Niemal zaraz po defiladzie z okazji święta Wojska Polskiego, bo już nazajutrz, premier Beata Szydło wezwała przedstawicieli Ministerstwa Obrony Narodowej, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a także – bezpieczniackich watah, żeby naradzić się w związku z sytuacją za wschodnią granica Polski, a konkretnie – sytuacją na Krymie. Jak wiadomo, Rosja oskarżyła Ukrainę o wysłanie tam dywersantów, z których część została schwytana i po podłączeniu do prądu miała wyśpiewać, kto i po co ich tam posłał. Rząd w Kijowie oczywiście wszystkiemu zaprzeczył, chociaż można odnieść wrażenie, że aż za dobrze, bo wysunął przypuszczenie, że te zeznania mogły zostać „wymuszone”. Wszystko to oczywiście być może, ale wiadomo, że nawet z „wymuszonych” zeznań tego i owego można jednak się dowiedzieć. Jak tam było tak tam było; prawdy pewnie się nie dowiemy, bo pierwszą ofiarą każdej wojny jest właśnie prawda. Prawda ginie z reguły zanim jeszcze padnie pierwszy strzał – i tak pewnie jest i w tym przypadku.
Wątpliwości nie ma pewnie tylko pani europosłanka Małgorzata Gosiewska, w swoim czasie podszywająca się pod smoleńską „wdowę narodową”, chociaż drugiej świeżości, chociaż – jak charakteryzuje ją matka jej byłego męża Przemysława Gosiewskiego - ta „kobieta bez wykształcenia i zawodu”, porzuciła męża 18 lat temu, więc strojenie się w kostium smoleńskiej „wdowy narodowej” nie bardzo jej wypadało. Ale mniejsza o to, bo warto zwrócić uwagę, że pani Małogrzata, chociaż „bez wykształcenia i zawodu”, jednak w końcu znalazła swoje życiowe emploi, które przy sprzyjających okolicznościach może zapewnić jej europejski, a kto wie – może nawet światowy rozgłos. Chodzi oczywiście o dokumentowanie zbrodni wojennych zimnego ruskiego czekisty Putina, o których panią Małgorzatę na bieżąco informują zaprzyjaźnieni bojowcy z ochotniczych ukraińskich batalionów, na przykład batalionu „Ajdar”, przez Amnesty International oskarżanego o kradzieże, wymuszenia rozbójnicze, a nawet morderstwa – ale pani Małgorzata, której bojownicy „Ajdaru” najwyraźniej szalenie zaimponowali, utrzymuje, że wszystkie te oskarżenia są „wyssane z palca”. Innym batalionem, którego członkowie oświecają panią Małgorzatę w sprawie zbrodni złego Putina, jest batalion OUN, do dziś pozostający „pod wrażeniem” wizyty polskiej europosłanki.
Tak w każdym razie twierdzi pani red. Monika Andruszewska z Forum Żydów Polskich, więc nie wypada nam zaprzeczać. W ogóle warto zauważyć, że wizyty polskich polityków na Ukrainie bywają esencjonalne; Któż nie pamięta słynnego „zespołu pourazowego goleni prawej” u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego podczas obchodów 59 rocznicy zbrodni katyńskiej w Piatichatkach? Toteż nic dziwnego, że i pani Małgorzata, zaledwie „po jednym piwie” stała się bohaterką awantury na lotnisku w Charkowie w samo Boże Narodzenie 2015 roku. Podlany takimi esencjonalnymi sosami, a sporządzony przez nią raport o zbrodniach wojennych zimnego ruskiego czekisty Putina, trafił do trybunału w Hadze i jeśli tylko iustitia nie dozna jakiegoś uszczerbku z powodu kolejnego „resetu”, to z pewnością i tam zrobi wielkie wrażenie, a pani Małgorzacie zapewni wreszcie należne jej miejsce w Historii.
Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie karczmy babińskie...
