Wrzesień przynosi z reguły wysyp materiałów wspominkowych i mniej lub bardziej udanych prób refleksji, dotyczących tragicznych dla Polski wydarzeń z 1939 r. W tym roku na portalu Nacjonalista.pl ukazał się artykuł p. Mariusza Polińskiego zatytułowany „1939, czyli jak widowiskowo stracić niepodległość”. Teza artykułu nie była trudna do przewidzenia: klęsce Polski przed siedemdziesięciu paru laty, a tym samym również wszystkim innym nieszczęściom, które spotkały nasz kraj w latach późniejszych, winna jest sanacja, traktowana przez „narodowców” rozmaitego autoramentu jako coś w rodzaju mitycznej złej bestii. Tezę dało się łatwo wydedukować z tytułu nawet bez czytania reszty, ponieważ w środowiskach identyfikujących się jako „narodowe” jest ona przyjmowana i głoszona w charakterze dogmatu, nie wymagającego dowodzenia. Z tego też zapewne powodu Autor w zasadzie nie zajmuje się opisem faktów, zamiast których przedstawia własne oceny i pisze nie o tym, co się wydarzyło, lecz o tym, co jego zdaniem wydarzyć się powinno było. A wyprowadzanie własnych poglądów z własnych poglądów to mało przekonujący sposób prowadzenia wywodu, niezależnie od tego, kogo i o czym próbujemy przekonać.
I. Polityka Becka
Autor ma rację sugerując, że przegraną Polski w kampanii 1939 r. przygotowała polityka zagraniczna źle prowadzona przez polskie władze w poprzednich latach. Przypisywanie odpowiedzialności za tę politykę złowrogiej „sanacji” jako całości nie znajduje już jednak uzasadnienia. Od 1935 r. kierownictwo polityki zagranicznej państwa polskiego sprawował samodzielnie jeden człowiek: płk Józef Beck. Wykorzystując fakt, iż o jego nominacji na stanowisko ministra spraw zagranicznych zdecydował marszałek Józef Piłsudski, Beck umiał po jego śmierci wmówić nawet innym politykom swojego obozu, że to on był najgłębiej wtajemniczony w arkana polityki zagranicznej Piłsudskiego, więc tylko on jeden może ją prawidłowo kontynuować. Dlatego od 1935 r. w politykę zagraniczną nie wtrącali się Beckowi ani prezydent, ani premierzy, ani inni ministrowie. Beck utrzymywał też, że jako szef MSZ w polityce zagranicznej wiernie realizuje wskazania Piłsudskiego. Twierdzenie to nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Udzielając przed śmiercią wytycznych na następne lata swoim współpracownikom, marszałek Piłsudski podkreślił, iż w wypadku nowej wojny w Europie mają tak prowadzić politykę zagraniczną, by Polska do wojny weszła jako ostatnia. Beck zaś poprowadził ją tak, że Polska do wojny weszła jako pierwsza.
Funkcję ministra spraw zagranicznych Beck sprawował od 1932 r., jednak do śmierci Piłsudskiego jego zadania na tym stanowisku ograniczały się do wiernego wykonywania poleceń marszałka. W takim właśnie charakterze – zaufanego, posłusznego wykonawcy – Piłsudski posługiwał się Beckiem nie tylko jako szefem MSZ, ale od samego początku swoich pomajowych rządów: najpierw jako szefem swojego gabinetu w Ministerstwie Spraw Wojskowych (1926-1930), potem jako wicepremierem i ministrem bez teki, a faktycznie kierownikiem swojego gabinetu rządowego (1930), wreszcie przesuwając go przygotowawczo na stanowisko wiceministra spraw zagranicznych (1930-1932) z przeznaczeniem na przyszłego szefa Ministerstwa. Śmierć Piłsudskiego pozostawiła jednak wiernego, posłusznego wykonawcę bez tego, kto wydawał mu polecenia, a Polskę z ministrem spraw zagranicznych pozbawionym jakiejkolwiek własnej, wykrystalizowanej koncepcji polityki zagranicznej.
