólną walutą obowiązującą w większości krajów Unii Europejskiej zmniejszało koszty rozliczeń, a w wymianie wewnątrzunijnej znosiło ryzyko kursowe. Włochy zaś dzięki euro zmniejszyły koszty obsługi długu publicznego - przyjmując stabilną walutę, mogły sobie pozwolić na zmniejszenie oprocentowania swoich papierów dłużnych. Przypomnę, że przed wprowadzeniem wspólnej waluty kraj ten był zagrożony bankructwem. Później był dłuższy okres stabilizacji, bo dzięki zmniejszeniu kosztów obsługi długów zwłaszcza państwa południowej Europy poprawiły swoją kondycję finansową. Jednak funkcjonowanie euro zakłada całkowite uporządkowanie długu publicznego. I to jest problem.
Niektórzy komentatorzy uważają, że m.in. te odmienne oczekiwania państw eurolandu wobec wspólnej waluty, ale także różnice w specyfice gospodarek każdego z krajów pogłębiają, a nie osłabiają konflikty interesów strefy euro.
- Zgadzam się z tym. Państwa strefy euro różni także poziom produktywności, wzrostu gospodarczego i wiele innych czynników. To również kolejna przyczyna problemów z euro. Waluta ta pasowałaby tylko do gospodarek części krajów obecnego wspólnego obszaru walutowego. Myślę, że jedna waluta mogłaby funkcjonować w Niemczech i Holandii lub Austrii. Te gospodarki są dość ściśle powiązane ze sobą, mają podobne wskaźniki produktywności, konkurencyjności itd., więc wspólna waluta sprawdza się w tych krajach. Jednak różnice między nimi a wieloma pozostałymi państwami UE są zbyt duże.
Przestrzeganie tzw. kryteriów konwergencji (m.in. utrzymywanie deficytu nie większego niż 3 proc. PKB i długu publicznego do 60 proc. PKB) miało jednak pomóc utrzymać spójność strefy euro mimo tych różnic.
- Ale nawet jeśli się ustali takie warunki, to trzeba ich dotrzymywać, i to cały czas, tymczasem władze greckie, stosując sztuczki księgowe, maskowały rzeczywisty poziom deficytu i długu, ciągle odkładając na przyszłość ich redukowanie.
Gdyby bankrutujące kraje eurolandu naprawdę wypełniały kryteria konwergencji, uniknęlibyśmy problemów z euro?
- W dłuższej perspektywie czasu i tak wystąpiłyby problemy z tą walutą. Kłopoty z deficytem oraz zadłużeniem Grecji i innych krajów z południa Europy tylko przyspieszyły ten proces.
Jak w takim razie rysuje się najbliższa przyszłość euro i eurolandu?
- Wszystko jest możliwe. Nikt nie wie, co się stanie, włącznie z rządami państw strefy euro, także władzami Niemiec. Od ubiegłorocznej wiosny wszystko się zmieniło. Dziś kraje, które nie przyjęły euro, mają powody do zadowolenia. Jestem natomiast pewien, że część tych, które przyjęły tę walutę, chętnie pozbyłaby się jej, przede wszystkim Grecja. Tyle że nie jest wcale łatwo wyjść z eurolandu zgodnie z zapisami traktatu z Maastricht. A przecież to szaleństwo tworzyć unię walutową "na zawsze". Nic nie jest na zawsze. Moim zdaniem euro podzieli w rzeczywistości Europę. Bowiem już doszło do bardzo znamiennego wydarzenia - podkopania suwerenności państwa narodowego w Unii Europejskiej. Grecja straciła właściwie już wszystko. Jest pod kontrolą Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej, która sama sprawdza finanse tego kraju. Wyjście z eurolandu nie jest łatwym rozwiązaniem i nie jest proste z prawnego punktu widzenia. Ale dziś nie widać już łatwych rozwiązań, a jedynie ryzykowne decyzje i wyzwania wynikające z problemów finansowych części państw eurolandu.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel sugerowała, że nie wyobraża sobie przyszłości euro m.in. bez Grecji, dlatego wybrała zacieśnienie kontroli nad polityką finansową państw członkowskich, proponując "pakt na rzecz konkurencyjności".
- Ależ można sobie wyobrazić funkcjonowanie Grecji poza eurolandem. Sugerowałbym np. rozwiązanie istniejące w niektórych państwach, a więc posługiwanie się dwoma walutami - euro i walutą narodową. Podobnie mogłyby postąpić inne kraje mające problemy finansowe. Gdy wprowadzano euro m.in. w Niemczech, też na początku funkcjonowały dwie waluty równolegle, a władze mogły w tym czasie obserwować reakcje ludzi. Alternatywą jest to, że Niemcy będą nadal pompować pieniądze w podtrzymywanie takich krajów przeżywających problemy finansowe jak Grecja i Portugalia. Ale w pewnym momencie niemiecka opinia publiczna może powiedzieć: "Dość". Mamy demokrację i ludzie kiedyś mogą uznać, że należy zmienić taką politykę. Co prawda raczej nie ma odwrotu od Europejskiego Banku Centralnego. Teoretycznie może on skupować tyle greckich obligacji, ile zechce. Ale jeśli nadal będzie skupował papiery dłużne, co teraz właśnie czyni, doprowadzi do katastrofy. Moim zdaniem euro to był od samego początku eksperyment nierokujący wielkich nadziei na sukces. Oczywiście eksperymenty również są potrzebne, ale nie można ich przedłużać w nieskończoność. Tymczasem nasz rząd nawet nie dyskutuje o żadnych alternatywnych rozwiązaniach. A to jest głupie, zawsze trzeba mieć jakąś alternatywę.
Jaka mogłaby być ta alternatywa?
