Afera hazardowa wstrząsnęła polskim życiem publicznym. Wielu zauważyło, że na skutek manipulacji nad ustawą o grach państwo polskie mogło stracić olbrzymie sumy na podatkach. Wydaje się jednak, że polscy politycy nie tylko na sposób hazardowy zachowują się na scenie wewnętrznej, licytując różnorakie ustawy z różnymi szulerami. Jeszcze wyraźniej widać to w polityce międzynarodowej. Gramy tutaj pozornie o wielkie stawki, i ciągle przegrywamy. Wszak taką hazardową decyzją była wyprzedaż polskiego sektora finansowego. Jak bardzo jest to dziś kosztowne, świadczy choćby ostatnio skonstruowana ugoda z Eureko, które za odstąpienie od przejęcia kontroli nad PZU zyska od Skarbu Państwa ładnych kilka miliardów złotych.
Hazardowo przed kilku laty zagraliśmy na Stany Zjednoczone, kupując od nich myśliwce F-16 i uczestnicząc w irackiej wojnie. Miała temu towarzyszyć wielka wygrana: ogromne amerykańskie inwestycje offsetowe, wielkie irackie zamówienia zbrojeniowe. Jaki był wynik tej gry, wszyscy wiemy. Skalę porażki pokazuje doskonale decyzja administracji Baracka Obamy dotycząca rezygnacji z umieszczenia w Polsce tarczy antyrakietowej.
Wydaje się, że najbardziej żałosna jest polska gra o traktat lizboński. Jeszcze kilka lat temu nasi politycy zgodnym chórem przyznawali publicznie, jak zgubnym są dla nas postanowienia europejskiej konstytucji. Ów polski sprzeciw zamykał się w słowach wypowiedzianych przez polityka Platformy Obywatelskiej: "Nicea albo śmierć". Kilka lat później nasi politycy bez problemu zgodzili się pogrzebać Niceę. Zastanawiająca jest tu polska postawa. Przede wszystkim nie wiadomo, dlaczego zrezygnowano z referendum w sprawie traktatu lizbońskiego. Przecież domagają się tego wszystkie szumnie głoszone w Unii zasady tzw. demokracji. Dlaczego Europa, w tym Polska, zgodziła się na powtarzanie referendum w Irlandii? Dlaczego obecne "tak" Irlandczyków dla traktatu jest bardziej wiążące niż "nie" sprzed kilku miesięcy? Posługując się językiem siatkarskim, można by powiedzieć, że w setach jest 1:1. Gra powinna się toczyć przynajmniej do trzech setów. A więc za kilka miesięcy kolejne referendum, a potem jeszcze następne. Kuriozum tej sytuacji jest tak żałośnie oczywiste, że tylko małym dzieciom można mówić, jak UE szanuje zasady prawa i demokracji.
Rzeczą w stu procentach jasną jest również to, że traktat lizboński radykalnie obniża polską siłę głosu w Unii. Dlaczego się więc na niego godzimy? Mówiąc w skrócie: bo nasi politycy obawiają się, że Unia obetnie nam dotacje, a oni stracą poparcie wyborców.
Popłyniemy na fali zmian?
Nadzieje, jakie wiązaliśmy z irlandzkim referendum, upadły wraz z wycofaniem się Ameryki z Europy. Nie było już takiego wsparcia dla eurorealistów jak w poprzednim referendum. Unia doskonale zaś wykorzystała straszak kryzysu dla zmuszenia Irlandczyków do poparcia lizbońskich zmian. Ustami swych przedstawicieli zadeklarowała wszak, że nadszedł wreszcie najlepszy moment, aby utworzyć europejski rząd gospodarczy.
Brak poparcia Amerykanów dla krajów niezadowolonych z unijnych procesów centralizacyjnych doprowadził do ratyfikacji traktatu lizbońskiego przez Irlandię. W Polsce różne środowiska postanowiły naciskać na prezydenta, by ten również nie zwlekał z ratyfikacją. Być może środowiska te uznały, że polskie nadzieje związane z obecnością Ameryki w Europie ostatecznie zbankrutowały i trzeba poddać się naciskom Berlina, Paryża i Brukseli i popłynąć na fali unijnych zmian.
