Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Przed 40 laty wydawało mi się, że oto na naszych oczach spełnia się wizja Orwella. Tymczasem wizja Orwella spełnia się dopiero teraz, w Euro-Socu. Na przykład Ministerstwo Prawdy powstaje przy udziale tak zwanych niezawisłych sądów.

Oto niezawisły sąd właśnie prawomocnie orzekł, że red. Adam Michnik nie był zaciekłym obrońcą agentów. Chodziło o wypowiedź prof. Andrzeja Zybertowicza, że oskarżyli go dwaj agenci i jeden zaciekły ich obrońca. Milan Subotić, Zygmunt Solorz oraz oczywiście – red. Adam Michnik podali prof. Zybertowicza do sądu, który w podskokach przyznał im rację. Ale o co konkretnie chodziło niezawisłemu sądu? Wykluczyć z góry nie można, że niezawisłemu sądu mogło chodzić o to, że red. Michnik w ogóle nie był obrońcą agentów – a zwłaszcza konkretnych – Suboticia i Solorza. Bo rzeczywiście – gdzieżby tam red. Michnik zniżał się do wycierania tyłka Suboticiowi, czy Solorzowi? Red. Michnik jest tylko przeciwnikiem lustracji, a i to niezupełnie, bo przecież na początku 1990 roku penetrował archiwum MSW, do którego wpuścił go min. Krzysztof Kozłowski. Czego tam szukał, co znalazł i jaki robi z tego użytek – nie wiadomo. W tej sytuacji nic dziwnego, że red. Michnik został przeciwnikiem lustracji. Co by mu bowiem przyszło z tego, gdyby zdobyta w 1990 roku wiedza tajemna stała się udziałem wszystkich? Upowszechnienie wiadomości dobrego i złego mogłoby spowodować erozję wpływów red. Michnika w środowisku autorytetów moralnych i podważyło reputację okrągłego stołu. Nic zatem dziwnego, że na lustratorów – uzurpatorów red. Michnik patrzy z nienawiścią - niczym bogowie na Prometeusza, kiedy wykradł im ogień.

Tymczasem pan wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski przysłał mi list wyjaśniający przyczyny jego wystąpienia z Klubu Parlamentarnego PiS. Ponieważ intencją pana wicemarszałka było możliwie jak najszersze poinformowanie o tych motywach, pozwalam sobie przedstawić je na łamach. Z listu wynika, że prezes Kaczyński potraktował wicemarszałka Romaszewskiego jak jednego ze swoich fagasów („dostałem polecenie, jak mam się zachować”), co ten uznał za „wymuszanie i zastraszanie”. Ale najciekawsza jest informacja, że wymuszanie i zastraszanie jako sposób budowania politycznej jedności jest „obecnie powszechnie stosowane w największych polskich ugrupowaniach politycznych”. Jestem absolutnie pewien, że pan wicemarszałek Romaszewski wie, co pisze, bo po pierwsze – jest człowiekiem spostrzegawczym, a po drugie – od lat nieprzerwanie obserwuje środowisko największych partii politycznych od środka. Kiedy zatem pisze, że „dziś w polskim życiu politycznym ludzie zbyt często boją się mówić co myślą i boją się bronić swoich racji”, że „posłowie są zmuszani do posłuszeństwa obawą, że kierownictwo nie umieści ich na listach wyborczych”, zaś „działacze lokalni obawiają się, że za nieposłuszeństwo władza zwierzchnia uniemożliwi im aktywność i załatwianie spraw publicznych na których im zależy”, a nawet, że „ludzie mający swoje zdanie obawiają się utraty pracy, o ile podpadną” – to nie tylko nie ma najmniejszego powodu, by mu nie wierzyć, ale trzeba też wyciągnąć z tego wnioski. Jakie? Skoro tacy na przykład posłowie zostali skutecznie zmuszeni do posłuszeństwa, to znaczy, że proces negatywnej selekcji do tzw. elit politycznych jest już bardzo zaawansowany – że podstawowy trzon polityków stanowią ludzie pozbawieni odwagi cywilnej i gotowi słuchać każdego, kto zapewni im znalezienie się na listach wyborczych. Wynika z tego, że motywacja ideowa całkowicie zanikła, a jedynym powodem udziału w życiu politycznym jest nadzieja rozwiązania sobie problemów socjalnych i – ewentualnie – ambicjonalnych. Wreszcie – skoro nawet ludzie nie związani dyscypliną partyjną, a tylko mający własne zdanie obawiają się utraty pracy, o ile podpadną politykom, to znaczy, że politycy – a konkretnie – ścisłe kierownictwa mają zbyt duże uprawnienia. No dobrze, ale skąd właściwie, kto im dał tyle władzy? Tego pan wicemarszałek taktownie nie pisze, ale skądinąd przecież wiemy, że wszystkich tych dygnitarzy na krótkiej smyczy trzyma i obstawia dyspozycyjnymi konfidentami razwiedka. Tak oto komuna w 20 lat po oficjalnym stwierdzeniu zgonu sączy swój trupi jad do narodowego organizmu, macerując i paraliżując wszystkie jego tkanki i organy.