Zarówno przed, jak i po 1939 r. Becka oskarżano często o prowadzenie awanturniczej polityki zagranicznej. W oskarżeniach tych celowali politycy i dziennikarze francuscy, którzy jako awanturniczą atakowali każdą politykę nie polegającą na wysługiwaniu się przez krytykowane państwo Francji (podobnie jak dziś państwa zachodnie krytykują jako awanturniczą politykę innych państw, które nie godzą się uprawiać serwilizmu wobec Zachodu). Prawda o polityce Becka była odwrotna: w latach 1935-1939 cechowała się ona na ogół uderzającą biernością wobec istotnych zmian w Europie i w bezpośrednim otoczeniu Polski. Józef Lipski, od 1933 r. reprezentujący państwo polskie w Berlinie, który na relacje polsko-niemieckie spoglądał trzeźwiej i uważniej od swojego przełożonego z Warszawy, w latach 1937-1938 wielokrotnie proponował Beckowi nasilenie aktywności dyplomatycznej wobec Niemiec, by uzyskać w Berlinie podpisanie dwustronnych układów na warunkach: realnego (z mechanizmem egzekucji prawnej) zagwarantowania ochrony mniejszości polskiej w Niemczech i utrzymania status quo w sprawie zachodnich granic Polski, wzmocnienia uprawnień strony polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, przedłużenia polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy we wzajemnych stosunkach z 1934 r. Ambasador nalegał na ministra zwłaszcza podczas kryzysu sudeckiego w 1938 r., który stworzył optymalną koniunkturę dla urzeczywistnienia tej koncepcji. Berlin liczył się wówczas z możliwością wybuchu wojny z Czechosłowacją i mocarstwami zachodnimi, dlatego zabezpieczenie od strony Polski (formalnie związanej sojuszem wojskowym z Francją) stało się mu bardzo potrzebne i zawarcie pożądanych układów dałoby się wówczas względnie łatwo uzyskać w zamian za zachowanie przez Polskę neutralności wobec działań niemieckich. Ale Beck zignorował sugestie Lipskiego i zmarnował szansę realizacji ważnych interesów Polski. Nie wykazał również żadnej inicjatywy w zakresie stosunków polsko-sowieckich, które w drugiej połowie lat trzydziestych uległy w efekcie praktycznemu zamrożeniu. W ten sposób Beck uprawiał wymyśloną przez siebie „politykę równowagi” bądź „równej odległości” do Berlina i Moskwy, sprowadzającą się do nie wchodzenia w bliższe relacje z żadnym z dwóch najważniejszych sąsiadów Polski, czyli nie robienia niczego na dwóch głównych kierunkach polskiej polityki zagranicznej. W Paryżu oraz w krajowych środowiskach politycznych wrogich sanacji (od endeków do komunistów) oskarżano go potem o uprawianie polityki proniemieckiej. Bezpodstawnie, ponieważ błąd Becka nie polegał na odejściu od „polityki równowagi” na rzecz zbliżenia z Niemcami, ale na jej konsekwentnym podtrzymywaniu, to znaczy na dystansowaniu się od Niemiec i Związku Sowieckiego do samego końca, choć niekorzystne dla Polski zmiany układu sił w Europie czyniły koniecznym ściślejsze związanie się z co najmniej jednym z tych państw – aż w końcu Berlin i Moskwa porozumiały się z pominięciem Polski i przeciwko niej. Swoją upartą odmową zaangażowania Polski po żadnej stronie Beck stworzył układ Ribbentrop-Mołotow. W ostatnich latach swego urzędowania w pałacu Brühlowskim zabiegał za to o zbliżenie do państw anglosaskich, zwłaszcza do Wielkiej Brytanii. Ignorowanie obu mocarstw graniczących z państwem polskim i szukanie wsparcia w izolowanej od niego geograficznie Wielkiej Brytanii było typową polityką „sojuszy egzotycznych” i fatalnym wyborem. Przyjęcie „gwarancji brytyjskich” wiosną 1939 r. okazało się dla Polski pocałunkiem śmierci. Za to rządy w Londynie i Paryżu zacierały ręce z radości, że znalazł się naiwny, który dał zwrócić przeciwko sobie pierwsze uderzenie Hitlera.
Ale czy w ówczesnej Polsce funkcjonowały w ogóle w obiegu politycznym alternatywne programy polityki zagranicznej? Polskich polityków powszechnie hipnotyzował oparty na myśleniu życzeniowym „sojusz z Francją” (podobnie jak dziś polskich polityków powszechnie hipnotyzuje oparty na myśleniu życzeniowym „sojusz z Ameryką”). „Sojusz z Francją”, gdy przyszło sprawdzić go w praktyce, okazał się nie tylko bezwartościowy, ale wręcz szkodliwy. Jak słusznie sugeruje p. Poliński, po pierwszych dniach wojny, kiedy wojska niemieckie mimo wysiłku polskiego żołnierza parły do przodu jak burza, ostatnią szansą na ocalenie państwa mogły się stać natychmiastowe poproszenie o rozejm i propozycja przyjęcia niemieckich żądań. Lecz Paryż za pośrednictwem swojego ambasadora przy rządzie polskim Léona Noëla właśnie wtedy cynicznie zagrzewał stronę polską do kontynuacji zbrojnego oporu przeciw Niemcom i zwiększenia jego skali, dostarczając polskiemu MSZ fałszywe informacje o przygotowywaniu przez Francję rychłego uderzenia na Niemcy. Francuskie władze dążyły do związania przez Polskę jak największych sił niemieckich. „Sojusznik” Polski rozmyślnie wystawiał ją w trakcie konfliktu na jeszcze dotkliwsze zniszczenie.
