„Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi?” (Mt.,7, 16)
Dobiega końca rok nieustających zachwytów nad cudowną transformacją systemową, rok świętowania najważniejszej daty w całej historii Polski”, a dwudziestoletnie drzewo triumfu i chwały z każdym dniem co raz wyraźniej odsłania swoje spróchniałe wnętrze. Nie wstrząsnęły nim jednak ani manifestacje zdesperowanych stoczniowców, ani protesty załogi „Cegielskiego”, bo tak się już porobiło, że słowo „solidarność” pojawia się jedynie w satyrycznych wierszykach. Nie ma już nawet cienia ani tej Solidarności przez duże „S”, ani tej przez małe, społeczeństwo zostało rozbite, rozproszone, zatomizowane jak w apogeum komuny, a ze wszystkich braterskich uczuć, jakich nasi rodacy mogliby się po nas spodziewać, najbujniej rozkwita zawiść i podejrzliwość.
Ta podejrzliwość i ta zawiść mają poważne uzasadnienie i nie można jej się specjalnie dziwić. Co raz częściej pojawiają się w publicznych wypowiedziach komentatorów zapomniane słowa „propaganda sukcesu”. Niebawem pojawi się nowy Andrzej Rosiewicz, który przedstawi nam nową wersję tej smutnej ballady, wypełnioną treścią adekwatną do realiów dzisiejszej rzeczywistości. Tych realiów jest aż nadto, kłopot tylko z tym, ze wciąż jeszcze utalentowani wajdeloci większość czasu i energii poświęcają poszukiwaniu sponsorów, albowiem wmówiono im, że sztuka rozwija się w proporcji do talentu pisania odpowiednich „wniosków” i „projektów”. Ale to się może niebawem zmienić, w szczególności jeżeli prawdą jest to, co słyszałem z ust wielu nadwornych politycznych komentatorów, że jakoby 44% absolwentów polskich szkół wyższych jest obecnie bez pracy i perspektywy zmiany tego stanu rzeczy są raczej nikłe. Ci absolwenci to młodzi ludzie, dla których wszystko to, co było przed rokiem 1989 jest wyłącznie historią, abstrakcją, która wydaje się nie mieć już większego odniesienia do tego co się dzieje dzisiaj. Im już wmówiono, że upadek polskich stoczni, hut, kopalni – całego ciężkiego przemysłu , to nadzwyczajne dobro, jak najbardziej warte ofiary, jaką są te niezliczone rzesze roboli bez pracy, bo chyba ważniejsza jest praca dla zdolnych i wykształconych młodych ludzi, a jej także przecież nie ma. Im wmówiono, że to bardzo dobrze, że miliony hektarów ziemi rolniczej leży odłogiem, że polscy rolnicy już nie mają prawa produkować niepotrzebnego zboża, krów, owiec, mleka, że najlepiej by było, gdyby każdy z nich kupił sobie Turfmaster Fold Express z zestawem Longridge Alpha I lub II, a do tego karocę z parą arabów, która będzie go zawozić na pole golfowe.
Ale jeśli nie kupią i nie będą mogli oddawać się swobodnie uciechom, jakie im z tytułu ich młodości i wykształcenia jak najbardziej przysługują, to może poddadzą bystrej refleksji ten niebywały historyczny triumf, w którym historyczni i legendarni przywódcy stoczniowców, górników, itd. itp. codziennie pojawiają się w mediach i mają się dobrze, a nawet lepiej, czego jednak w żadnym razie nie da się powiedzieć o tych, w których imieniu dostali się na szczyty władzy i powodzenia. Ich cyniczni nauczyciele mówią im, że „rewolucje zawsze pożerają własne dzieci”, więc nie ma w tym nic dziwnego, że wszystko jest tak, jak to, niestety, powinno być i próżno wierzgać przeciwko ościeniowi. Ale coś się jednak istotnego zmieniło, co nie pozwala łatwo przyjąć takich usprawiedliwień.
