Jacek Bartyzel
Chociaż trudno to dostrzec w Michnikowo-Urbanowych mediach – można być pewnym, że żyją jeszcze w naszym kraju ludzie, dla których namiętnością ich życia jest idea wolności umiarkowanej, statecznej i powściąganej wierzeniami, obyczajami i prawami (A. de Tocqueville, Wspomnienia, s. 78)1 Nietrudno wyobrazić sobie stan ducha przyjaciół tak pojętej wolności zmuszonych, jak dotąd bezsilnie, asystować wulgarnemu spektaklowi „wolności”, która akceptuje wszystkie wierzenia – oprócz „wiary ojców”, obyczaje każde – wyjąwszy normalne, a za prawo uważa na przykład swobodę okupowania urzędów i dróg publicznych albo znieważania głowy państwa.
Ktokolwiek marzył o prawdziwie konserwatywnej kontrrewolucji, kto dla jej ziszczenia w ten czy inny sposób pracował, a miast niej ujrzał na „odzyskanym śmietniku” kolejne upiorne wcielenie socdemokratycznej rewolucji, ten niechaj sięgnie po wspomnienia Alexisa de Tocqueville’a z okresu lutowo-czerwcowej rewolucji 1848 r. w Paryżu, a uderzony zostanie niepokojącą wprost aktualnością poczynionych tam spostrzeżeń co do natury wszelkich rewolucyj.
Jakże to rewolucji – wykrzyknie oburzony epigon wiadomego etosu? Przecież żyjemy w państwie prawa! Tak zapisano nawet w Konstytucji. A jednak nie dajmy się zwieść papierowym deklaracjom, albowiem nie jesteśmy na tyle nierozsądni, ażeby nie wiedzieć, że to nie prawa przesądzają o losach ludów; nie, to nie prawny mechanizm tworzy wielkie zdarzenia, lecz sam duch rządów (s. 19). Ustawy można zmieniać łatwo i szybko. Trudniej zmienić przyzwyczajenia i zwalczyć pokusy wykorzystywania tych możliwości, które swoim „pogromcom” pozostawił w spadku ancien régime. A pozostawił on przede wszystkim gotową do wypełnienia (nowymi treściami i nowymi… ludźmi) formę państwa zaprojektowanego jako machina służąca do wtrącania się we wszystko i bez ponoszenia odpowiedzialności. Ci nowi to dobrzy ludzie, wrażliwi na ludzką krzywdę demokraci, szczerze na ogół przekonani, że zajmowanie przez nich posad rządowych służy szczęściu i dobru mas. Posłuchajmy tedy kostycznego komentarza pana de Tocqueville’a: …upodobanie do funkcji publicznych i pragnienie życia z podatków nie są u nas wcale chorobą właściwą jakiejś jednej partii, jest to wielka i stała ułomność całego narodu, jest to łączny produkt demokratycznej konstytucji naszego społeczeństwa obywatelskiego i nadmiernej centralizacji naszego aparatu władzy, jest to ukryta choroba, która trawiła wszystkie dawne rządy i która tak samo trawić będzie wszystkie nowe (s. 39).
Wszelako nawet najbardziej gołębiego serca demokratę może wyprowadzić z równowagi zetknięcie z tą przykrą, acz pospolitą, rzeczywistością, która zmusza go do stwierdzenia nieprzystawalności jego własnej wizji demokracji salonowej do arytmetycznego wykładnika woli – tak umiłowanego w teorii – ludu. Co i rusz rozbrzmiewa w Polsce jęk bolesnych skarg i wyrzutów zdesperowanych sił spokoju, bezceremonialnie odsyłanych do kąta przez ludowego suwerena. A przecież dokładnie to samo przytrafiło się już ich ideowym komilitonom we Francji epoki „Wiosny Ludów”, tak samo zadufanym w swoją moralną wyższość, tak samo przekonanym, że to oni „obalili reżim” i tak samo rozczarowanym zachowaniem się ludu, który w pierwszych wyborach powszechnych śmiał głosować na jakichś tam reakcjonistów, zamiast wdzięcznie wynagrodzić trud swoim dobroczyńcom. Demokraci albowiem:
Wzorując się na przykładach z przeszłości, lecz ich nie rozumiejąc, wyobrazili sobie naiwnie, że wystarczy wciągnąć tłumy w życie publiczne, aby je związać ze swoją sprawą, że aby zyskać dla republiki przychylność, wystarczy ludziom przyznać prawa nie zapewniając im korzyści. (…) Wprowadzając powszechność głosowania sądzili, że przywołują lud na pomoc rewolucji, gdy tymczasem dali mu broń przeciwko niej. (…)
Wybory przebiegły więc w większości przeciwko partii, która zrobiła rewolucję i tak być musiało. Tym niemniej przeżyła ona bolesne zaskoczenie. W miarę jak odpadali jej kandydaci, ogarniał ją wielki smutek i wielki gniew, dało się słyszeć to płaczliwe, to grubiańskie wyrzekanie na naród, któremu wypominano, że jest ciemny, niewdzięczny, nierozumny i przeciwny swojemu własnemu dobru (s. 116-117).