Natomiast p. Poliński przekonuje, iż polskie władze powinny były szukać sojusznika w Pradze. Pisze mianowicie o kryzysie sudeckim: „Co mogła uczynić Polska? Polska powinna udzielić wtedy, choćby i jednostronnych, gwarancji nienaruszalności granic. Armia czechosłowacka miała więcej czołgów i samolotów niż nasza, a widząc naszą determinację, nie byłaby bierna. Ryzykując w 1938 wojnę, mieliśmy dużo większe szanse na względnie wyrównaną walkę z Hitlerem, niż samotnie w 1939. Dlaczego powinniśmy tak uczynić? Czy dlatego, że zapomnieliśmy wrogie działania Czechów sprzed 20 lat? Absolutnie, nie! Należało tak uczynić, bo było to w naszym interesie.” Pomińmy na razie okoliczność, że postępując w ten sposób, Polska w obronie Czechosłowacji musiałaby zwrócić się w pojedynkę przeciw Niemcom, Wielkiej Brytanii, Francji i Włochom naraz, co nie rokowało wielkich szans powodzenia. Zastanówmy się za to, czy polskie władze miały wówczas przesłanki, by widzieć w stronie czeskiej potencjalnego sojusznika. Politykę Czechosłowacji przez cały czas istnienia tego państwa personifikowali dwaj ludzie: Tomáš Masaryk, długoletni prezydent (1920-1935), oraz Edvard Beneš, długoletni minister spraw zagranicznych (1918-1935) i następca Masaryka w pałacu prezydenckim (1935-1938). Obaj uprawiali politykę konsekwentnie antypolską, bynajmniej nie tylko w okresie wojny polsko-bolszewickiej (uderzenie w 1919 r. na Śląsk cieszyński ze złamaniem zawartego wcześniej układu polsko-czeskiego; gotowość do dokonania rozbioru Polski wraz z Niemcami i Rosją sowiecką w razie klęski Polaków w bitwie warszawskiej; zablokowanie bezpośredniej pomocy zbrojnej, której w apogeum 1920 r. chciały Polsce udzielić Węgry). W latach późniejszych antypolski wektor polityki czechosłowackiej nie uległ zmianie. Politykę Pragi cechowała ponadto orientacja prosowiecka. Czeskie władze chciały zintensyfikować współpracę wojskową ze Związkiem Sowieckim, widząc w nim oczywistego sojusznika przeciw z jednej strony Niemcom, z drugiej strony Polsce. W tym celu dążyły do uzyskania styczności granicznej z państwem sowieckim, która umożliwiałaby w razie potrzeby uzyskanie bezpośredniej pomocy zbrojnej Moskwy (przemarsz wojsk sowieckich na terytorium Czechosłowacji bez przekraczania granic innych państw). Dlatego w okresie międzywojennym władze Czechosłowacji wspierały ukraińską irredentę w Małopolsce (wcześniej Galicji) Wschodniej, oddzielającej geograficznie Związek Sowiecki od najdalej na wschód wysuniętej części państwa czechosłowackiego, czyli Rusi Podkarpackiej. Czesi liczyli, że uda się w końcu doprowadzić do oderwania Małopolski Wschodniej od państwa polskiego i tym samym przegroda terytorialna blokująca finalizację czesko-sowieckiego sojuszu wojskowego zostanie zlikwidowana. Szykany wobec mniejszości polskiej w Czechosłowacji, które czeska administracja regularnie uprawiała jeszcze w połowie lat trzydziestych, to kolejna okoliczność godna odnotowania, jakkolwiek nie najważniejsza (bo na dyskryminacyjną politykę mniejszościową drugiego państwa można przymknąć oko, o ile umożliwi to osiągnięcie istotniejszych celów). Należy zaznaczyć, że w polityce prowadzonej przez Beneša wektor antypolski dominował nawet nad wektorem antyniemieckim. Ówczesny pracownik centrali polskiego MSZ Jan Meysztowicz scharakteryzował ją następująco: „Politykę zagraniczną Czechosłowacji uosabiał bez mała przez lad dwadzieścia Beneš. Nigdy nie dążył do trwałego zbliżenia, a tym bardziej do sojuszu z Polską, zignorował możliwości, jakie otwierała polityka Piłsudskiego przed 1934 r. Stał na stanowisku »wolę mieć w Wiedniu Hitlera niż Habsburgów«, jego stosunek do Niemiec można by tak streścić: »kto jak kto, ale ja się zawsze z Niemcami potrafię dogadać, hitlerowskimi czy innymi«. Beneš był przekonany, że obiektem roszczeń terytorialnych Niemiec są w pierwszej kolejności, jeśli nie wyłącznie, Gdańsk i »korytarz«. Obawiał się więc związać z Polską, aby uniknąć obowiązku czy potrzeby czynnego wystąpienia w jej obronie przeciwko Niemcom.” O tym zignorowaniu możliwości Beck wspominał w 1937 r. swojemu sekretarzowi Pawłowi Starzeńskiemu: „Polityka nasza i oficjalna czeska są diametralnie przeciwne. Wciąż wchodzą mi w drogę. Była chwila, jeszcze za życia Marszałka, kiedy wydawało się, że potrafimy się z nimi dogadać, już miałem jechać do Pragi, ale Benesz się wykręcił. Brak mu odwagi, boi się z nami związać.” Po tym z konieczności przydługim przypomnieniu faktów wróćmy do sugestii p. Polińskiego. Czy podczas kryzysu sudeckiego polskie władze mogły zaproponować ścisły sojusz (z gotowością na wojnę) państwu, które do 1938 r. bez przerwy demonstrowało wrogość do Polski i odrzucało propozycje porozumienia z jej strony, nie mając żadnych gwarancji wzajemności tego sojuszu, za to ryzykując wplątanie się w konflikt z wszystkimi mocarstwami europejskimi naraz? Nie wydaje się to realne. Można się natomiast zastanawiać nad zasadnością działań polskiego MSZ już po rozbiorze Czechosłowacji w Monachium. Korzystając z osłabienia Czechosłowacji i załamania się jej dotychczasowej polityki Beck mógł, zamiast wymuszać na Pradze oddanie Zaolzia, dopiero wtedy zaproponować jej sojusz, wykorzystując sytuację do narzucenia jak najkorzystniejszych dla Polski warunków, i zamiast odzyskiwać parę powiatów, podjąć próbę trwałego związania z Polską Czechosłowacji jako całości.
