Ameryka Trumpa i trumpistów to jakaś forma powrotu do świata własnych tożsamości i kodów kulturowych dla cywilizacji amerykańskiej charakterystycznych, naturalnych. Być może, jak twierdzą niektórzy, tamtejszy deep state uznał ostatecznie, że na obecnym etapie liberalny globalizm jest mało przydatny i swoje interesy skuteczniej realizować będzie w oparciu o fundamenty liberalizmu klasycznego, z naleciałościami libertariańskimi (Elon Musk) i konserwatywnymi (Curtis Yarvin). Trumpizm ogłosił zatem wielki powrót do amerykańskich korzeni. Na ile trwały i zdecydowany – zobaczymy.
Przyzwyczajeni do tego, że modelem i wzorcem jest to, co dzieje się za Atlantykiem, Europejczycy uznali, że zwrot konserwatywno-liberalny jest drogą, którą powinniśmy podążać w ślad za Waszyngtonem. Mamy tu przykład oddziaływania mentalnej, kulturowej i politycznej zależności – amerykanizacji Europy, która przecież swe dzieje tworzyła ze źródeł odmiennych niż młoda amerykańska republika, odwołująca się do purytanizmu, anglosaskiej ideologii WASP czy przekazów starotestamentowych.
Tożsamość europejska była i jest znacznie bogatsza. Owszem, niektóre jej elementy zaowocowały powstaniem cywilizacji amerykańskiej, lecz w Nowym Świecie rozwinęły się one drogą całkowicie odrębną od europejskiej. Ameryka stała się podmiotem cywilizacyjnym. Europa przestała nim być, ulegając przemożnym wpływom mód, trendów i sposobów myślenia naszych odległych kuzynów zza wielkiej wody.
Odrzucenie globalizmu przez trumpizm sprawia, że Ameryka znów nawiązuje do swych korzeni. Kopiowanie trumpizmu przez Europę sprawia natomiast, że ani na jotę nie wyzwalamy się z długotrwałej zależności od młodszego atlantyckiego brata.
Nie oznacza to wcale, że trumpizm nie może i nie powinien stanowić twórczej inspiracji dla Europejczyków. Wręcz przeciwnie – sam fakt sięgnięcia do własnych pokładów cywilizacyjnych i tłumionych przez ostatnie dekady warstw tożsamościowych stanowić może wskazanie drogi, którą mogą pójść również inni.
Na tym wszakże analogie się kończą. Uznajemy, że każdy ma prawo iść swoją ścieżką rozwoju, że szanujemy prawo wyboru. Nie ingerujemy i nie narzucamy innym drogi przez nas obranej. I rozchodzimy się w pokoju, mogąc przy tym w wielu kwestiach współpracować.
Odrzucenie globalizmu przez metropolię świata hegemonicznego ustępującego obecnie światu wielobiegunowemu to niewątpliwie krok w dobrym kierunku, podobnie jak idea oparcia się na własnych tradycjach. Podkreślmy – własnych.
Europa stoi dziś na skrzyżowaniu trzech dróg.
Pierwsza wiedzie w kierunku, w którym podążaliśmy dotychczas, polegając na wspieraniu i głoszeniu globalistycznej ewangelii, pomimo że jej główny wyznawca z tego już zrezygnował i wiarę stracił.
Druga to kontynuacja automatyzmu kopiowania wszystkiego, co amerykańskie – tym razem polegająca na implementacji trumpizmu na Starym Kontynencie.
Jest jednak także droga trzecia, zapewne najbardziej wymagająca: dążenie do oparcia się na własnych tradycjach i fundamentach tożsamościowych.
Pojawienie się trumpizmu ułatwia nam pójście tą trzecią drogą. Skoro Amerykanom wolno oprzeć się znów na własnych tradycjach i nawiązać do tożsamości zanegowanej w ostatnich latach skutecznie przez globalizm, to dlaczego nie mielibyśmy tego samego zrobić my, w Europie?
Automatyczne kopiowanie założeń trumpistowskich byłoby równie sztuczne i sprzeczne z warunkami europejskimi, jak importowanie innych doktryn ukształtowanych w odmiennych kontekstach kulturowych. Europejczycy tradycyjnie zupełnie inaczej postrzegają rolę państwa w swoim życiu, mają odmienne od Amerykanów postrzeganie wspólnoty (obcy jest im skrajny indywidualizm), różni się sposób postrzegania przez nich tak fundamentalnego pojęcia jak granica (nie tylko geograficzna, ale też ta dotycząca horyzontów ludzkich możliwości).
Trumpizm może być szansą dla Europy, jeśli ta ostatnia skorzysta z okazji, by wypracować, a właściwie odkurzyć i zmodernizować swe zapomniane fundamenty.
Mateusz Piskorski
https://myslpolska.info