Nie pognębiajmy już do końca naszych sfrustrowanych „przyjaciół ludu” rozwodzeniem się nad konstatacją złośliwego pana de Tocqueville’a o przemożnej roli wariatów – i to nie tych, których się tak określa przez metaforę (s. 147), lecz najprawdziwszych wariatów – w demokratycznych rewolucjach. Jest jednakowoż taki obszar spraw państwowych, w którym najlżejszy nawet objaw ideologicznego obłędu może mieć skutki dla narodu arcygroźne. To, rzecz jasna, polityka zagraniczna. A, niestety, w tej właśnie materii ustroje demokratyczne najczęściej rządzą się (…) wyobrażeniami wielce mętnymi lub zgoła błędnymi (s. 286).
*
Pan de Tocqueville wcale nie był prawicowym ultrasem, chociaż podejrzewali go o to orleaniści (którzy naprawdę mieli nieczyste sumienia, jako iż doszli do władzy w wyniku poprzedniej – lipcowej – rewolucji). Przywiązany instynktem rodowym i sentymentalnie do świata arystokratycznego, przekonany wieloma dowodami o lepszej kondycji wolności pod rządami konstytucyjnego monarchy aniżeli pod republiką, godził się – acz z bólem serca – z nieuchronnością, jak mniemał, demokratyzacji społeczeństwa i ustroju politycznego. Lojalnie starał się służyć republice, kiedy doszedł do przekonania, że w danym czasie nie ma innej realnej zapory przed anarchią i socjalizmem. Nie przychodziłem – oświadczał – bronić żadnej sprawy prócz jednej – wolności i ludzkiej godności. Ocalić starodawne prawa społeczeństwa przeciwko nowatorom przy pomocy nowej siły, jaką rządowi może dać zasada republikańska; przeprowadzić oczywistą wolę francuskiego ludu wbrew namiętnościom i pragnieniom robotników paryskich; zwalczyć demagogię demokracją – taki był mój jedyny zamiar (s. 126).
Taki sam zamiar przyświecał być może tym politykom z „partii porządku” w Polsce, którzy po 1989 r. przystąpili do lojalnej pracy nad „ustatecznieniem” pokomunistycznej demokracji – w nadziei, że będzie to demokracja „powściągana wierzeniami, obyczajami i prawami”, że nie podepcze ona duchowej tożsamości narodu. Tymczasem na każdym kroku widzimy coś zupełnie przeciwnego. Zamiast wracania do korzeni – nihilizm moralny i obyczajowy; zamiast poszanowania własności – publiczne paserstwo i grabież; zamiast rządów prawa – roszczeniowe gangi. Być może już teraz trzeba powiedzieć, że tym razem mądry pan de Tocqueville dał się ponieść złudzeniom co do możliwości „zwalczenia demagogii demokracją”; że rację miał jego nie mniej błyskotliwy, lecz znacznie bardziej dalekowzroczny, rówieśnik – Jan Donoso Cortés, markiz de Valdegamas, który w tym samym czasie wołał z trybuny madryckich Kortezów: Panowie, jeśli dziś mielibyśmy zająć się głosowaniem, wyborem między wolnością z jednej strony a dyktaturą z drugiej, nie byłoby zupełnie nieporozumienia; któż, mogąc uściskać się z wolnością, padłby na kolana przed dyktaturą? Ale to nie jest kwestia. Wolność nie istnieje, to fakt w Europie; rządy konstytucyjne, które ją reprezentowały, nie są niczym jak tylko ramą, szkieletem bez życia. (…) Lecz kwestia jest taka (…): chodzi o wybór pomiędzy dyktaturą, która pochodzi z dołu, i dyktaturą, która przychodzi z góry: ja wybieram tę, która przychodzi z góry, ponieważ pochodzi z rejonów czystszych i jaśniejszych; chodzi o wybór, w końcu, pomiędzy dyktaturą sztyletu i dyktaturą szabli: ja wybieram dyktaturę szabli, gdyż jest bardziej szlachetna.
Pierwodruk w: „Najwyższy Czas!”, 28 IX 1991, nr 39.
1 Alexis de Tocqueville, Wspomnienia, przeł. A.W. Labuda, wstęp Jan Baszkiewicz, Biblioteka Narodowa, Seria II, nr 221, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk – Łódź 1987, str. XLII + 326.