Wracając do tematu, w polskich dyskusjach o polityce zagranicznej przed 1939 r. dominowały cele negatywne, a nie pozytywne. Poszczególne środowiska opowiadały się za polityką albo antysowiecką, albo antyniemiecką, albo antysowiecką i antyniemiecką jednocześnie, co świadczy o niskiej dozie realizmu myślenia naszych ówczesnych elit politycznych. Głos Władysława Studnickiego, propagującego koncepcję sojuszu z Niemcami, był głosem wołającego na puszczy. Nieliczni zwolennicy współpracy ze Związkiem Sowieckim również znajdowali się w politycznej izolacji. Za to na przykład skupiony wokół Ignacego Paderewskiego i generała Władysława Sikorskiego „Front Morges” domagał się polityki jeszcze bardziej profrancuskiej (czyli chciał tego, co stało się jesienią 1939 r., tylko jeszcze bardziej?). Jedynym politykiem dostrzegającym potrzebę polepszenia stosunków z Berlinem i Moskwą był Józef Piłsudski, dlatego zainicjował polsko-sowiecki traktat o nieagresji (1932) i podpisanie polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy we wzajemnych stosunkach (1934). Niestety, krótko po tym wypracowaniu stabilizacji na linii Warszawa-Moskwa i Warszawa Berlin – zmarł.
Autor artykułu pomija te okoliczności milczeniem. Pisze natomiast: „Sanacyjni politykierzy usunęli wytrawnych znawców światowych salonów, takich jak Paderewski czy Dmowski i zastąpili ich amatorami, których jedyną zasługą był legionowy epizod. Polska polityka zagraniczna, od tamtych czasów, jest znana z działań całkowicie oderwanych od rzeczywistości. Po tandemie Paderewski-Dmowski, który wywalczył niepodległość w Wersalu, polityką zagraniczną kierował Józef Beck.” Paderewski i Dmowski kierowali wspólnie polską polityką zagraniczną zaledwie kilka miesięcy, podczas kongresu pokojowego w Paryżu w 1919 r. Pomiędzy nimi a Beckiem zmienił się cały szereg polskich ministrów spraw zagranicznych. Spośród nich na uwagę zasługuje główny wówczas zwolennik integracji Polski z Europą Zachodnią, hrabia Aleksander Skrzyński, który w 1925 r. jako szef MSZ dwukrotnie pozwolił potraktować upokarzająco siebie, a więc i państwo polskie: na konferencji w Locarno oraz podczas wizyty w USA, gdzie przyjęto go jako osobę prywatną.
Twierdzenie, iż „gdyby rządzili Paderewski i Dmowski, byłoby lepiej”, nie ma żadnej wartości dowodowej: nie mamy pojęcia, co by się stało, gdyby historia potoczyła się inaczej niż w rzeczywistości, ponieważ nie dysponujemy żadną wiarygodną metodą uprawiania historii alternatywnej. Co zaś do wytrawności… Autorowi trzeba przyznać rację w jednym: Paderewski był znawcą salonów – i niczego więcej. Z zawodu pianista, a nie dyplomata, nie miał żadnego przygotowania politycznego. Powszechnie wiedziano, że wielki wpływ na jego zapatrywania polityczne wywiera jego ambitna i władcza żona Helena, co komentowano z niesmakiem zwłaszcza w okresie premierostwa Paderewskiego, ponieważ polityczna uległość Paderewskiego własnej połowicy stała się znana również politykom innych państw europejskich i kompromitowała w ich oczach polskie władze państwowe. Domniemany „tandem Paderewski-Dmowski” skądinąd wcale nie dogadywał się ze sobą najlepiej. Jesienią 1919 r. Paderewski w rozmowie z Aleksandrem Więckowskim nazwał Dmowskiego „złym geniuszem Polski”. Z kolei Dmowski w liście do Stanisława Kozickiego z 10 III 1920 r. pisał o Paderewskim: „Mistrz wygląda mi coraz bardziej świńsko.”