A tak się akurat składa, że zimny ruski czekista Putin właśnie na Krymie urządził manewry „Kaukaz 2016” z udziałem podobno 6 tysięcy żołnierzy, w związku z czym ukraiński prezydent Poroszenko postawił ukraińskie wojsko w stan gotowości, koncentrując je „w pobliżu Krymu” i „we wschodnim rejonie Donbasu”. W związku z tym wielu obserwatorów twierdzi, że wkrótce wybuchnie wojna, która, być może, rozleje się również na inne obszary Europy. W Wielkiej Brytanii najbardziej obawiają się, że ta wojna europejska gotowa wybuchnąć podczas weekendu, kiedy minister Fallon będzie akurat na rybach, ale cóż to znaczy w sytuacji, którą w krótkich, żołnierskich słowach naszkicował niegdyś premier Leszek Miller, dając do zrozumienia, że nieważne, jak się coś zaczyna, ważne – jak się kończy? Na razie jednak wojna toczy się w pobliżu Europy, bo na Bliskim Wschodzie, gdzie właśnie rosyjskie bombowce startujące z baz w Iranie, zbombardowały cele w Syrii, niszcząc obiekty Państwa Islamskiego, ale podobno również należące do tamtejszych „bezbronnych cywilów”, którzy z inspiracji USA wszczęli rebelię przeciwko syryjskiemu tyranowi. Ta Syria, którą prezydent Obama zamierzał wyzwolić przy okazji serii „jaśminowych rewolucji” w Afryce Północnej, stała się przyczyną zresetowania resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, co – jak pamiętamy – zaowocowało zapaleniem zielonego światła dla przewrotu politycznego na Ukrainie, który wzbudził w Warszawie taki entuzjazm, jak wkroczenie wojsk polskich do Kijowa w maju 1920 roku. Wprawdzie i teraz pojawiły się oskarżenia, jakoby podczas Majdanu w Kijowie jacyś Polacy się pojawili, ale za panią Małgorzatą Gosiewską gotowi jesteśmy wierzyć, że to oszczerstwa wyssane z palca. Jak wiadomo, „oni kłamią, my mówimy prawdę”, więc szkoda każdego słowa. Jak tam było, tak tam było, ważne, że właśnie wtedy narodziła się linia polskiej polityki wschodniej, którą w postaci ekstremalnej sformułował właśnie pan dr Kazimierz Wóycicki – obecnie z Uniwersytetu Warszawskiego, bo wcześniej z różnych kominów wygartywał. Otóż pan dr Wóycicki, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami, zauważył, że Polska powinna bronić Ukrainy „za wszelką cenę”. Jest to podobne do doktryny Józefa Becka z 1939 roku, według której Polska „za wszelką cenę”, a więc również za cenę własnego istnienia, powinna bronić mocarstwowego statusu Wielkiej Brytanii i Francji – a ponieważ obecny rząd nawiązuje do wszystkich tradycji II Rzeczypospolitej, a zwłaszcza – do linii politycznej sanacji i jej wybitnego przedstawiciela w osobie Józefa Becka, to na pewno tak będzie. Inne, mniej porywcze państwa, starają się wojny unikać, a jeśli już nie można – to wchodzić do niej możliwie jak najpóźniej, ale Polska na pewno zrobi po swojemu, bo przecież nie tylko pani Małgorzata Gosiewska pragnie przejść do Historii. Inni też by chcieli, by ich nazwiska były odczytywane podczas uroczystych apeli poległych, a ponieważ katastrofa smoleńska nie zdarza się na zawołanie, to nie ma co grymasić i trzeba chwytać inne okazje, jakie tylko się trafią.
Ukraina się „rozpełza”?
