Ocena użytkowników: 4 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Hierarchia naturalna, ciąg dalszy.

 Iza Brodacka

Kilka lat temu brałam udział w spływie kajakowym Bugiem od rosyjskiej granicy do Ślężan położonych  naprzeciwko Popowa, czyli  blisko Warszawy. Płynęłam we własnym kajaku ( składak Neptun) z  panem Wojtkiem przydzielonym mi jako para, inni też się jakoś losowo podzielili.

Uczestnicy spływu byli to - z jednym wyjątkiem-  ludzie, delikatnie mówiąc, starszawi, lecz wykwalifikowani. Jeden miał na koncie spływy pontonem syberyjskimi rzekami, inni żeglowali, wspinali się - uprawiali różne sporty ekstremalne.

Na wysokości Szumina zdarzyła się katastrofa. Bug przedarł się w tym miejscu przez las do położonego niżej  starorzecza, wywracając ogromne drzewa.  Przez pomyłkę wpłynęliśmy w tę odnogę. Wszystkie kajaki za wyjątkiem jednego wywróciły się w  kipieli.  Płynął nim Mikołaj- dwudziestoparolatek, ratownik, żeglarz i alpinista.

Mój wywrócony kajak wbił się pod ogromne korzenie. Wisiałam pod wodą,  głową w dół zastanawiając się co zrobić. Wiozłam w kajaku całe wyposażenie kuchenne, więc byłam nieźle zablokowana. Musiałam wyrzucić to i owo, a po wydobyciu się z kajaka przeciskać się między korzeniami, aby wydostać się na powierzchnię. Kiedy wypłynęłam koledzy mieli niewyraźne miny. Podobno bardzo długo byłam pod wodą. Na szczęście nie boję się wody i czuję się pod wodą zupełnie swobodnie. Na jednej nodze miałam jednak przez kilka tygodni wylew od pachwiny do kolana. Złośliwi znajomi radzili mi zrobić na wszelki wypadek obdukcję bez wskazania winnego, a potem jakiegoś winnego do tej obdukcji  dopasować.

Po wypadku pływaliśmy z Mikołajem i Stefą w kipieli wyciągając plecaki. Udało się wyciągnąć wszystkie. Utonął tylko drogi aparat fotograficzny Stefy i portfel innego kajakarza. Po aparat nawet zanurkowałam, ale chwyciłam za pasek i wydobyłam tylko futerał. Jak się okazało aparat nie był do niego przykręcony.


 Tak mnie to wszystko wyczerpało, że ku swemu zdumieniu po akcji, w upalny letni dzień musiałam się ogrzać w śpiworze. (Mój śpiwór był suchy, bo cały dobytek- jak zawsze - miałam w plastikowych worach). Kajki zostały w wodzie, wbite pod korzenie. Z mojego sterczał tylko dziób, drugi praktycznie znikł pod wodą.

Jeden z uczestników spływu miał w okolicy domek letniskowy i tam się zatrzymaliśmy. Na następny dzień przyjechał mój szwagier z linami i specjalną rozporową kotwicą. W nocy była burza, pogoda się załamała.

Tylko Mikołaj był w stanie, dopływając do wbitego w korzenie kajaka, utrzymać się przy nim i operować sprzętem. Ja i Stefa dopływałyśmy, ale natychmiast byłyśmy wciągane pod wodę, przez powstały przy kajaku wir.

Po pewnym czasie, zupełnie spontanicznie Mikołaj zaczął zarządzać  całą akcją. Jego decyzje były niepodważalne. Nikt nie próbował z nim dyskutować, choć jak powiedziałam byli wśród nas sami bywalcy wielkiej przygody. Na przykład Stefa miała  za sobą pierwsze kobiece przejście północnego filara Eigeru (droga Hieblera, Stefania Egierszdorff, Danuta Gellner- Wach, Wanda Rutkiewicz), Benek  bawił się w rafting na różnych górskich rzekach, Janusz od wielu lat organizował spływy za granicą. Wszyscy jednak bez  słowa podporządkowaliśmy  się Mikołajowi. Więcej- łaziliśmy za nim jak kurczaki za kwoką.

Choć był najmłodszy z nas i najmniej doświadczony, był po prostu najlepszy i dla wszystkich było to oczywiste. 

Był to autorytet naturalny  w stanie czystym.

Dzień był lodowaty, Mikołajowi udało się zahaczyć kotwicę z liną w dziobie mojego kajaka i pod jego komendą, zbiorowym wysiłkiem został on wyciągnięty. Z wyciągania drugiego kajaka Mikołaj zrezygnował. Było to zbyt niebezpieczne. Powyjmował tylko z niego  rzeczy. Nikt się nie odezwał, nikt nie zaprotestował.  Kajak pozostał na zawsze w zalanym głęboką, burzliwą wodą lesie.

         Jaki jest morał z tej historii. Nie chodzi oczywiście o jakieś zasługi wyznaczane nie wiadomo przez kogo (wykpione marksistowskie - „każdemu według zasług”). Nie chodzi o wyczyn sportowy. Chodzi o zachowanie grupy ludzi w stanie zagrożenia . Pisała o tym Hannah Arendt w „Kondycji ludzkiej”. Cnota odwagi jest przecież ściśle związana z działalnością na rzecz ludzi  rzymska Virtus). A jeżeli ludzie maja instynkt samozachowawczy podporządkują się sami najlepszemu, bez socjotechniki i przymusu.

Posłużyłam się przykładami sportowymi, bo we współczesnym cywilizowanym świecie bezpośrednie zagrożenie można na szczęście najłatwiej napotkać w sporcie ekstremalnym, natomiast obecne zagrożenie bytu kraju, czy losu wspólnoty nie jest dla wszystkich oczywiste. Dopóki - jak mówi Ziemkiewicz- starcza na kiełbasę do grilla i tanie piwo, nic się w naszym kraju nie zmieni. Gdy nawet tego zabraknie - niektórzy zaczną rozglądać się za najlepszymi ratownikami.

Ale wtedy może być już za późno.

 

Za:  http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=8468&Itemid=13843843419

Nadesłał: Jacek