- Trzeba najpierw zebrać ekspertów i zacząć dyskutować o tym. Na pewno jednym z rozwiązań powinno być opracowanie formalnych ram wyjścia niektórych krajów ze strefy euro.
Niektórzy uważają, że wpędziłoby to Grecję w jeszcze większe problemy finansowe z powodu podniesienia kosztów obsługi zadłużenia.
- Nie wydaje mi się. Proszę spojrzeć na inne państwa, które zbankrutowały, np. Argentynę. Nie było to łatwe, ale po pewnym czasie, gdy poprawiła ona swoją sytuację finansową, znowu mogła sprzedawać swój dług. Ważne jest jednak to, że w takiej sytuacji dany kraj może zdewaluować swoją walutę. Dziś nikt nie chce kupować greckich papierów dłużnych, ponieważ obawia się, że nie zostaną spłacone. Myślę, że wielu Greków chciałoby powrotu do swojej waluty, tyle że nie pozwala im się na to. Przeciwny temu jest przede wszystkim Europejski Bank Centralny, a także inne kraje UE, m.in. Francja i Niemcy. Jednak pozostawanie Grecji w strefie euro leży w interesie jedynie europejskiej biurokracji i EBC oraz innych banków posiadających greckie papiery dłużne.
Czyli Pana zdaniem euro jest problemem, a nie pomocą dla Greków?
- Oczywiście. Zbyt silne euro pogarsza konkurencyjność eksportu m.in. Grecji.
Część ekonomistów ostrzega, że od czasu kryzysu, zwłaszcza w Grecji, euro staje się także problemem dla Niemiec. Podziela Pan tę opinię?
- Jeśli spojrzymy np. na sytuację gospodarczą Szwajcarii, która nie ma euro [i nie należy do Unii Europejskiej, a jest ważnym partnerem Niemiec], to widać, że poziom życia jest tam wyższy niż w RFN. Dlatego ta sytuacja wywołuje niezadowolenie Niemców. Sławomir Skrzypek, były prezes Narodowego Banku Polskiego, napisał w "Financial Times" tuż przed swoją tragiczną śmiercią, że Polska skorzystała na tym, że nie wprowadziła pospiesznie euro. Myślę, że miał rację.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel chce ratować euro niemal za wszelką cenę, uznając, że od tego zależy przyszłość UE.
- Nie zgadzam się z tym. Unia Europejska to nie jest to samo, co euro. Przecież niektóre silne gospodarki unijne, jak np. Szwecja, Dania czy Wielka Brytania, nie przyjęły wspólnej waluty. Euro nie jest więc wcale warunkiem sukcesu ekonomicznego, o czym poucza także przykład śródziemnomorskich członków UE.
Pojawiły się też groźby, że Niemcy mogą opuścić strefę euro, jeśli nie zostanie przyjęty pakt narzucający jej ostrą dyscyplinę finansową. Berlin zdecydowałby się rzeczywiście na opuszczenie eurolandu?
- Byłoby to eleganckie rozwiązanie. W takiej sytuacji nowa marka niemiecka mogłaby się stać znowu silną walutą. Ale nie zgodzi się na to Francja ze względu na swoje interesy oraz z powodu ideologicznej wizji integracji europejskiej. Euro było projektem przede wszystkim politycznym, nie ekonomicznym, od samego początku.
Francja obawia się m.in., że wyjście RFN z eurolandu oznaczałoby koniec wspólnej waluty oraz UE.
- To nie jest prawda. Unia Europejska funkcjonowała wcześniej także bez euro, a wielu jej członków nadal nie przyjęło tej waluty. Mimo to nie wierzę, że Niemcy opuszczą strefę euro w najbliższej przyszłości. W RFN jest natomiast dyskutowany inny wariant, mianowicie podział na "północną i południową strefę euro". Pierwsza grupa obejmowałaby Niemcy, Holandię, Austrię i Finlandię, druga - unijne kraje śródziemnomorskie oraz Irlandię. Pytanie tylko, do której grupy przystąpiłaby Francja.
Byłoby to właściwie równoznaczne z wyrzuceniem bankrutujących krajów ze strefy euro, żeby ocalić tę walutę i stworzyć wspólny obszar najsilniejszych państw UE.
- Ale w ten sposób euro można byłoby uratować i jest to moim zdaniem realne, choć bardzo trudne. EBC analizował taką możliwość z formalno-prawnego punktu widzenia i uznał, że byłoby to niezwykle trudne do realizacji. Ale nie powiedział, że byłoby to niemożliwe.
Czy nie oznaczałoby to końca UE, przynajmniej w jej obecnym kształcie, i wprowadzenia trwałego podziału na Unię pierwszej i drugiej kategorii?
- Problemem UE są tak naprawdę dzielące ją różnice, przede wszystkim ekonomiczne, przeregulowanie jej biurokratycznymi zarządzeniami itd. Zwłaszcza nowe kraje członkowskie, takie jak Węgry, Czechy czy Polska, po wielu latach sowieckiej dominacji nie chcą oddawać Brukseli suwerenności, co jest zrozumiałe. Dlatego uważam, że błędem jest wywieranie przez Brukselę i Berlin presji na kraje Europy Wschodniej, by przyjmowały wszystkie nowe regulacje, np. dotyczące tzw. polityki równości płci.
Dziękuję za rozmowę.
Dr Bruno Bandulet - analityk ekonomiczny, ekspert w dziedzinie rynków walutowych i publicysta, były współpracownik gazety "Die Welt". Od ponad 20 lat wydaje branżowe pismo "Gold and Money Inteligence". Przez pewien czas był doradcą ekonomicznym partii CSU. W Polsce wkrótce ukaże się jego książka pt. "Ostatnie lata euro. Raport o walucie, której nie chcieli Niemcy".