Tymczasem doniesienia z Ukrainy nie wyglądają dobrze. Wielu obserwatorów utrzymuje, że państwo to znajduje się na krawędzi rozpadu, że jest luźną federacją oligarchów utrzymujących w charakterze prywatnych wojsk „ochotnicze bataliony” i posiadających w Radzie Najwyższej swoich delegatów, których wypromowali w charakterze posłów. Każdy z oligarchów prowadzi własną politykę, co władza centralna musi tolerować, bo w przeciwnym razie zostałaby zdmuchnięta na podobieństwo gromnicy przy nieboszczyku. Prezydent i rząd kontrolują sytuację w Kijowie i obwodzie winnickim, uważanym za „matecznik” prezydenta Poroszenki i premiera Hrojsmana. W pozostałych obwodach rządzą oligarchowie, którzy podporządkowali sobie struktury państwowe, w następstwie czego granica między aparatem państwowym a światem przestępczym przestała być widoczna. Zwykli obywatele są w tej sytuacji obiektem bezlitosnej eksploatacji i trudno od nich wymagać, by w obronie takiego państwa ryzykowali życiem. Takie społeczne nastroje muszą przekładać się również na morale ukraińskiej armii i dlatego rząd w Kijowie pokłada nadzieję w sojusznikach, chociaż nie wydaje się, by specjalnie liczył akurat na Polskę. W tej sytuacji każda eskalacja napięcia wokół Ukrainy może zapoczątkować jej „rozpełznięcie”. Skoro wszyscy to widzą, to trudno, by nie zauważył tego zimny ruski czekista i nie wykorzystał okazji do wyrąbania sobie lądowego korytarza do Krymu.
Niemcy w rozterce
Kiedy 15 sierpnia w Warszawie odbywała się wojskowa defilada, niemiecki minister spraw zagranicznych Walter Steinmeier spotkał się w Jekaterynburgu z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Sergiuszem Ławrowem, któremu powiedział nie tylko, że „nie ma konfrontacji” między Rosją i Zachodem, ale również – że „w najbliższych latach” oczekuje pogłębienia stosunków między Rosją i Niemcami, a obydwa państwa powinny znaleźć „rozwiązania w sprawie Ukrainy i Syrii”. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na ostatnie stwierdzenie ministra Steinmeiera. Skoro wspólne rozwiązania w sprawie Ukrainy i Syrii powinny znaleźć Rosja i Niemcy, to znaczy, że Niemcy, a w każdym razie – Walter Steinmeier – nadal wyznają doktrynę „europeizacji Europy”, to znaczy – rozstrzygania europejskich i innych problemów bez udziału Stanów Zjednoczonych, a podstawowym narzędziem tej polityki pozostaje nadal strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie. Warto przypomnieć, że po zakończeniu NATO-wskich manewrów „Anakonda”, właśnie minister Steinmeier ofuknał NATO za „wymachiwanie szabelką” - co wychodzi naprzeciw zastrzeżeniom ministra Ławrowa, który w Jekaterynburgu zauważył nie tylko, że „aktywność NATO na granicach Rosji nie sprzyja współpracy w walce z terroryzmem”, ale wyraził ubolewanie, iż „filozofia dominacji NATO góruje nad duchem Aktu Końcowego z Helsinek”. Warto przypomnieć, że Akt Końcowy z Helsinek z roku 1975 uznawał granice w Europie za nienaruszalne, co sankcjonowało de facto, jeśli nie de iure, ówczesną sowiecką strefę wpływów w Europie, stanowiącą element politycznego porządku jałtańskiego. Ten porządek od początku lat 80-tych zaczął się rozsypywać, co skłoniło Michała Gorbaczowa do wykonania w 1985 roku manewru ucieczki do przodu w postaci zaproponowania Amerykanom wspólnego ustanowienia nowego porządku politycznego w Europie, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. Oferta została przyjęta i listopadzie 2010 roku podczas szczytu NATO w Lizbonie ogłoszony został nowy porządek polityczny, którego najważniejszym elementem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, a najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, którego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefy wpływów: niemiecką i rosyjską, prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Ale w roku 2013 na skutek zawodu doznanego w Syrii, prezydent Obama, zapalając zielone światło dla przewrotu na Ukrainie, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów, wysadził porządek lizboński w powietrze. Pretekstem było oczywiście wprowadzenie na Ukrainie „prawdziwej demokracji”, ale zamiast niej kraj został oddany w arendę grandziarzom, w większości żydowskiego pochodzenia, którzy w ciągu niecałych trzech lat doprowadzili go pod każdym względem na skraj przepaści. Nawiasem mówiąc, potwierdza to opinie, że Żydzi mogą egzystować w każdym państwie jedynie na bezpiecznym marginesie, bo w przeciwnym razie zaczynają wywierać wpływ destrukcyjny i podobnie jak tasiemiec uzbrojony, nie zdają sobie sprawy, że wycieńczając swego żywiciela, również i siebie ściągają na krawędź katastrofy.
