Rolex
Mój tekst był gotowy przed upojną wyborczą nocą i przed cudownym powyborczym porankiem, a coś mnie podkusiło, żeby dopisać dwa akapity „po” – takie parę zdań podsumowania z powyborczą analizą. Wynik wyborów mnie nie zaskoczył o tyle, że spodziewałem się konserwacji układu na czas, na jaki uda się go zakonserwować; natomiast podział głosów i wyniki poszczególnych sił, a więc koterii, partii, rozwiedki, lobby - w kolejności, w jakiej siły otrzymywały głosy, już nieco tak. Na tyle, że zacząłem się zastanawiać, czy to coś zmienia w moim generalnym oglądzie rzeczywistości? I doszedłem do wniosku, że zmienia, i stąd stary tekst powędrował do kosza, a ten jest rezultatem dokonanej zmiany.
Na swoim blogu w S24 (http://hekatonchejres.salon24.pl/) wywiesiłem kiedyś baner „Carthago delenda est, a wy bekniecie za Smoleńsk”. Cóż powinienem teraz zrobić z tym banerem? Oczywiście zostawić, bo teraz jest on szczególnie profetyczny, a ogłoszona przepowiednia jest bliższa spełnienia niż kiedykolwiek. Co prawda wcześniej pisząc „wy” miałem na myśli aranżerów i wykonawców Smoleńska po polskiej stronie (bo do „bekania” tych po moskwicińskiej potrzeba bardzo szczęśliwego układu geopolitycznego), a teraz zmuszony jestem dokonać podmiany podmiotu, ale hasło aktualne jest nadal, a nawet jest aktualne bardziej.
Jest oczywiste, że ktoś za Smoleńsk odpowie, bo zawsze ktoś odpowiada za takie zdarzenia, gdyż one mają swój cel i sens. Jeśli nie sprawcy, to ofiary. Więc – przyjmując bardziej egotyczną postawę, to wy – Polacy mieszkający w kraju, bekniecie bez związku z poglądami, pozycją społeczną i ilorazem inteligencji, albo przyjmując mniej egotyczną postawę, to My – cała wspólnota, „bekniemy”.
Wybraliśmy, a to że nie ja i nie Ty wybrałeś, drogi Czytelniku, nie ma w tym momencie znaczenia, bo wypada zacząć od pytania: przeciwko komu wykonano operację Smoleńską? Nie przeciwko ofiarom, choć po polskiej stronie był zapewne motyw osobistej zemsty, ale przeciwko roli i znaczeniu tych ofiar dla wspólnoty. Dodatkowo Smoleńsk w zamierzeniu jego konstruktorów miał mieć efekt podobny do efektu stanu wojennego – miał zniszczyć wszelką nadzieję i zapobiec szansom na odrodzenie. Miał – w zamierzeniu jego konstruktorów spowodować pełne rezygnacji pogodzenie się z faktem administrowania krajem przez kreatury w imieniu imperatorów i imperatorowych Smoleńsk był z jednej strony skutkiem i oczywistą koniecznością dziejową III RP, ale z drugiej dawał szansę na nowe otwarcie. Albo lepiej – dawałby szansę bycia końcem pewnej epoki i początkiem innej, gdybyśmy tak zdecydowali, a więc zaskoczyli „aranżerów” i zachowali inaczej niż oni założyli, że się zachowamy.
Były sygnały, które mogły dawać nadzieję na taki – odmienny od zamierzonego, efekt. Spontaniczny wybuch autentycznej żałoby po katastrofie, dawno nie oglądane tłumy w skupieniu kontemplujące największą po II wojnie narodową klęskę, nieudana „operacja Wawel”, spontaniczna mobilizacja setek ludzi demaskujących kłamstwa smoleńskiego śledztwa, panika na twarzach potencjalnych podejrzanych, oskarżonych i skazanych in spe, a jednak zakończyło się po myśli namiestników. Wykonanie nie poszło sprawcom dokładnie tak jak zaplanowali, ale cel nadrzędny udało się osiągnąć – historia Polski weszła w kolejną fazę bez zamknięcia wyrokami poprzedniej. De facto poszła dalej na drodze utraty podmiotowości – dała się upokorzyć na oczach świata i zhańbić.
A jeśli tak, to dokonując wyboru zdecydowaliśmy się wziąć odpowiedzialność za Smoleńsk i jego konsekwencje z barków sprawców na barki nas wszystkich. Jak Żydzi podczas piłatowego sądu zawyliśmy zbiorowo: „A krew Jego na nas i na nasze dzieci!”, a więc stanie się wola (zbiorowa) nasza.
