Idą wybory. Strach padł na polityków. Konieczne stało się powiedzenie czegoś na tematy gospodarki, a nawet finansów publicznych. Jak bowiem zachować lub zdobyć stołek nie powiedziawszy niczego na temat pustek w naszych kieszeniach i walącej się lawiny z góry długów?
Temat ważny, który z natury może być opisany najbardziej precyzyjnym miernikiem wartości w ekonomii – pieniądzem. A jednak od dwudziestu lat nikt nigdy nie przedstawił nam przed wyborami żadnych konkretów w zakresie finansów publicznych. Nikt i nigdy nie zająknął się jakich i ile zamierza dokonywać wydatków, jakie i ile zamierza uzyskać dochody budżetowe. Natomiast zawsze po wyborach dostajemy, co dostajemy. Rachunek. I zawsze my mamy płacić.
Zamiast konkretów jesteśmy zasypywani opisami jak będzie dobrze po zastosowaniu magicznych recept.
Na przykład: polityka prorodzinna, tworzenie miejsc pracy, optymalizacja wydatków budżetowych.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Dzieci nie ma. Wiedzą o tym od przełomu lat 80 i 90 tych XX wieku. Teraz obudzili się, drapią się po głowach. I Donald Tusk. I PJN. Inni jeszcze chrapią. Obudzili się z ręką we własnym nocniku. Załóżmy, że wykrzesają witalność, aby dać przykład Polakom. Tylko zamiast pnących się słupków PKB drugiej Irlandii usłyszymy agu, ple, am i zobaczymy nocniczki. Minie dobrych 20 lat nim PKB ruszy dzięki pracy owoców miłości. A co dzisiaj, co jutro? Szkoły będą już zaorane i nauka nowego wyżu demograficznego będzie odbywać się na zielonej trawce? No wiecie, rozumienie, jakoś to będzie. Pomożecie?
Mamy wzrastające bezrobocie degradujące zwłaszcza młodych absolwentów. Jest takie proste rozwiązanie – twórzmy miejsca pracy. Kto, co, jak, kiedy, za ile? Może przedsiębiorcy duszeni podatkami oraz biurokracją i to jeszcze u progu podwyżek stóp procentowych. Jak nie przedsiębiorcy to państwo. Tak państwo. Świetnie. To jest to. Order. Zadajmy „głupie pytanie”: zwiększamy wydatki, czy wprowadzamy ulgi podatkowe? O ile wzrośnie deficyt budżetowy, o ile dług publiczny, ile będą wynosić po takiej akcji stopy procentowe i kurs walutowy. Pytanie nie jest abstrakcyjne, jest boleśnie przyziemne dla zadłużonych kredytami hipotecznymi młodych rodzin. A może stanie się cud. W końcu wprowadzą jakieś oszczędności budżetowe. Może zmniejszą haracz dla bankierów spłacając dług zagraniczny aktywami rezerwowymi NBP? Może wykrztuszą jak zlikwidować deficyt w systemie ubezpieczeń społecznych? Może zmniejszą kilkakrotnie zatrudnienie w administracji przy okazji tępiąc bariery biurokratyczne? A może dadzą sami przykład zmniejszając liczbę posłów, likwidując Senat, synekury np. w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, Radzie Polityki Pieniężnej? O co to, to nie. Cicho sza.
Budżet zadaniowy. Ach jak dobrze jest wiedzieć jakie środki budżetowe są przeznaczane na zdania programowe opisywane kwantytatywnymi miernikami. Przecież każdy zgodzi się, że to świetna idea? Uzdrowienie finansów publicznych na wyciągnięcie ręki. Możemy dalej spać spokojnie. Tylko, że budżet zadaniowy wdrażają już od kilku lat. I co? I nic. No niezupełnie nic. Budżet zadaniowy to kolejna klasyfikacja w rachunkowości budżetowej. Obok dotychczasowych... Kolejne sterty papieru, kolejni urzędnicy je tworzący, przechowujący, a później mielący. Jakie oszczędności mamy? Żadne. Wręcz przeciwnie, liczba biurokratów rośnie, deficyt sektora publicznego rośnie, dług publiczny rośnie, sterty nie czytanych przez większość parlamentarzystów druków sejmowych rosną.