Wróćmy jednak do spotkania w Jekaterynburgu i wypowiedzi ministra Ławrowa. Widać z niej wyraźnie, jakie są rosyjskie warunki brzegowe w sprawie Ukrainy: uznanie rosyjskiego stanu posiadania i niemiecka zgoda na rozczłonkowanie tego państwa. Trudno sobie wyobrazić, by to stanowisko było tajemnicą dla niemieckich polityków a skoro w tej sytuacji niemiecki wicekanclerz Sigmar Gabriel z SPD właśnie 15 sierpnia oświadczył, że Niemcy „pilnie” potrzebują poprawy stosunków z Rosją, bez której „nie będzie postępu ani na Ukrainie, ani w Syrii” i opowiedział się za „złagodzeniem” sankcji, to znaczy, że w Niemczech to stanowisko spotyka się jeśli nie z aprobatą, to w każdym razie – ze zrozumieniem. Jeśli w dodatku program „rozpełzania” Ukrainy rzeczywiście wychodzi naprzeciw najskrytszym marzeniom tamtejszych grandziarzy-oligarchów, którzy pragnęliby mieć swoje „kosowa” w dziedzicznym władaniu, to perspektywy poprawy stosunków niemiecko-rosyjskich wcale nie muszą być takie odległe.
Ale są jeszcze Stany Zjednoczone, w których kampania wyborcza wchodzi właśnie w decydującą fazę. Charakterystycznym jej rysem są coraz wyraźniejsze sugestie ze strony tamtejszego lobby żydowskiego, no i oczywiście ze strony Partii Demokratycznej pod adresem Donalda Trumpa, że jeśli nawet nie jest agentem Kremla, to w każdym razie zachowuje się, jakby nim był. Oczywiście po zakończeniu wyborów nikt już o tych oskarżeniach nie będzie pamiętał, ale ten motyw kampanii pokazuje, że Partia Demokratyczna i lobby żydowskie chciałyby doprowadzić do końca budowę antyrosyjskiej krucjaty w Europie. Po co to potrzebne Żydom – to jedna sprawa, ale warto zwrócić uwagę, że trudno wyobrazić sobie taka krucjatę bez udziału Niemiec. Tymczasem – jak widzimy na podstawie deklaracji ministra Steinmeiera i wicekanclerza Sigmara Gabriela – Niemcy woleliby jednak pozostać w strategicznym partnerstwie z Rosją, przynajmniej do momentu, w którym wyjaśni się, kto został prezydentem USA i w jakim kierunku to mocarstwo skieruje. Warto jednak zastanowić się, jaki argument mógłby w razie czego przekonać Niemcy do odstąpienia przynajmniej na jakiś czas, od strategicznego partnerstwa z Rosją by wziąć udział w amerykańskiej krucjacie. Biorąc pod uwagę strategiczne cele polityki niemieckiej to znaczy – odwrócenie, o ile to jeszcze możliwe – skutków wojny przegranej przez Adolfa Hitlera i zapewnienie Niemcom statusu mocarstwa światowego - wydaje się, że jeden argument mógłby być decydujący: amerykańska zgoda na rewizję postanowień konferencji w Poczdamie odnośnie tzw. „ziem utraconych”. W jaki sposób Niemcy by to pozwolenie wykorzystały, to sprawa osobna, ale nietrudno się domyślić motywacji: bierzmy, co nasze; z Moskwą jakoś się potem dogadamy, a niech no ktokolwiek spróbuje nam to odebrać! Czy Polska byłaby w stanie w razie czego odwieść amerykańskiego prezydenta od złożenia Niemcom takiej obietnicy, zwłaszcza, gdyby była ona opakowana w realizację żydowskich roszczeń majątkowych wobec Polski? Obawiam się, że chyba raczej nie, zwłaszcza, gdyby nasz nieszczęśliwy kraj wzięły w arendę stare kiejkuty. Myślę, że podobnie jak ukraińscy, to znaczy – żydowscy i inni grandziarze na Ukrainie, zgodziliby się na wszystko, w zamian za obietnicę dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim. A wydaje się, że nawet prezes Kaczyński zaczął liczyć się z taką możliwością, bo właśnie rząd opublikował niektóre wyroki Trybunału Konstytucyjnego. Ale jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik, ponaglany przez przestępujące z niecierpliwości z nogi na nogę lobby żydowskie, zdecyduje inaczej, to nawet publikacja wszystkich orzeczeń TK nic nie pomoże. Alternatywa polityczna z panem Kijowskim jest już przecież na wszelki wypadek, przygotowana.
