Zawieszenie broni, zawarte przez dowództwo obrony Helu około południa
1 października na okres jednodniowy, zastało mnie z plutonem marynarzy w lesie niedaleko Juraty. Było dla mnie jasnym, że to jest początek końca i że po zawieszeniu broni przyjdzie kapitulacja.
Wracaliśmy z plutonem chmurni do Jastarni. Powrót nie był łatwy, bo samoloty niemieckie, najwidoczniej licząc na to, że w czasie zawieszenia broni nikt nie będzie do nich strzelał, urządziły sobie iście po niemiecku stosując się do zasad prawa międzynarodowego, długi nalot na Hel. Schodząc tak nisko, jak dotąd jeszcze nigdy, zasypywały cały półwysep ogniem karabinów maszynowych. Musieliśmy się kryć przed nimi i posuwać się naprzód krótkimi odcinkami w chwilach przerw - a nie mogliśmy, stosując się do otrzymanych rozkazów, odpowiedzieć im ogniem.
W Jastarni spotkałem się z moimi dwoma kolegami, podporucznikami rezerwy, z których jeden był przed wojną pilotem portowym w Gdyni, a drugi kapitanem portu rybackiego we Władysławowie.
- Co robić?
Umówiliśmy się już przed kilku dniami, że jeżeli Pan Bóg nam pozwoli przetrwać szturm, to do niewoli dobrowolnie nie pójdziemy. Będziemy się starali uciec łodzią, wiosłową na przełaj przez Morze Bałtyckie do Szwecji.
- Czy już czas?
Rzecz prosta, że czas. Szturmu nie było i już z pewnością nie będzie. Kapitulacja lada chwila nastąpi. Jeśli w najbliższą noc nie uciekniemy, to później nam się już nie uda. .
-Tak jak umówione, jedziemy łodzią wiosłową, prosto z plaży.
Z portu można by wziąć motorówkę, ale port leży od strony zatoki, a więc trzeba by defilować ze dwadzieścia kilometrów wzdłuż wybrzeża, zanim wyjechalibyśmy wprost na pełne morze. To niepodobieństwo. Zatopią nas lub złapią.
Mogą próbować motorówek ci, co są w miasteczku Hel.
Popróbowali w nadchodzącą noc istotnie. Jedna motorówka dotarła do Szwecji, parę rybackich kutrów motorowych Niemcy na morzu złapali. .
- My z Jastarni możemy tylko prosto z plaży.
Jeden z nas poszedł w imieniu nas trzech do naszego dowódcy,
kapitana Yougana, prosić o pozwolenie na wyjazd. Otrzymał je bez najmniejszych trudności.
- Jedźcie. Może się dostaniecie do Anglii. Damy sobie tutaj radę bez was, - kapitulacja lada godzina nastąpi.
Było nas trzech; za mało na wioślarską wyprawę. Zaproponowaliśmy udział w wyprawie trzem spośród naszych marynarzy, szeregowych. Będzie nas tym sposobem sześciu. Na zmianę czterech będzie wiosłować, jeden sterować, jeden spać. Wysiłek będzie potworny, bo podróż trwać będzie długo, przy złym wietrze może nawet tydzień. Ale dojedziemy. Byle odbić od brzegu i przemknąć przez linię blokady.
Zgodzili się natychmiast. Rozpoczęliśmy przygotowania – w sześciu.
- Łódź, - niewielką, pękatą, lekką, używaną do połowu węgorzy tuż przy brzegu, - mieliśmy upatrzoną już dawniej. Nie chcieliśmy tracić czasu na dowiadywanie się, kto jest jej właścicielem. Udałem się do znajomej rodziny kaszubskiej, wręczając jej pieniądze i prosząc o odszukanie jutro, lub pojutrze właściciela i wypłacenie mu odszkodowania. Za pośrednictwem syna tejże rodziny zakupiłem również cztery dobre wiosła.
Resztę potrzebnych rzeczy, - baryłkę do wody, pływającą kotwicę, żagiel (na wypadek gdyby było możliwe nim się posłużyć), pasy ratunkowe, trochę lin, - wzięliśmy ze stacji ratowania tonących okrętów. Żal nam było, że nie możemy wziąć z tej stacji łodzi ratowniczej; tą wspaniałą łodzią moglibyśmy nie tylko my, ale i cała gromada innych przeprawić się bezpiecznie przez Bałtyk. Ale tak ogromnym pudłem nie sposób byłoby się przemknąć niespostrzeżenie przez linię blokady.