Towarzyszyć temu musi nadzieja, że europejskie supermocarstwa nie zrobią nam krzywdy w sytuacji, gdy całkowicie poddamy się ich przewadze. Nie muszę dodawać, że nadzieje te mają głęboko hazardowy kontekst i że tylko nałogowi hazardziści są w stanie grać stawką niepodległości własnego kraju, opierając się na tak wątłych nadziejach sukcesu.
Unijne mydlenie oczu
Ostatnim na placu boju o suwerenność państwową pozostał zatem prezydent Czech Vaclav Klaus. Jest to tym bardziej dziwne, że Czechy są krajem o wiele mniejszym od Polski i mającym o wiele mniejsze tradycje walki o niepodległość niż my. Klaus czeka na orzeczenie czeskiego Trybunału Konstytucyjnego, który być może poczyni takie same zastrzeżenia do traktatu, jak trybunał niemiecki.
Przypomnijmy, że Niemcy nie są w stanie ratyfikować traktatu bez ustawowych zmian, które zagwarantują im niezależność od ewentualnych niekorzystnych dla nich uzależnień od europejskiego superpaństwa (gwarancja wyższości prawa niemieckiego nad prawem unijnym oraz wyższości postanowień niemieckiego parlamentu nad parlamentem unijnym).
Wielce zatem smutna jest nasza sytuacja w kontekście ratyfikacji traktatu reformującego. Tym bardziej smutna, że cała prolizbońska kampania medialna oparta jest na kłamstwach. Bo cóż znaczą zapewnienia, że traktat lizboński nie będzie dotyczył pewnych newralgicznych kwestii moralnych (aborcja, eutanazja itp.)? Jeśli to prawda, to dlaczego przed powtórką irlandzkiego referendum tamtejsi politycy wynegocjowali specjalny zapis o pełnej autonomii w tej kwestii? Czyżby ten zapis był pustą, nic nieznaczącą formułką? A może nic nieznaczące są zapewnienia polskich euroentuzjastów o tym, że UE nie ma żadnych planów w kwestiach moralno-prawnych?
Cóż z kolei znaczą zapewnienia euroentuzjastów, że traktat lizboński nie buduje żadnego superpaństwa w Europie? Jeśli to prawda, to dlaczego niemiecki Trybunał Konstytucyjny poczynił tak radykalne zastrzeżenia w tej kwestii, orzekając w sprawie traktatu lizbońskiego? Czyżby prawnicy z niemieckiego trybunału byli fanatycznymi nacjonalistami, którzy po prostu straszą obywateli europejską wspólnotą? Oczywiście chodzi o rzecz zupełnie inną: to polscy unioentuzjaści oszukują społeczeństwo, a politycy, czując potężną presję z zewnątrz, uczestniczą na sposób bierny w grze, którą prowadzi Berlin, Paryż i Bruksela.
Jak cenimy niepodległość?
Po tym, jak bardzo Amerykanie zlekceważyli Europę Środkową, podejmując decyzję o rezygnacji z tarczy antyrakietowej, można by nawet okazać polskim władzom zrozumienie. Wszak znowu zostaliśmy w naszych międzynarodowych zmaganiach osamotnieni. Jednakże jeśli dokładniej sobie przypomnimy, jaką cenę byli gotowi płacić za suwerenność państwową nasi ojcowie, dzisiejsze naciski Brukseli, Berlina czy Moskwy wydają się dziecinną igraszką.
Pamiętajmy: kiedyś polscy politycy gotowi byli płacić za niepodległość państwa nie tylko własną karierą polityczną, ale za niepodległość realnie oddawali życie. Jak bardzo odeszliśmy od tych ideałów - trudno to sobie nawet dzisiaj wyobrazić.
Prof. Mieczysław Ryba
Nasz Dziennik, 2009-10-07