Prof. Andrzej Waśko
Warto zwrócić uwagę, że zamiar przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego Bronisław Komorowski wyraził mniej więcej w tym samym czasie, w którym przywódcy obozu rządzącego zmuszeni byli przyznać, iż śledztwo smoleńskie tkwi w martwym punkcie z powodu braku współpracy strony rosyjskiej z polską prokuraturą. Zaczęli więc poważnie liczyć się z tym, że sprawa smoleńska nigdy nie zostanie w przekonujący sposób wyjaśniona.
Już dawno wygasły medialne przecieki i spekulacje dotyczące rzekomych nacisków na załogę samolotu. Początkowa teza, że jedynymi odpowiedzialnymi za katastrofę są jej ofiary, okazała się więc nie do utrzymania nawet na poziomie propagandowym. Innej hipotezy na razie społeczeństwu nie przedstawiono i raczej nieprędko to nastąpi, gdyż każde inne wyjaśnienie musi tak czy inaczej wskazywać na czyjąś odpowiedzialność po stronie Rosji lub rządu polskiego. A takiej treści nie da się wyrazić w specyficznym języku, w jakim kierownictwo PO przemawiało dotąd do Narodu i do swoich zwolenników.
Usuwanie "widocznych znaków" problemu
Trwają więc zapewne gorączkowe poszukiwania takiej formuły komunikatu, który pozwoliłby Tuskowi po raz kolejny wykręcić się sianem i zakończyć sprawę w przestrzeni medialnej. Pewnie trwa też tajna preselekcja politycznych i urzędniczych płotek do ewentualnego odegrania roli kozła ofiarnego. W każdym przypadku wyciszenie sprawy smoleńskiej pod koniec lipca wydawało się dla PO najlepszym wyjściem z sytuacji. Do tego potrzebne było jednak usunięcie wszystkich "widocznych znaków" problemu, do których należy krzyż przed Pałacem Prezydenckim.
Deklaracja Komorowskiego nie była więc jego kolejnym emocjonalnym lapsusem, tylko inauguracją nowej, wielostopniowej strategii politycznej polegającej na ostatecznym zamieceniu Smoleńska pod dywan.
Tymczasem warty obywatelskie zaciągnięte na Krakowskim Przedmieściu uruchomiły znaną sekwencję wydarzeń, po których będzie to już niemożliwe. Zarówno sam krzyż, jak i pomnik, który powinien stanąć w jego miejsce, a nawet sam spór o krzyż i pomnik, nie pozwolą opinii publicznej zapomnieć nie tylko o poległych w katastrofie, ale i o tym, że wciąż nie ma odpowiedzi, dlaczego do niej doszło. Tak więc rządzący wcześniej czy później będą musieli Narodowi tej odpowiedzi udzielić. I to już jest zwycięstwo osób czuwających przy krzyżu, zwycięstwo, którego nie zabiorą nam ani ciągłe prowokacje warszawskiego półświatka wobec czuwających, ani poniedziałkowa nocna demonstracja.
Zapowiedziane przez Komorowskiego usunięcie krzyża sprzed Pałacu miało się wpisać w zespół innych zabiegów służących stopniowemu zamiataniu sprawy smoleńskiej pod dywan. Opozycji i mediom drążącym ten skrajnie kłopotliwy dla władzy temat propaganda stara się przykleić łatkę obsesjonatów (mających rzekomo "obsesję smoleńską") i zwolenników "teorii spiskowych". Oba określenia zasługują na komentarz.
W Smoleńsku zginął prezydent i całe dowództwo polskiej armii. Oznacza to, że organy państwa polskiego nie zapewniły im elementarnego bezpieczeństwa. Powstaje więc pytanie: jeśli państwo nie potrafiło zapewnić bezpieczeństwa swojemu prezydentowi, to czy jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo komukolwiek. Smoleńsk, poza wszystkim, był największą kompromitacją III Rzeczypospolitej, dowodem, że jako państwo nie spełnia ona podstawowych funkcji przypisanych tego typu organizacjom. Badanie katastrofy smoleńskiej prowadzi więc prostą drogą do sedna sprawy, jaką jest aktualny stan i kondycja państwa polskiego. Jak można wobec tego mówić, że nie jest to temat najważniejszy?
W internecie i na łamach prasy dyskutuje się nad okolicznościami katastrofy, gromadzi się informacje, opinie ekspertów, formułuje różne hipotezy. Media tzw. głównego nurtu nazywają to poszukiwaniem teorii spiskowych, mimo że w 99 przypadkach na 100 działalność ta z teoriami spiskowymi nie ma nic wspólnego. Jest ona zbieraniem informacji i wyciąganiem wniosków z przesłanek, czyli zachowaniem całkowicie racjonalnym, a w obecnej sytuacji nie tylko uzasadnionym, ale wręcz koniecznym. Lista konkretnych pytań dotyczących katastrofy, na które opinia publiczna wciąż nie zna odpowiedzi, sformułowana przez blogerów Salonu 24 mieści się na kilkudziesięciu stronach maszynopisu. Powtarzam: lista samych pytań - nie odpowiedzi i "teorii". Dziennikarstwo obywatelskie i blogerzy wykonują dziś pracę, którą w normalnych warunkach powinny wykonywać główne dzienniki i stacje telewizyjne. Dociekają prawdy. Robią więc coś, co w USA, Wielkiej Brytanii i innych starych demokracjach ani na chwilę nie schodziłoby ze szpalt i ekranów największych nadawców. U nas jednak dziennikarstwo głównego nurtu nie służy do opisu rzeczywistości, tylko do wytwarzania "matriksu". No i do oskarżania o "teorie spiskowe" tych obywateli, którzy z konieczności biorą się za to, co jest obowiązkiem profesjonalnych dziennikarzy.