Nie ma alternatywy...
Uczestnicząc 15 sierpnia w programie telewizji Republika pt. „Republika na żywo” zostałem poproszony przez prowadzącego redaktora o skomentowanie opinii, że wobec aktualnej linii politycznej rządu pani Beaty Szydło „nie ma alternatywy”. Zwróciłem uwagę, że błędem jest wprowadzanie państwa w sytuację bez alternatywną, bo wtedy tak naprawdę tracimy inicjatywę, zdając się na dobrą wolę partnera. Dlatego zawsze obok planu „a”, powinien być plan „b”. Zilustrowałem to spostrzeżeniem Władysława Studnickiego, który zauważył, że jeśli Polska pragnie bronić swoich Kresów Wschodnich, to powinna współpracować z Niemcami. Jeśli natomiast chciałaby bronić swoich Kresów Zachodnich, to raczej powinna poszukiwać możliwości współpracy z Rosją. Oczywiście musimy przy tym pamiętać, że Rosja, od XVIII wieku, ma do Polski ten sam interes – żebyśmy zaakceptowali status „bliskiej zagranicy”. Różnica polega na tym, że raz przyciska nas mocniej do swego serca – a wtedy nie możemy nawet tchu złapać, a innym razem słabiej – i jeśli słabiej, to może nam się nawet wydawać, że jesteśmy wolni i suwerenni. Wracając do Studnickiego, to warto zwrócić uwagę, że obecnie Polska nie tylko nie ma żadnego programu obrony Kresów Wschodnich, ale w ogóle wyrzekła się wszelkiej myśli na ten temat. Odwrotnie – pan dr. Wóycicki, być może kierując się solidarnością rasową, chociaż oczywiście zręcznie ubiera ją w pozory racjonalności - uważa, że Polska powinna „za wszelką cenę” bronić oligarchicznego reżimu na Ukrainie, a szczególnie – jej integralności. Tymczasem nigdzie nie jest powiedziane, że Kresy Zachodnie są już ponad wszelką wątpliwość zabezpieczone. Skoro po wysadzeniu w powietrze porządku lizbońskiego sytuacja w Europie stała się znowu płynna, to z tej płynności może wyłonić się wszystko. W tej sytuacji, jeśli Polska zdecydowana jest pozostać w NATO, powinna starać się wyciągać z tej przynależności korzyści – zarówno w postaci wynagrodzenia za udostępnienie Stanom Zjednoczonym swego terytorium dla potrzeb amerykańskiej rozgrywki z Moskalikami, ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium ze wszystkim, co się na nim znajduje – jak i korzyści politycznych w postaci uzyskania amerykańskiej zgody na odtworzenie Heksagonale – oczywiście uzupełnione i poprawione, co obecnie nazywane jest „Międzymorzem”. Oczywiście niezależnie od amerykańskiej zgody, trzeba by przekonać do tego potencjalnych uczestników, którzy nie mają tak bezkompromisowego, jak Polska, stosunku do Rosji: Słowację, Czechy, Węgry, Austrię. Rumunię i Bułgarię. Takie „Międzymorze” pod protektoratem USA, mogłoby być dobrym zabezpieczeniem przed niespodziankami ze wschodu, a także – przynajmniej w pewnej mierze – neutralizowałoby ciężar strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego. Szkoda, że nikt spośród warszawskich polityków nie zainteresował tym pomysłem kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo mielibyśmy lepsze rozeznanie, któremu kibicować. Zresztą nie wiem - może któryś próbował, ale jeśli tak, to odpowiedzią było mu głuche milczenie, co niestety dobrze nie wygląda.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 2 września 2016
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3732