Wysłaliśmy naszym narodowym wyborem czytelny sygnał światu, który mógł oczekiwać, że sprawa smoleńska zmiecie rząd w sposób oczywisty związany z mataczeniem w sprawie, a wiele przemawia za tym, że zamieszany jest nie tylko w ukrywanie zbrodni. My się tymi wyborami zrzekliśmy suwerenności, choćby formalnie pozostawała międzynarodowo uznana. My się pozbyliśmy podmiotowości jako zbiorowość i jej odzyskanie będzie trudne, a jeśli nawet kiedyś się uda, to będzie to okupione o wiele większymi kosztami niż koszty, które moglibyśmy podnieść, gdybyśmy nie zostali w domach i zdobyli się na to minimum: na uczczenie aktem wyborczym poległych.
Uznanie świata to jedno, a wewnętrzne pęknięcie to drugie, bo ciężko mi się będzie obronić przed uczuciem gorzkiej satysfakcji, kiedy z oddali będę oglądał nieuchronne. Ciężko będzie mi uchronić się przed sarkazmem, kiedy kolejny „dawny kolega” zadzwoni z kraju i powie z tą nieprawdopodobnie irytującą manierą w głosie: „Ty nie wiesz, co oni tu wyprawiają!” „Wiem” pomyślę „szkoda, że Ty dopiero teraz”. Ciężko jest po raz kolejny odwrócić się od realizowania siebie samego i pracy dla lokalnej wspólnoty, która przynosi efekty i nie jest orką na ugorze, i po raz kolejny poświęcić czas po to, żeby próbować nieustającymi apelami uchronić rodaków przed konsekwencjami tego, co sami wydają się chcieć, a przynajmniej się na to godzą. Jest taka pokusa, żeby sobie powiedzieć: „to się musi dokonać, inaczej się nie nauczą”...
Przepaść jest zresztą niestety na poziomie o wiele głębszym niż poziom emocjonalny. Tuż po wyborach dostałem maila, jako jeden z wielu adresatów, a adres nadawcy wskazywał na osobę którą znam od lat. Pewnie dostała spam i przesłała dalej do wszystkich ze swojej skrzynki pocztowej. Treść była katalogiem inwektyw na jednego z polskich polityków, ale takie rzeczy spływają po mnie jak po kaczce, odkąd nie mam kontaktu z polskimi mediami (tymi „gównego” nurtu), to znaczy uodporniłem się na przekaz już w epoce komunizmu, natomiast teraz mnie to nawet niespecjalnie angażuje emocjonalnie. Tym, co mnie przeraziło było co innego. Tam było napisane tak (cytuję z pamięci): „Czy można wybrać na wysoki urząd państwowy kogoś, kto nie zna praw fizyki z zakresu szkoły średniej i nie wie, że skrzydło samolotu musi się urwać w zderzeniu z drzewem, jeśli wiemy, co dzieje się z samochodem w podobnym wypadku?”. OK, nie było to tak zgrabnie napisane, jak ja przytaczam, ale sens był ten sam.
To jest dramat z kilku powodów. Minister Miller, kiedy wypowiadał swoją tezę, powtórzoną w tej wiadomości, dawał świadectwo tego, kim jest: niewyedukowanym typkiem należącym do intelektualnie słabującej mniejszości zarządzającej Priwislinszcziną.
Ale ja tę osobę, która przesłała mi wiadomość znam, i wiem, że ona kończyła dobre liceum w klasie o profilu matematyczno-fizycznym jako i ja. Czyli co (nie wdając się w materiałoznawstwo i konstrukcję) - to już nie prawda, że F = ma? Czy to znaczy, pomijając poglądy polityczne, emocje i trele morele, że osoba z dyplomem wyższej uczelni uważa na podstawie wiedzy i życiowego doświadczenia, że rzut w szybę papierową kulą i rzut piłką do koszykówki w tę samą szybę będzie miał dokładnie ten sam skutek, bo tak twierdzi fizyka w zakresie szkoły średniej? A kula z Mauzera odbije się od czaszki tak jak gąbka?
To jest ten poziom nieodporności na propagandę, w której bombardowanie emocjami wyłącza już nie tylko refleksję, ale dokonuje lobotomii na tej części mózgu, gdzie mieści się doświadczenie codzienne. Człowiek w takim stanie przyjął by do wiadomości, że najlepiej sadzić brzeziny, bo na nich się wojska pancerne połamią skoro Tico nie dało rady...