A jak przedstawiały się osiągnięcia dyplomatyczne Romana Dmowskiego? Stanisław Cat-Mackiewicz przywołuje tu jego własne świadectwo: „Dmowski twierdził, że na konferencji pokojowej przegrał cztery sprawy: (1) Warmii i Mazur, ponieważ postanowiono tam plebiscyt; (2) Gdańska, wobec dziwacznej formy „wolnego miasta”, w jakiej sprawę Gdańska załatwiono; (3) Śląska, ponieważ znów postanowiono tu plebiscyt; (4) wreszcie Śląska cieszyńskiego, gdyż w dniu 1 lutego 1919 roku Dmowski musiał podpisać z Benešem układ, że i w sprawie Śląska cieszyńskiego rozstrzygnie plebiscyt.” Później Dmowski został jeszcze krótkotrwałym ministrem spraw zagranicznych w 1923 r.; przez kilka miesięcy swego urzędowania nie zdołał wtedy osiągnąć nic godnego uwagi. Jeżeli jednak kogoś to pocieszy, można dodać, że nie tylko polityka Dmowskiego kończyła się, wbrew peanom jego apologetów, porażkami. To samo dotyczy Józefa Piłsudskiego. W latach 1904-1905 Piłsudskiemu nie udało się wywołać antyrosyjskiego powstania w Kongresówce ani uzyskać dla niego strategicznego wsparcia Japonii. W 1914 r. ponownie nie udało mu się wywołać antyrosyjskiego powstania w Kongresówce, które zostałoby wsparte przez Austro-Węgry i Niemcy. W latach 1915-1917 Piłsudski przegrał walkę o uzyskanie dowództwa nad Legionami Polskimi. W latach 1920-1921 nie udało mu się utworzyć związanych z Polską państw – Białorusi i Ukrainy, ani sfederować z Polską Litwy (mimo poparcia Ligi Narodów dla tego ostatniego projektu).
Nie jest natomiast prawdą, że obóz piłsudczykowski obsadził polską dyplomację „amatorami, których jedyną zasługą był legionowy epizod”. Spośród najzdolniejszych dyplomatów okresu międzywojennego większość była na różne sposoby związana politycznie z sanacją, jak Mirosław Arciszewski, Szymon Askenazy, Tytus Filipowicz, Roman Knoll, Juliusz Łukasiewicz, Ignacy Matuszewski, Kazimierz Papée czy Alfred Wysocki. Żaden z wymienionych nie miał w biografii epizodu legionowego. Po 1926 r. w MSZ nie dyskryminowano jednak pracowników nie posiadających takich powiązań, na przykład za czasów Becka jedną z najważniejszych polskich placówek dyplomatycznych kierował wspomniany Józef Lipski, wywodzący się z kręgów endeckich. Inaczej bywało w pierwszej połowie lat dwudziestych, kiedy z MSZ usunięto bez podania przyczyn i z naruszeniem przepisów grupę pracowników kojarzonych z byłym Naczelnikiem Państwa. Pokrzywdzeni dyplomaci wnieśli skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego i uzyskali przywrócenie do służby. Jednocześnie, jak odnotowuje w swoich pamiętnikach Alfred Wysocki, około 1924 r. nowi pracownicy przyjmowani do MSZ byli z reguły protegowanymi endecji lub PSL-„Piasta”. Zarzuty o partyjnictwo kierowane pod adresem rządów przedmajowych miały więc uzasadnienie.
II. Dąb-Biernacki i inni
Obok „sanacyjnej” polityki zagranicznej jako drugą przyczynę upadku Polski w 1939 r. p. Poliński wskazuje „sanacyjną” politykę kadrową w wojsku: „Doświadczonych sztabowców klasy Dowbora-Muśnickiego (dowódcę naszego jedynego udanego powstania) czy Rozwadowskiego (autora planu Bitwy Warszawskiej) posłano na emeryturę.” To prawda, że polityka kadrowa w Wojsku Polskim w latach 1926-1935 bywała niekiedy nieracjonalna. Nieracjonalność ta przejawiała się w nieuzasadnionym odsyłaniu niektórych dowódców do cywila. Jej ofiarą padali nie tylko generałowie wywodzący się z armii zaborczych, jak Dowbor-Muśnicki czy Rozwadowski, ale również ci „sanacyjni”, jak wywodzący się z ruchu strzeleckiego i legionowego gen. dyw. Henryk Minkiewicz, twórca Korpusu Ochrony Pogranicza, usunięty z armii wskutek konfliktu z marszałkiem Piłsudskim. Wszelako gdyby nawet Dowbor-Muśnicki i Rozwadowski nie zostali przeniesieni przez Piłsudskiego w stan spoczynku krótko po przewrocie majowym, i tak nie odegraliby żadnej roli w wydarzeniach 1939 r., ponieważ obaj zmarli przed wybuchem II wojny światowej. A gdyby nawet wcześniej nie zmarli, podczas wojny polsko-niemieckiej i tak nie byliby już w służbie czynnej, na stanowiskach dowódczych, z powodu przekroczenia limitu wieku (w 1939 r. Dowbor-Muśnicki miałby 73 lata, Rozwadowski – 74 lata). Byliby wówczas już tylko szacownymi emerytami, jak żyjący jeszcze wówczas generałowie Żeligowski czy Haller.