Jakiż w tej sytuacji ci wszyscy trzęsący się i czołgający ze strachu o stołki osobnicy mogą mieć polityczny program? Pan wicemarszałek sądzi, że mają i nawet z aprobatą pisze, że PiS stawia sobie za cel „wypracowanie wysokiej pozycji Polski w Unii Europejskiej, jako reprezentanta krajów byłego bloku postkomunistycznego, wzmocnienie autorytetu państwa narodowego jako wspólnoty, politykę historyczną, wsparcie dla małej i średniej przedsiębiorczości, ograniczenie narastającego rozwarstwienia społecznego i nierówności szans, traktowanie ochrony zdrowia i edukacji nie jako przedmiotu obrotu rynkowego, ale jako jednego z podstawowych zobowiązań państwa wobec jego obywateli”. Cóż można o tym powiedzieć? Pozycja Polski w UE, zwłaszcza w charakterze „reprezentanta” byłego bloku postkomunistycznego to nie żaden „program”, tylko fantasmagoria – po pierwsze dlatego, że Polska nie reprezentuje nawet samej siebie, postępując według wypadkowej interesów niemieckich, rosyjskich, izraelskich i amerykańskich, a po drugie – żaden z krajów postkomunistycznych ani myśli, żeby Polska, w postaci tubylczych mężyków stanu je reprezentowała. Podobnie mrzonką jest „wzmacnianie autorytetu państwa narodowego” po formalnej rezygnacji z politycznej suwerenności, co objawia się m.in. w postaci ponad 80 proc. prawa projektowanego w Brukseli, konieczności respektowania linii unijnej polityki zagranicznej i podporządkowania państwa orzecznictwu zagranicznych trybunałów. Polska „polityka historyczna” to pretensjonalny i histeryczny Scheiss, którego niepodobna przełożyć na żaden polityczny projekt. W tej sytuacji jedyny konkret, to pomysły przekładające się na wesołe synekury dla politycznego zaplecza, dzięki temu trzymanego przez „ścisłe kierownictwa” w ryzach.

Do listu pan wicemarszałek Romaszewski załączył artykuł o „sprawie” senatora Piesiewicza, w którym informuje, że po 4 września 2008 roku, kiedy to miał miejsce „incydent”, szantażyści skutecznie go zaszantażowali. Atoli w kwietniu 2009 roku śledztwo w sprawie szantażu zostało przez prokuraturę z zagadkowych powodów umorzone, chociaż sam fakt szantażu, będącego przestępstwem ściganym z urzędu, nie budził wątpliwości, a sprawcy byli i są znani. Dlaczego sprawa miała taki przebieg – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że – po pierwsze – szantażyści są tajnymi współpracownikami, albo nawet kadrowymi pracownikami któregoś z siedmiu gangów, dla niepoznaki nazywanych „tajnymi służbami”, po drugie – że uzyskanymi z szantażu pieniędzmi uczciwie podzielili się z kim trzeba, dzięki czemu – po trzecie - zyskali gwarancję bezpieczeństwa, unikając nawet sławnego „aresztu wydobywczego”, którym niezawisłym sądom nakazano dyscyplinować nieposłusznych. Takie są prawdziwe mechanizmy władzy w naszym bantustanie, a w tej sytuacji nadzieję, jakoby ten stan rzecz mogli zmienić trzęsący się o stołki „Zasrancen” wypada włożyć między bajki.

Felieton  •  tygodnik „Najwyższy Czas!”  •  19 marca 2010

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1554