To jest poziom infantylizacji do stopnia trzylatka, którego kiedyś obserwowałem (przy czym on był dzieckiem, więc jemu nie można było stawiać zarzutu bycia infantylnym). Chłopczyk rzucał sobie na główkę różne rzeczy: trawkę, żołędzia, kasztana, szyszkę, mały kamyczek, a na koniec całkiem spory kamyczek i całkiem wysoko udało mu się go podrzucić i trafić w własną główkę. A potem usiadł i się strasznie rozpłakał. No ale potem to już wiedział.
To już nie w tym rzecz, że ktoś nie dysponujący modelami i umiejętności liczenia, wiedzą o materiałach i konstrukcjach, nie wie. Rzecz w tym, że przyjmuje argument, który już nawet nie jest obskurancki, on nie jest argumentem, za udowodnioną tezę, a więc jest materiałem zdolnym do radosnego pogodzenia się z najbardziej obrzydliwą i krwiożercza formą totalitaryzmu w dobrej wierze. On dzisiaj zgłosiłby się na ochotnika do hitlerowskiego obozu pracy, jakby w odpowiedniej porze nadano reklamę: „Wczasy w Dachau – we’re worth it!”
To jest zapaść, i to jest zapaść o wiele większa niż emocjonalna, bo to nie tylko nowe pokolenia są coraz gorzej wykształcone; to te starsze, całkiem nieźle kształcone, się cofają. Cofają się już w taki sposób, że można o nich napisać, że one się „cofają wstecz” i w tym wyjątkowym przypadku będzie to całkiem poprawnie napisane.
I powiedzcie mi, jak w takim przypadku do tych ludzi dotrzeć? Bo docieranie do różnych marginesów nie ma sensu, bo są marginesem, ale jak dotrzeć do naszych byłych kolegów i koleżanek, członków rodzin, z tą straszliwą wiedzą, że w porównaniu z jakimkolwiek innym zachodnioeuropejskim społeczeństwem stali się bezrefleksyjnym zbiorem idiotów reagującym na znak dźwiękowy lub wizualny z monotonną powtarzalnością, na widok której Pawłowowi opadła by szczęka w odruchu bezwarunkowym?
Ja mam pośród różnych znajomych wywodzących się z różnych brytyjskich klas społecznych kolegę, z którym chadzam poboksować. Żadne tam mistrzostwo świata – zwykły amatorski trening dla utrzymania kondycji. Kolegę wybrałem nie dla jego walorów ogólnych, ale wyłącznie dlatego, że miał czas i też miał ochotę poboksować. No i ze względu na zbliżony wzrost i wagę. Chcąc, nie chcąc, czasem człowiek przy okazji około-treningowej pogada, bo nie będzie milczał jak gbur. I ze zdziwieniem odkryłem, że ten niewykształcony kolega brytyjski świetnie sobie radzi z masą docierających do niego informacji medialnych, potrafi je selekcjonować, wychwycić zależności i nie poddać się przekazowi, któremu nie chce się poddać. Filtruje, odrzuca, przyjmuje, dokonuje selekcji z punktu widzenia zdrowego rozsądku i WŁASNEGO INTERESU, nawet jeśli wyniki selekcji są werbalizowane w mało eleganckich formach. Co więcej, chętnie podejmuje dyskusję, a przekonany racjonalnym argumentem, zmienia zdanie.
Nigdy nie spotkałem na obcej ziemi indywiduum, z którym nie potrafiłbym nawiązać nici porozumienia w stopniu tak ekstremalnym, jak to mi się coraz częściej zdarza w przypadku własnych rodaków. Współczesna Polska powinna zostać Mekką lingwistów badających jak ten sam język w komunikacji nie pomaga, ale w tej komunikacji wręcz przeszkadza (sic!).
I to jest cena za Smoleńsk w wymiarze społecznym – zaprzepaszczona została szansa na zdefiniowanie najbardziej podstawowych wspólnych wartości, wartości konstytuujących nie naród nawet, ale plemię w codziennej pogoni za żywnością. Cztery lata – a tyle może potrwać czas rządów trójkąta Tusk-Palikot-Komorowski, to stracona szansa dla kolejnego pokolenia gimnazjalistów; w życie wejdzie jeszcze bardziej otumanione pokolenie Polaków. A presja na tych w miarę rozgarniętych będzie większa, bo każda normalna społeczność musi mieć azyle, gdzie jest pewność nieotarcia się o głupotę i chamstwo. Albo sterowana schizofrenia albo emigracja. Chociaż „tertium datur” tym razem, bo można się poddać zabiegowi usunięcia moralnego i intelektualnego kompasu i truchtem dołączyć do trzody w dziele rycia w poszukiwaniu batatów.