Wojnę z Niemcami Polska przegrała więc nie dlatego, że w korpusie generałów zabrakło Dowbora-Muśnickiego czy Rozwadowskiego. Autor artykułu kontynuuje jednak: „Kim ich zastępowano? Klasycznym przykładem sanacyjnego awansu na generała, jest Dąb-Biernacki, dowódca Armii Zapasowej Prusy w 1939. Jedynym powodem jego promocji było to, że był on kiedyś adiutantem Piłsudskiego. Czym się zasłużył w 1939? Zdezerterował. I to dwukrotnie. Jaka kara spotkała Biernackiego za dezercję? Został ukarany luksusowym, emigracyjnym życiem do końca swych dni. I nikt na emigracji nie uznał za stosowne, coś z tym zrobić.” Sprostowania wymaga tu cały szereg elementów. Stefan Dąb-Biernacki szlify generalskie otrzymał na pewno nie za bycie adiutantem Piłsudskiego. Po pierwsze, Ministerstwo Spraw Wojskowych awansowało go na generała w 1924 r., kiedy marszałek Piłsudski nie zajmował już żadnych stanowisk państwowych (w dodatku awans Dąb-Biernackiemu przyznał, jako minister spraw wojskowych, skonfliktowany wówczas z Piłsudskim generał Władysław Sikorski). Po drugie, Piłsudski miał wielu adiutantów. W różnych momentach byli nimi m.in.: płk Kazimierz Glabisz, mjr Mieczysław Lepecki, ppłk Władysław Ryszanek, płk Walery Sławek, płk Adam Korwin-Sokołowski, mjr Kazimierz Świtalski, mjr Apoloniusz Zarychta, by wymienić tylko tych co bardziej zaangażowanych politycznie. W okresie pomajowym żaden z wymienionych nie został generałem. Dąb-Biernacki otrzymał jednak szlify generalskie młodo, bo w wieku 34 lat. Co o tym przesądziło?
Przypuszczalnie to samo, co o wyznaczeniu go w razie wojny na dowódcę Armii Odwodowej „Prusy” (z siedzibą dowództwa w Warszawie). Generałów przeznaczonych do dowodzenia armiami typowano na podstawie osiągnięć i walorów dowódczych uzyskanych lub wykazanych w dotychczasowych działaniach bojowych. Nie jest to nieomylny sposób selekcji kadry dowódczej, ale lepszego również nie wymyślono. Polska poprzednią wielką wojnę stoczyła w roku 1920. Dąb-Biernacki, będąc jeszcze tylko młodym pułkownikiem, dowodził wówczas samodzielnie 1 Dywizją Legionową i okazał się jednym z najlepszych w tamtej wojnie dowódców frontowych. W referacie byłego Naczelnego Wodza opracowanym w listopadzie 1923 r. dla Kapituły Orderu Virtuti Militari jako uzasadnienie wniosków o odznaczenie dowódców za kampanię 1920 r., w części poświęconej bitwie warszawskiej czytamy: „Z pomiędzy niższych dowódców w tym kontrataku najcięższe zadanie i najdłuższy marsz spadł na 1 Dywizję Legionową pod dowództwem pułkownika Dąb-Biernackiego, który wreszcie całkiem izolowany wpadł na cofającą się armię bolszewicką pomiędzy Bielskiem a Białymstokiem, mając do czynienia z ogromnie liczebnie przeważającymi siłami nieprzyjacielskimi i walcząc z nimi z wielkim sukcesem.” I dalej: „Z pomiędzy podwładnych niższych dowódców na specjalne i to wysokie wyróżnienie zasługują dowódcy 1 i 3 dywizji, pułkownik Dąb-Biernacki i generał Berbecki. Pierwszy z nich dokonał szybkiego i nadzwyczaj uciążliwego marszu na głębokie tyły rozkładu nieprzyjacielskiego, zająwszy po 5 dniach takiego marszu po bezdrożach miasto Lidę. Cofający się nieprzyjaciel oraz sprowadzone świeże siły daremnie w wielokrotnych atakach próbowały oczyścić dla porządnego odwrotu drogę, nie dając sobie rady z dywizją, która prawie natychmiast po tak wielkich trudach i wysiłkach została rzucona przeze mnie do końcowego pościgu i która w nowych wytężonych marszach zakończyła go dopiero w okolicach Mołodeczna. Nadzwyczajne rekordowe po prostu wysiłki bojowe i marszowe tej dywizji przypisać muszę w wielkim stopniu niepospolitej energii, sile woli i zdolnościom pułkownika Dąb-Biernackiego.” Na posiedzeniu Kapituły 10 X 1924 r. były Naczelny Wódz mówił o Dąb-Biernackim: „Był on w sytuacji, w której wykazał w wysokim stopniu duże zdolności wyższego dowódcy. Zajęcie Białegostoku z jedną dywizją przeciwko siedmiu. Druga rzecz to sławna Lida. Daleko na tyły rzucony na Lidę zajął ją w pięć dni, będąc daleko od innych i trzymał Lidę mimo że waliły się na niego przeważające siły nieprzyjaciela. I natychmiast potem poszedł w dalszy marsz pościgowy. Jest to zdaniem moim jeden z wyjątkowych czynów dowódcy dywizji.”