Map morskich nie mieliśmy, ale nie były nam potrzebne. Chcieliśmy - przy pomocy kieszonkowego kompasu – jechać 100 kilometrów wprost na północ, a potem zrobić zwrot w kierunku północno-zachodnim i jechać tak długo, dopóki nie dojedziemy do szwedzkiego brzegu, do którego dobijemy w pierwszym lepszym miejscu. Zapas żywności wzięliśmy z zasobów wojskowych.
Przygotowania ukończyliśmy szybko. Trzeba już było tylko czekać, aż nadejdzie zmierzch. Musieliśmy wyjechać zaraz jak tylko się ściemni, bo księżyc wschodził w tę noc wcześnie, - gdybyśmy zamarudzili, przemykalibyśmy się przez linię blokady przy księżycu, co oznaczałoby, że z góry skazani jesteśmy na niepowodzenie.
Usiedliśmy, by czekać, na samym skraju wydmy, - tuż obok wygrzebanej w piasku jamy, w której mieścił się polowy telefon, w miejscu, gdzie tyle nocy spędziłem, aby obserwować, czy w ciemnościach nie zbliża się desant. Było pogodnie, lecz wietrzno. Zły znak. Nie jest wcale rzeczą pewną, że nie potopimy się w drodze.
Siedem okrętów niemieckich, które trzymały się poprzednio w lewo od nas, gdzieś na wysokości Kuźnicy, czy Chałup - okręt artyleryjski „Bremse”, dwa torpedowce, dwa trawlery pełnomorskie i dwa trawlerki przybrzeżne (Räumboote) nagle poruszyły się z miejsca i płynąc w szyku, który na oko robił wrażenie szyku torowego, ruszyły równolegle do wybrzeża w naszą stronę, - całkiem blisko brzegu. - Tuż przed nami wjechały na ustawione przez nasze łodzie podwodne pole minowe. Jeden z pełnomorskich trawlerów nagle trysnął kłębem dymu, stanął dęba i w ciągu kilkunastu sekund poszedł jak klucz, na dno.
Inne okręty szybko oddaliły ale na pełne morze, - tylko jeden opuścił łodzie ratunkowe. Widzieliśmy jak na dłoni akcję zbierania rozbitków, a potem oczyszczania pola minowego i rozstrzeliwania min przez oba mniejsze trawlery. Był to ciekawy widok - ale baliśmy się, że się to wszystko przeciągnie do początku nocy i popsuje nam plany. Na szczęście, nie trwało to długo. Było jeszcze prawie całkiem widno, gdy wszystkie okręty odjechały.
Kiedy się ściemniło, znieśliśmy naszą łódź z, wydmy na plażę i ułożyliśmy w niej nasze rzeczy. Ja prawie bagażu nie miałem - moje walizki zatonęły na „Gdyni" jeszcze w dniu 2 września; miałem tylko teczkę, a w niej trochę rzeczy najcenniejszych i najpotrzebniejszych: zaczęty rękopis książki i drobiazgi toaletowe. Zdjęliśmy płaszcze oraz marynarki i w samych tylko swetrach, spodniach i butach zeszliśmy do wody, powoli spychając łódź z piasku.
Fala była silna, - waliła niczym młot w łódź i w nas samych. Szliśmy po piersi w wodzie, a potem właziliśmy jeden po drugim do łodzi. Gromada kilkunastu marynarzy, zostających w Jastarni, z bosmanem W. na czele, podpierała burty łodzi z obu stron i prowadziła nas naprzód, dopóki woda i mnie nie sięgała po szyję. Tęgo wiosłami wparliśmy się w wodę, mocując się z rozlewającą się na przyboju falą; podporucznik B., kapitan władysławowskiego portu, sterował. Wiedzieliśmy, że od minut najbliższych zależy powodzenie, lub niepowodzenie wyprawy; jeśli przybój zdołamy pokonać. Jeśli wyjedziemy na głęboką wodę, gdzie fala nie rozlewa się, ale pulsuje miarowym oddechem - będzie nam już wiosłować względnie łatwo.