Mamy tu do czynienia z jak najbardziej jaskrawym przykładem „państwa i społeczeństwa do góry nogami”. W społeczeństwie normalnym (nie: idealnym) pozostawia się azyle dla obłąkanych i upadłych. Funkcjonują na obrzeżach zakłady psychiatryczne i domy publiczne, toleruje się istnienie prostytucji, bo na tyle z konieczności zasługuje – jedynie na pełną pogardy tolerancję. A w państwie „do góry nogami” zamyka się wentyle dla normalnych. Znikają azyle dla normalnych i musisz żyć w społecznym mainstreamie wariatów i prostytutek, który narzuca normę.
Oczywiście, funkcjonuje niezła teza o niezaleczonej traumie, ostatnio bardzo sprawnie wyłożona w blogosferze. Ale trauma (patetyczna sama w sobie) nie zmienia końcowego efektu. Tym efektem nie jest nadzwyczajna przebiegłość pokonanego niewolnika, ale nadpobudliwa ostrożność psychopaty.
Jest coś głęboko prawdziwego w zaleceniach regulaminu armii amerykańskiej, który mówi: „You mustn’t kill more than 10% of a population, otherwise you cause permanent, sociological damage.”
Czy są drogi wyjścia z tej matni? Obawiam się, że wewnętrzne już nie. Baron Münchhausen wydobył się z bagna ciągnąc się własną ręką za włosy, ale to były banialuki. Czytanie baronowi z brzegu „Podręcznika survivalu dla osób, które zanurzyły się w bagnie po szyję” też nie wydaje się tutaj wystarczająco zdecydowanym remedium. Więc albo żyjący w bagnie krokodyl zaatakuje zdradziecko od spodu wypychając przypadkowo planowany posiłek z otchłani, albo przywiozą dźwig i wyciągną. Ten drugi przypadek jest szczególnie mało prawdopodobny, bo jak pomóc komuś, kto zamiast chociażby wołać o pomoc daje nura w grząskie odmęty? Rechocząc przy tym radośnie? Nagły, bolesny atak drapieżnika jest chyba jedyną szansą, ale dlaczego mamy liczyć, że drapieżnik zaatakuje nagle i przypadkowo wypchnie, skoro może spokojnie poczekać, aż posiłek sam spłynie w kierunku dna?
Tak na prawdę zostaje nieprzewidywalne. W 1916 przez Polskę przewalały się różne armie w pełnym rynsztunku i szalała cholera, a w 1918 można sobie było wziąć władzę z ulicy przy aplauzie tłumów; tych samych, które dwa lata wcześniej zatrzaskiwały drzwi i okiennice.
Tyle, że oczekiwanie na taką powtórkę z historii jest obarczone ryzykiem nie doczekania.
Nie jest prawdą, niestety, że z każdego stanu społeczeństwa da się powrócić w stare kolejny i ciągnąc dalej w nowoczesność zachowując tradycję. Loże szyderców wyśmiewające tradycję jako warunek wejścia w nowoczesność wyglądają tak samo głupio, jakby przed pójściem do szkoły średniej postulowały oduczenia wszystkich umiejętności, w tym czytania i pisania, nabytych w szkole podstawowej. A przed dostaniem się na uczelnię wyższą oczekiwały przekreślenia wszystkich umiejętności nabytych na poprzednich szczeblach edukacji.
Tradycja jest warunkiem istnienia i postępu w historii, który oczywiście istnieje, ale obok stagnacji i regresu, jako jedna z równoprawnych alternatyw. A my jesteśmy na etapie, na którym to, co kiedyś było narodem, cofnęło się do poziomu, kiedy tym narodem „świadomym”, było circa 20% populacji (na Mazowszu do 30%:). Reszta – i w tym miejscu muszę nieco zmodyfikować swoją starą tezę o dwóch narodach, to nie żaden „drugi naród”, ale „nic” w sensie społecznym. Materiał na niebuntujących się więźniów Gułagu, chociaż więźniowie Gułagu mieli tę moralną wyższość, że nie przyjechali do Gułagu dobrowolnie.