W kampanii roku 1939 nie sprawdzili się jednak dowódcy, którzy znakomicie sprawdzili się w wojnie roku 1920, jak gen. dyw. Dąb-Biernacki, gen. dyw. Juliusz Rómmel czy sam Naczelny Wódz, marszałek Edward Śmigły-Rydz. Dlaczego tak się stało? Na pewno nie dlatego, że byli amatorami lub brakowało im doświadczenia. Współcześni krytycy działań polskiego dowództwa z 1939 r. po pierwsze zbyt często zapominają – albo po prostu nie wiedzą – że przebieg wojny polsko-niemieckiej zszokował nie tylko polskich dowódców, ale również polityczne i wojskowe elity wszystkich państw europejskich. W kampanii przeciw Polsce Niemcy zastosowali pionierski system wojny ruchomej, który wprawił w osłupienie sztaby główne w całej Europie. Polsce przyszło jako pierwszej stawić czoła atakowi zupełnie nowej generacji. W rezultacie Wojsko Polskie poniosło klęskę, ale inne państwa wcale nie byłyby wówczas lepiej przygotowane na jego odparcie. Gdyby we wrześniu Niemcy nie napadły na Polskę, a na jakikolwiek inny kraj w Europie, wynik zapewne okazałby się identyczny. Siły zbrojne Francji do II wojny światowej uchodziły za najpotężniejszą armię Europy. Francuzi byli bogatsi o przykład kampanii w Polsce; mieli po niej dodatkowe osiem miesięcy, by przygotować się na niemiecki atak. A jednak gdy już do niego doszło, niemieckie wojska rozniosły ich w miesiąc. Po drugie, nasuwa się pytanie, który współczesny besserwisser umiałby na czele Wojska Polskiego wygrać wojnę z Niemcami przy tak ogromnej dysproporcji potencjałów, jaka miała miejsce we wrześniu 1939 r. Niemcy były wówczas największą gospodarką kontynentu, Polska – jedną z najmniejszych. W roku 1939 całościowy budżet wojskowy Polski równał się budżetowi samego tylko miasta Berlin. Niemcy zostały pokonane dopiero połączonym wysiłkiem Stanów Zjednoczonych, Związku Sowieckiego i Wielkiej Brytanii, po kilku latach wojny. Jesienią 1939 r., nawet gdyby Związek Sowiecki nie wystąpił wówczas zbrojnie po stronie niemieckiej, Polska nie zdołałaby stawić Niemcom oporu ani wespół z Czechosłowacją, ani tym bardziej w pojedynkę.
Jest prawdą, że generał Dąb-Biernacki pod koniec września pozostawił swoje oddziały w kraju, a sam w cywilnym ubraniu udał się w kierunku granicy węgierskiej, uprzednio upoważniwszy swojego zastępcę, gen. bryg. Emila Przedrzymirskiego-Krukowicza, do kapitulacji. Ale jakiego innego, lepszego wyboru mógł dokonać? Jego grupa wojsk ostatnią bitwę stoczyła pod Tomaszowem i Zamościem w dniu 25 września. Kampania była już wtedy przegrana; nieprzyjaciel panował nad prawie całym terytorium państwa polskiego. Dąb-Biernacki walczył więc praktycznie do końca. Jego dowództwo już nie istniało: Naczelny Wódz od 18 września przebywał w Rumunii, gdzie został internowany; w dodatku w swojej ostatniej dyrektywie nakazał wycofywanie oddziałów do Rumunii i na Węgry. Najwyższe władze państwowe także znajdowały się za granicą rumuńską, internowane i odcięte od świata. Wiadomo było już jednak, że wojna z Niemcami będzie kontynuowana z zagranicy, gdzie będą w tym celu formowane polskie oddziały wojskowe. Co więc powinien był uczynić generał Dąb-Biernacki? Iść do niewoli i przesiedzieć całą wojnę w oflagu, zupełnie bezproduktywnie dla Polski? Poprowadzić samobójczy atak na zwycięskiego nieprzyjaciela i zginąć, również zupełnie bezproduktywnie, bo w kraju nic już nie dało się w ten sposób uratować? A może popełnić samobójstwo, nie wiadomo dlaczego uznawane za zachowanie honorowe, co również nijak nie pomogłoby Polsce, a jego duszę skazało na piekło? Nie próbuję tu usprawiedliwiać generała, bo bądź co bądź pozostawił swoich żołnierzy i oficerów własnemu losowi, niemniej nie uważam, by miała moralne prawo tak łatwo potępić go osoba, która nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji i zapewne nigdy się w niej nie znajdzie.