To i tak dobrze. Pokolenie przełomu ustrojowego, które jeszcze trzyma cugle i bat władzy potrafi zamiast o takich zamglonych koncepcjach prawić o metodzie. Tak metodzie. Metodzie jak te zamglone koncepcje opracowywać. Jeszcze nawet nie wypracowali jej.
Do standardowych metod „debaty” należy zmienienie nazw, mieszanie kategoriami, krótko mówiąc ściemnianie. Przykład. Mówią składka ZUS jest zła. Klin podatkowy. Koszenie miejsc pracy. Recepta. Zastąpić podatkiem finansującym stare zobowiązania. I fajnie jest. Jakim podatkiem? Ile wynoszącym? Kogo obciążającym? Takie pytanie to obraza „wspaniałej” idei. Mówią: to takie proste policzyć, wystarczy kalkulator. A jeszcze nie policzyli...
Pojawiają się zwolennicy utrzymywania deficytu budżetowego. Fajnie jest przecież wydawać pieniądze, których nie ma. A jaki świetny to mechanizm antykryzysowy. Sam John Maynard Keynes tak rzekł. Konsumenci i inwestorzy to przecież banda idiotów, która nie spostrzeże przekrętu z wypuszczaniem pustego pieniądza. A że rośnie dług publiczny? E tam. Niech zajmą się nim młodzi, gdy my starzy będziemy wiecznie odpoczywać. Ryzyko wzrostu stóp procentowych i wpadnięcie w spiralę zadłużenia? No mit przecież. A, że Gierkowi przydarzyło się. No miał chłop pecha, że Reagan i Thatcher ściągnęli cugle polityki monetarnej i stopy za nasze kredyty podwoiły się. Tak jak pecha mieli kredytobiorcy, gdy pojawił się transformers Leszek Balcerowicz i stopy zwielokrotniły się.
Finansowanie deficytu budżetowego emisją pieniądza bywa nawet fetyszem „skutecznej” polityki gospodarczej w czasach kryzysu. Po co pożyczać? Drukować, drukować jeszcze raz drukować. My politycy zawsze najlepiej wiemy ile jest potrzeb. Jesteśmy jak zawsze odpowiedzialni, profesjonalni. Hiperinflacja 1918-1923, 1989-1990? Eee, dawno i nieprawda. Ogólnoświatowy wzrost cen żywności wypychający Arabów na ulice oraz inflacja innych niezależnych od urodzaju surowców? Eeee...
Bohatersko chcą walczyć z kryzysem emitując pieniądz wpompowywany przez deficyt budżetowy. Coś w tym jest. Brakuje pieniądza, koniecznym staje się uzupełnienie podaży pieniądza. Ale dlaczego brakuje pieniądza? Przecież ogniska z banknotów NBP nie płoną. Dlaczego banki komercyjne mają władzę rozluźniania i zacieśniania polityki monetarnej, nadymania przez ekspansję kredytu i pieniądza depozytowego baniek spekulacyjnych, a następnie ich przekuwania przez zacieśnienie kredytowania? Tolerują ekscesy wielkich banków komercyjnych, które z zimną krwią zarabiają na każdej fazie cyklu koniunkturalnego, bo same go wywołują. Genialne. Tolerować kryzysogenny mechanizm, aby potem mieć okazję zwalczać następstwa kryzysu. Przynajmniej wtedy czują się potrzebni i niezbędni. I zawsze dają zarobić bankierom. Bezinteresownie?
I tak w kółko od dwudziestu lat. Dlaczego?