Wielokrotnie brałem udział w dyskusjach o „pracy u podstaw” i „długim marszu”. Ta wiara w powodzenie ma jednak sens jedynie wtedy, kiedy możemy się komunikować, tymczasem przynajmniej z trzydziestoma procentami AKTYWNYCH politycznie (czytaj: posłusznych) ludzi z polskim paszportem dyskutować się zwyczajnie nie da. To już jest inny język. Trochę przypomina to utyskiwania pewnego amerykańskiego dyplomaty, który zażądał od Chin spełniania jakichś tam warunków przestrzegania praw człowieka, na co tłumaczka, speszona, zaczęła wyjaśniać, że tego się nie da przetłumaczyć. „No niechże pani powie 'prawa' i 'człowieka' zirytował się dyplomata. „'Człowieka' w liczbie pojedynczej?” dopytywała się tłumaczka. „Tak!” pokiwał głową zadowolony ambasador. „No dobrze, ale to po chińsku nie ma najmniejszego sensu”.
Mamy dokładnie to samo z tłumaczeniem pojęć: „suwerenność”, „szacunek dla munduru”, „lojalność”, „tradycja”, „honor”, „równoprawność”... To dla tych 30% nie ma żadnych desygnatów, zbiór pusty. Więc jak?
Zostają ci nieaktywni, tłumaczą mi miłośnicy pracy organicznej i tej u podstaw. A czym oni się różnią? Stopniem lenistwa, skoro uznali za stosowne pozostać w obojętności wobec tragedii Smoleńskiej, hańby i upokorzenia smoleńskiego? Nic ich nie pobudzi do działania dla dobra wspólnego, bo są apolityczni i nie wiedzą co to „dobro wspólne”, a skoro wiemy – za Platonem, że nie są Bogami, to są też idiotami, tyle że mniej namolnymi.
Tu musi się zdarzyć coś na co nie mamy wpływu, co zmusi świadomą mniejszość do bardziej zdecydowanych form działania, a idiotów leniwych do biernego poparcia tych działań w związku z gwałtownie pogarszającą się sytuacją bytową i stanem osobistego bezpieczeństwa. Tych drugich również do biernego oporu wobec funkcjonariuszy pro-Putinowskiej Priwislinszczniny. Na więcej nie ma co liczyć.
Czy się modlę o kryzys?
Tu się nie ma co modlić, bo on jest. A dlaczego w Polsce go nie widać? Bo był od zawsze. Tylko ciągle dawało się pożyczać. Na poziomie osobistym, samorządowym i państwowym. Poza tym gwałtowne załamanie zaczyna się najwcześniej tam, gdzie do rzeczywistości finansowej dochodzi załamanie zaufania do władzy. A w Polsce pięćdziesiąt procent idiotów chce zadłużać się dalej, bo „jakoś to będzie”. I nic ich nie przekona do zmiany zdania. Dlatego załamanie się nastrojów nastąpi nie tuż przed, ale tuż po kryzysie, co psychologizujące nurty ekonomii zapewne odnotują jako kuriozum.
No dobrze, a co będzie, kiedy ten kryzys już przyjdzie i nastąpi społeczna mobilizacja? Czy ludzie wybiorą aktem wyborczym tych, którzy obiecają trudne i bolesne reformy? Niekoniecznie, mogą – i zapewne będą chcieli, wybrać tych, którzy obiecają powrót do radosnego zadłużania wsparty obietnicą walki z wrogiem: Kościołem, złem ogólnym i „nienawiścią”. Tak jak zrobili to w czasie ostatnich wyborów.
Co pozostaje? Czekać na nieprzewidywane, przyjąć do wiadomości, że można się nie doczekać, ale – co najważniejsze, dalej konsekwentnie robić swoje. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że tylko w ten sposób ratujemy naszą osobistą godność; po drugie dlatego, że jak nieprzewidywane przyjdzie, to musi mieć ręce, w które będzie mogło złożyć swoje nieoczekiwane dary. O ile przyjdzie. A dodatkowo dlatego, że psucie dobrego samopoczucia Priwislinszczyńskiemu matołowi powinna sprawiać nam frajdę, a praca dla Polski to fascynujące, frapujące hobby samo w sobie i warto poświęcić mu część życia, zamiast poświęcić jego część na zbieranie znaczków, naklejek i puszek po piwie.
Pozdrawiam,
Rolex
Za: http://polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=911:wszyscy-bekniemy-za-smolesk-&catid=353:dzielnica-publicystow&Itemid=138438434176
Nadesłał: Jacek