Kilkakrotnie fala odrzucała nas z powrotem ku brzegowi, - bosman W. ze swoimi ludźmi musiał odprowadzanie nas na głębszą wodę parokrotnie ponawiać. W końcu wydało nam się, żeśmy nareszcie zdołali szczęśliwie odbić od brzegu - ale radość nasza była przedwczesna. Zadanie nasze było bardzo ciężkie, bo strefa przybrzeżna w Jastarni.
na znacznej przestrzeni jest płytka, a pasy, jakby rynny, głębszej wody przeplatają się w niej z długimi smugami całkiem płytkich mielizn.
W pewnej chwili, w takim właśnie płytkim miejscu, dość daleko już od brzegu i od pomocnej drużyny bosmana W., fala zepchnęła nas nagle, tak, że stanęliśmy do niej burtą. W jednej chwili łódź naszą wywróciło; wysypaliśmy się wszyscy do wody, a wywrócona łódź runęła na nas, nakrywając nas z góry. Koziołkując w wodzie, potoczyliśmy się ku brzegowi. Gdy znaleźliśmy się wszyscy w miejscu bezpiecznym -jednogłośnie wydaliśmy okrzyk radości, że żadnemu z nas wywracająca się łódź nie połamała nóg, ani żadnego z nas nie zabiła. A także, że nikt z nas nie zatonął.
Ledwośmy się pozbierali, gdy wielka kula księżyca zaczęła się wytaczać z czarnej toni morskiej spoza lśniącej krawędzi widnokręgu. Księżyc wschodził wcześniej, niż wynikało z naszych pobieżnych obliczeń. Pora sposobna na przemykanie się przez linię niemieckiej blokady minęła. Wyprawa nasza skończyła się niepowodzeniem.
Stanęliśmy pochmurni na brzegu. Zdaliśmy sobie z tego w sposób ostateczny sprawę - że nie unikniemy niewoli niemieckiej.
Fala wyrzuciła naszą łódź na brzeg. Wyciągnęliśmy ją na plażę, by zabezpieczyć ją przed potrzaskaniem przez falę. A potem - zaczęliśmy zbierać nasze rzeczy.
Morze porozrzucało je na plaży na przestrzeni blisko kilometra. Księżyc świecił, - było całkiem widno. Ku wielkiej mej radości odnalazłem mą marynarkę, w której miałem portfel z fotografiami mej żony i dzieci i inne pamiątki i potrzebne dokumenty. Odnalazłem później również moją tekę, oraz rewolwer w pochwie. Straciłem natomiast płaszcz. Straciliśmy również nasze zapasy żywności. Niektóre rzeczy morze wyrzuciło dopiero na drugi dzień rano - ale części nie wyrzuciło w ogóle.
Dość późnym wieczorem wróciliśmy na naszą kwaterę. Zebrali się tam właśnie wszyscy oficerowie z garnizonu Jastarnia na pożegnalną kolację; brak było tylko paru tych, pod których kierunkiem zakopywano, lub niszczono broń, oraz rozdawano żołnierzom i ludności cywilnej pozostałe zapasy żywności, odzieży, węgla itd. - Od stóp do głów ociekaliśmy wodą; przebraliśmy się w co się dało i przysiedliśmy się do ogólnego stołu. - Kolacja była obfita bo wyciągnięte zostały z zapasów wszystkie posiadane jeszcze przysmaki i było także trochę alkoholu. Ale nastrój był rzecz prosta - jak na pogrzebie.
Poszliśmy spać około północy. Byłem - trochę pod wpływem przemoczenia i zziębnięcia, ale więcej jeszcze pod wpływem przygnębienia i napięcia nerwowego - tak zmęczony, jak nigdy jeszcze w ciągu całego miesiąca wojny. Zasnąłem od razu jak kamień.
Było jeszcze całkiem ciemno, gdy zbudził mnie mój dowódca.
- Przed chwilą dostałem telefoniczną wiadomość, że kapitulacja została przed niewielu minutami podpisana.
A więc stało się.
Mieczysława Zalewska
Za: http://zalewska.blog.onet.pl/