Odpowiedź jest tak banalna, jak oczywisty kryzys w który nas wpędzili. Nie wiedzą, nie mają odwagi, nie mają sił, chcą w spokoju doczekać końca swych dni.
Władzę w Polsce jeszcze dzierży pokolenie powojennego wyżu demograficznego (baby boom). To oni uczestniczyli w rewolucji Solidarności. To oni doprowadzili do przełomu ustrojowego. Chwała im. Ale zatrzymali się. W komunistycznych kuźniach talentów nie dowiedzieli się jak powinna wyglądać nowa Polska. W panice po wygranych wyborach 1989 r. zaczęli kopiować rozwiązania podsuwane bynajmniej nie bezinteresownie. Kto miał w tym interes? A kto nabył za grosze nasze banki i inne przedsiębiorstwa? A komu płacimy gigantyczne odsetki od naszych długów, które zaciągnęliśmy na kupno bardzo nisko oprocentowanych zachodnich, obecnie zagrożonych niespłacalnością obligacji? Baby boomers skopiowali cudze rozwiązania, a za to musieli zapłacić wielkie frycowe. Czas biegł. Zestarzeli się. Częściej chorują. Przechodzą coraz liczniej na emerytury. Ciepłe kraje, Majorka, no ostatecznie „wsi spokojna, wsi wesoła” i wesołe jest życie staruszka. Niech młodzi na to wszystko harują. To przecież kwestia solidaryzmu społecznego. Co bardziej perfidni i cwani nawet wspomną o umowie społecznej zawieranej niby z nami młodymi, gdy nie mieliśmy zdolności do czynności prawnych...
Dość!
Pokolenie przełomu ustrojowego musi odejść. Jego misja dziejowa zakończyła się. Nie są w stanie niczego z siebie wykrzesać. Bardziej martwią się o swoje leczenie i emerytury niż o wychowywanie dzieci.
Do przejęcia odpowiedzialności za Polskę dojrzało pokolenie wolności, które weszło w dorosłe życie w wolnej Polsce. Pokolenie lepiej wykształcone, dynamiczniejsze, nie bojące się innowacji, którego nie paraliżuje strach przed nowym. Pokolenie dominujące demograficznie, tak jak trzydzieści lat temu pokolenie przełomu...
Pokolenie, które nie musi burzyć osiągnięć poprzedników, ale jest zdeterminowane dokonać koniecznych zmian systemowych aby poszerzyć wolność i godność. Pokolenie nie bojące się powiedzieć prawdy w oczy i znajdujące rozwiązania naprawcze analizowane po raz pierwszy w Polsce kompleksowo również w ujęciu finansowym. Pokolenie miłujące Polskę i w imię tej miłości pragnące Polski suwerennej, gdzie obieg krwionośny gospodarki – system bankowy jest w polskich rękach i pod polską kontrolą. Polski, która buduje przewagę strategiczną i siłę gospodarki przez intensyfikację badań naukowych. Polski przedsiębiorczej obniżających się podatków, wyciętej biurokracji i wyrwanych z fundamentami stołków pod politykami. Polski, w której metodą zmniejszania wykluczenia społecznego jest dostępna dla każdego do poziomu wyższego włącznie edukacja oraz praca i ta na którą popyt wzbudzają badania naukowe i ta w ramach robót publicznych przy budowie infrastruktury. Polski bez deficytu budżetowego i długu publicznego nie narażonej na machinacje międzynarodowych bankierów i spekulantów, nie dającej im zarobku za nic. Polski bezpiecznej siłą powszechnej obrony terytorialnej i zawodowej armii.
Pokolenie wolności rozpoczęło walkę o silną i nowoczesną Polskę XXI w. wolnych i godnych Polaków. Przyłącz się do realizacji naszej wspólnej misji.
Za: http://urbas.nowyekran.pl/post/4674,bicie-piany-filarem-programu-gospodarczego