Natomiast w stwierdzeniu p. Polińskiego, jakoby Dąb-Biernacki wiódł potem „luksusowe, emigracyjne życie”, nie ma ani krzty prawdy. Dąb-Biernacki przedostał się na Węgry, a stamtąd przez Włochy do Francji, gdzie funkcjonowały nowe władze państwowe i gdzie odbudowywano polskie wojsko. Tam nowy premier i Naczelny Wódz, generał Władysław Sikorski, wsadził go do stworzonego za zgodą władz francuskich obozu odosobnienia w Cerizay, gdzie nowy polski rząd zsyłał osoby uważane przez niego za przeciwników politycznych. Po pokonaniu Francji przez Niemcy i ucieczce władz polskich do Wielkiej Brytanii Sikorski wystarał się o utworzenie następnego obozu odosobnienia na szkockiej wyspie Bute i nadal przetrzymywał w nim Dąb-Biernackiego. Za wyrażenie sprzeciwu wobec czystek politycznych prowadzonych przez Sikorskiego w wojsku ten ostatni zażądał od władz brytyjskich uwięzienia Dąb-Biernackiego – i były dowódca Armii Odwodowej trafił do brytyjskiego więzienia. Dopiero po śmierci Sikorskiego wydostał go stamtąd nowy Naczelny Wódz, generał Kazimierz Sosnkowski. Posługiwania się przez Sikorskiego cudzoziemskimi władzami w wewnętrznych polskich sporach politycznych i nasyłania ich na polskiego generała nie da się ocenić inaczej, niż jako postępowanie haniebne. Tym bardziej nie nazwałbym takich przejść luksusowym życiem.
W jednym za to muszę całkowicie zgodzić się z p. Polińskim: opuszczenie terytorium Polski przez najwyższe władze państwowe i wojskowe podczas toczącej się wojny w dniach 17-18 września było karygodne. W obliczu ewidentnej klęski militarnej, zamiast dopuszczać do dalszego upływu krwi polskiego żołnierza, rząd powinien był nawiązać kontakt ze stroną niemiecką, podpisać akt kapitulacji i przystać na współpracę, po czym starać się wywalczyć dla okupowanej Polski przynajmniej reżim wewnętrzny podobny do tego, jaki potem uzyskały, również pobite i okupowane przez Niemcy, Norwegia Vidkuna Quislinga czy Państwo Francuskie marszałka Philippe’a Pétaina. Dla ludności polskiej okazałoby się to z pewnością korzystniejsze, niż zupełnie niczym nie krępowane rządy samego okupanta. Wyjazd za granicę Naczelnego Wodza, marszałka Śmigłego-Rydza, gdy w kraju nadal walczyli i ginęli jego żołnierze, został z miejsca zgodnie uznany za hańbę przez polskich polityków, urzędników i oficerów, a także przez cudzoziemskich dyplomatów i oficerów przebywających przy rządzie polskim – i dzisiaj trudno odczytać go inaczej.
* * *
Autor artykułu pointuje swój wywód słowami: „Można w tym miejscu zadać pytanie, czy gdyby koalicja endecko-ludowa nie została odsunięta od władzy przez Piłsudskiego w 1926, czy gdyby Sikorski, Muśnicki czy Rozwadowski mieli głos decydujący w kwestiach militarnych w II RP, a Paderewski i Dmowski w kwestiach polityki zagranicznej, to czy doszło by do września 1939? Śmiem twierdzić, że nie.” To czysta spekulacja. Nie wiadomo, co by wówczas spotkało Polskę, ale – jak starałem się powyżej wskazać – nie ma żadnych uchwytnych podstaw by sądzić, że spotkałoby ją coś lepszego, niż w rzeczywistości. Żadna licząca się siła polityczna w kraju nie wysuwała realniejszej koncepcji polityki zagranicznej, niż iluzoryczny „sojusz z Francją” czy wymyślony w ostatniej chwili przez Becka, równie iluzoryczny „sojusz z Anglią”. Zwolennicy zacieśniania współpracy z Niemcami lub Związkiem Sowieckim stanowili w Polsce polityczny margines lub, jak kto woli, plankton. Wydaje się również wątpliwe, by na wskroś cywilny ruch polityczny, jakim była endecja, mógł przygotować Polskę na wojnę totalną, jaką okazała się II wojna światowa.
Uwagi p. Polińskiego generalnie wpisują się w interpretację historii polskiego międzywojnia często – niestety – spotykaną w różnych środowiskach „narodowych”, a opartą w zasadzie na dwóch założeniach a priori:
1.wszystkiemu, co złego przydarzyło się wtedy Polsce (nie wyłączając gradobicia i kokluszu) winna jest sanacja;
2.największą przewiną sanacji jest uniemożliwienie objęcia rządów przez obóz narodowy, który zamieniłby Polskę niemal w raj na ziemi.
Oba te twierdzenia zawsze raziły infantylnością – tym bardziej, z im większą pewnością były wypowiadane. Uważam, że nacjonalistów powinna cechować wyższa niż u przeciętnych Polaków świadomość historyczna, a więc i lepsza znajomość dziejów własnego narodu. Zastępowanie faktów ideologicznym spojrzeniem na historię w uzyskaniu tej świadomości nie pomaga.
Adam Danek
Za: http://xportal.pl/?p=10275
Nadesłał: Piotr