Nocne objawienie się "innej Polski"
Fascynująca skądinąd jest kwestia czasu, w jakim odbyła się poniedziałkowa demonstracja przeciwników krzyża: godzina 23.00. Tylko o tej porze da się zebrać podpity tłum z nocnych lokali, tę "inną Polskę", nad którą cmokają z zachwytu liberalni komentatorzy TVN. Na przykład pani Kazimiera Szczuka dostrzega ozdrowieńczy wymiar happeningu w tym, że jak coś jest nadmiernie poważne, to trzeba to zrównoważyć śmiechem i zabawą. Jest ona widać taką osobą, którą wszystko bawi, czemu dała wyraz parę lat temu, przedrzeźniając niepełnosprawną dziewczynkę, Madzię Buczek, znaną z publicznego odmawiania Różańca. Śmiechu było co niemiara. Tak to dekadencja otwiera drogę pospolitemu chamstwu i zachęca je, żeby się zbuntowało.
Sukces, jakim było nocne objawienie się "innej Polski", wychowanej przez Waltera i Michnika, musi być jednak i dla nich przedmiotem pewnej troski. Jeśli w tym wyjściu młodych antyklerykałów na ulicę było coś spontanicznego i jeśli ta rewolta potrwa jeszcze jakiś czas, to antyklerykalna ulica naturalną koleją rzeczy wykreuje własnych liderów, którzy zanim coś zrobią, nie będą już pytać o zdanie swoich wychowawców. Dlatego jeśli "Gazeta Wyborcza" sama nie organizuje tego ruchu, to we własnym interesie musi go dyskretnie wygaszać.
Poza nocną porą uderzającą cechą wspomnianej demonstracji był głęboki deficyt pozytywnej treści. Skandowano przeciw czemu się występuje, ale nie w imię czego. Z jednym wyjątkiem, którym był transparent w obronie "państwa prawa" ("Państwu prawa" można pogratulować obrońców). Z przeszłości wiadomo, że jeśli takie anarchistyczne, absurdalne zjawiska uzyskują samodzielną artykulację polityczną, jest nią z reguły ideologia totalitarna. Zapomniana lekcja historii i literatury uczy, że w XIX i XX wieku liberalni "ojcowie", zatroskani o tolerancję, z reguły wychowywali totalitarnych "synów". W poniedziałek na Krakowskim Przedmieściu zarysował się też cień nowego, postliberalnego totalizmu, choćby w nazywaniu obrońców krzyża "terrorystami". Wynika z tego, że skandujący to słowo chcą, by do rozwiązania problemu państwo użyło komandosów. Wezwania do siłowego rozwiązania pobrzmiewały też w SLD-owskich skargach, że państwo nie potrafi zapewnić porządku publicznego. Czuło się w nich nostalgię za czasami generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, którzy potrafili zapewnić porządek jak nikt inny.
Za wszelką cenę skłócić Polaków
Wśród interpretacji zdarzeń nie mogło oczywiście zabraknąć żelaznej teorii, że za wszystko odpowiada Jarosław Kaczyński. Redaktor Lisicki z "Rzeczpospolitej" sprzedał nawet ten stary towar w nowym opakowaniu. Posłanka Mucha z PO zmodyfikowała tę teorię w ten sposób, że nawet jeśli Kaczyński nie odpowiada za powstanie konfliktu o krzyż, to ponosi całkowitą odpowiedzialność za jego rozwiązanie, które ma polegać na tym, że sam na własnych plecach odniesie krzyż w ustronne miejsce. W tle tych rad, których udzielają prezesowi PiS także niektórzy publicyści, związani głównie z "Rzeczpospolitą", tkwi żywe przekonanie, że gdyby Jarosław Kaczyński złagodził swój wizerunek i wypowiedzi, to zyskałby więcej poparcia. Wierzącym w to warto jednak przypomnieć, że jest polityk prawicowy, który przed trzema laty przyjął receptę tego typu i spróbował ją zastosować w praktyce, tworząc "Polskę Plus". Od etatowych krytyków prezesa PiS należałoby więc oczekiwać wyjaśnienia, dlaczego Jarosław Kaczyński, który w ich mniemaniu cały czas popełnia błędy, uzyskał ostatnio poparcie blisko połowy elektoratu, a Michał Kazimierz Ujazdowski, który zawsze słuchał ich rad, w krótkim czasie znalazł się na politycznej kanapie?
Wszystko to potwierdza - mówiąc słowami Juliusza Słowackiego, autora "Balladyny" - "jak dziwne owoce wydają drzewa ręką ludzi sadzone". Zwolennicy Bronisława Komorowskiego zagłosowali na niego, bo chcieli mieć w Polsce spokój - a mają ludzi na ulicach. Nowy prezydent chciał panować w imię zgody, a w pierwszym tygodniu urzędowania skłócił ludzi tak, że zgodę musiała zapewnić policja wyposażona w armatki wodne. Następnie, chyłkiem wmurował tablicę ku czci żałoby narodowej, aby zadowolić jednocześnie zwolenników pomnika i przeciwników krzyża. Nowa prezydentura zaczyna się jak dobry film według Hitchcocka: najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie wzrasta.
Prof. dr hab. Andrzej Waśko jest historykiem literatury, publicystą, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej "Ignatianum" w Krakowie.
Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100816&typ=my&id=my21.txt