Tym czymś jest fakt, że dzisiaj, przynajmniej w Europie, dużo bardziej na serio pojmujemy demokrację i nie chcemy się potulnie godzić na jej wynaturzenia. Jakie to są te wynaturzenie nie jest zawsze i od razu jasne i zrozumiałe, bo wiele znojnego potu wylali socjotechnicy i nauczyciele kłamstwa, żeby to wszystko zagmatwać. Tym niemniej dzisiaj nie można już tak łatwo „pożerać własnych dzieci”, jak robili to bolszewicy czy hitlerowcy i dlatego takie kłopoty mają wszyscy partyjni führerzy z podporządkowaniem sobie swoich pretorianów i utrzymaniem dyscypliny w swoich szeregach. Za dawnych dobrych czasów ministra zdejmowało się bez szumu i huku, taki ówczesny odpowiednik Schetyny czy Dorna znikał ze sceny, a ślad po nim zanikał i łez nikt nie wylewał. Dzisiaj to jest niemożliwe, muszą być przestrzegane „procedury”, „odprawy” i pełno hałasu w mediach. Wszystko to jednak przyczynia się w zasadniczy sposób do tego, że – na dobrą sprawę – nie mamy państwa, a tylko jego atrapę, która nie jest w stanie wywiązać się z zobowiązań wobec swoich obywateli i poradzić sobie z wyzwaniami, jakie sama idea państwa przed nimi stawia. Państwo bolszewickie miało nad nimi tę przewagę, że przynajmniej robiło wrażenie silnego i zmuszało obywateli, żeby się go bali. Dzisiejsi Polacy tej atrapy państwa wcale się nie boją – boją się biedy, bezrobocia, braku perspektyw, ale nie państwa, z którym liczą się tylko o tyle o ile, a poza tym widzą, że z tą atrapą polskiej państwowości nie liczy się nikt w całym skomplikowanym świecie. Doskonałego przykładu takiego nieliczenia przez nikogo dostarcza właśnie „afera stoczniowa” i wszystko to, co się wiąże z tą haniebną intrygą.
Jak daleko sięgam pamięcią, to my, Polacy, zawsze chcieliśmy mieć własne państwo i daliśmy tego niezliczone dowody. Dzisiejsze pokolenie młodych Polaków musi sobie odpowiedzieć na pytanie czy, śladem swoich ojców i dziadów też chcą mieć swoje, polskie państwo, czy też jest to im obojętne, a samo państwo polskie do niczego specjalnie nie potrzebne? Jeśli odpowiedź na to pytanie jest pozytywna, to muszą też zrozumieć, że jest to pragnienie przez nikogo poza nimi nie podzielane. Bardzo kocham i uwielbiam Angelę Merkel (bo to, na dodatek, moja koleżanka po fachu!), podobnie jak kochałem Helmuta Kohla czy Gerharda Schrödera, podobnie jak imponują mi Michaił Gorbaczow, Borys Jelcyn czy Władimir Putin, ale nigdy nie uwierzę, że im też polskie państwo jest do czegokolwiek dobrego potrzebne i że gotowi są wiele zrobić, aby taki samodzielny europejski byt długo istniał! Nie wierzę i już, i ten sam brak wiary zalecam moim dzieciom i wnukom!
Klasa polityczna, którą wspólnym wysiłkiem zafundowali nam Kohl., Gorbaczow, Schröder, Jelcyn e tutti quanti swoją „historyczną misję” już wyczerpała i 20 lat jej rządów powinno nam w całej pełni wystarczyć. Nie mam pewności, że po 20 latach ich rządzenia nie przekroczyliśmy granicy, zza której nie ma już odwrotu? Mam jednak taką nadzieję. I wiem, że aby ta nadzieja mogła stać się faktem konieczne jest cięcie radykalne. Musimy powiedzieć: dość!
Jeśli odsuwamy od siebie perspektywę gwałtownego buntu, to jedyny niegwałtowny, cywilizowany i europejski sposób, to nowe wybory w innym systemie wyborczym. Nic nie zmieni w tym obrazie przeprowadzenie nowych wyborów według starego partyjniackiego klucza, w nowej wersji tzw. ordynacji proporcjonalnej, w której ponownie Tusk, Kaczyński, Pawlak, Szmajdziński et alii będą układali listy partyjne i wskazywali palcem przyszłych posłów. Konieczne są wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych. Projekt odpowiedniej ordynacji wyborczej Ruch JOW już dawno złożył w Sejmie, projekt jest gotowy, dyskutowały go nawet odpowiednie komisje sejmowe. Dalej czekać nie warto i nie ma na co.
Jerzy Przystawa
Za: http://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1436&Itemid=138438434285