Zbigniew Herbert pisał przed laty, że jeżeli Polska odzyska utraconą niepodległość, to wybiegnie na ulice Paryża i będzie krzyczał w kierunku każdego napotkanego przechodnia Viva la Polonia. Jednak, naszemu wielkiemu wieszczowi nie przyszło do głowy wybiec na ulice Paryża w dniu 4 czerwca 1989 roku. Nie zrobił tego nigdy, aż do chwili swojej śmierci w 1998 roku.Pomimo tego, że mediom często zdarza się twierdzić, że 4 czerwca jest rocznicą „pierwszych wolnych wyborów” w Europie Wschodniej, a zarazem datą graniczną upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości. To jednak nie wszyscy Polacy ulegają podobnym nastrojom i nie podlegają zbiorowej amnezji świętowania.
Mówi ostatni więzień komunizmu
Wybory z 4 czerwca 1989 były klasycznym przykładem wyborów niedemokratycznych, a ich wynik z góry ukartowano w wyniku porozumień Okrągłego Stołu. Gwarantując w nich 65 proc. miejsc dla PZPR i jej satelickich organizacji partyjnych, a tylko 35 proc. dla tzw. strony społecznej. A jak się plan za pierwszym razem nie powiódł, bo wyborcy odrzucili tzw. listę krajową, to zrobiono tzw. dogrywkę z wyborów. Żartowano wtedy w szeregach tzw. opozycji „niekonstruktywnej”, że Wałęsa z Jaruzelskim i Kiszczakiem zafundowali nam 35 proc. demokrację, a wiadomo, tak jak nie ma 35 proc. dziewictwa, tak i niemożliwa jest 35 proc. demokracja.
Do 23 grudnia 1989 roku, a więc także w czasie, gdy premierem PRL był już Tadeusz Mazowiecki, w wiezieniu w Barczewie przetrzymywano wciąż Józefa Szaniawskiego, więźnia systemu komunistycznego w Polsce. W wywiadzie, jakiego udzielił on przed rokiem „Naszemu Dziennikowi”, mówi o 4 czerwca 1989 wprost:
- Jak mogę uznać ten dzień za datę zwycięstwa nad komunizmem, skoro siedziałem tego dnia w więzieniu? I to w więzieniu bez wątpienia komunistycznym. Mało tego, po tym rzekomym zwycięstwie nad komunizmem siedziałem tam jeszcze pół roku. Kto mnie wtedy więził, jak nie komuniści?
Poproszony jednak przez dziennikarza, aby odniósł się do tego problemu, abstrahując od swoich osobistych przeżyć i doświadczeń, stwierdza jeszcze bardziej dosadnie:
- Podobnie uważam, że tego dnia komunizm w Polsce wcale się nie skończył. Formalnie państwo o nazwie PRL istniało do grudnia 1989 roku. Mazowiecki nie tylko nie był pierwszym niekomunistycznym premierem, ale był ostatnim premierem komunistycznego rządu. Był nim ze względu na swój życiorys, na nazwę państwa, którym rządził, i ze względu na to, że na tę funkcję został wykreowany nie tylko przez Geremka, Wałęsę, Michnika, Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także przez ambasadora Związku Sowieckiego Wiktora Browikowa. Warto podkreślić, że gdy Mazowiecki został premierem, to pierwszym gościem, jakiego przyjął, był gen. Władimir Kriuczkow, szef, KGB. To on jako pierwszy przyjechał złożyć Mazowieckiemu osobiste gratulacje. To daje wiele do myślenia. W rządzie Mazowieckiego Kiszczak dostał, oprócz funkcji szefa MSW, także tekę wicepremiera, a więc patrząc obiektywnie w kategoriach hierarchii państwowej, człowiek odpowiedzialny za śmierć górników w kopalni "Wujek", szef bezpieki w strasznej dekadzie lat 80., w rządzie Mazowieckiego awansował. Podobnie Wojciech Jaruzelski - z I sekretarza KC PZPR awansował na prezydenta III RP. Takie są fakty dotyczące zwycięstwa nad komunizmem 4 czerwca, a cały ten solidarnościowy sztafaż to manipulacja służąca robieniu ludziom wody z mózgu.
Kiedy zatem powinniśmy świętować?
Pozostaje, zatem odpowiedzieć nam na pytanie, kiedy rzeczywiście komunizm w Polsce upadł tak naprawdę. I tutaj znowu pojawiają się wątpliwości. Może nie w stosunku do samego systemu, którego z całą pewnością już dawno nie ma. Ale przecież pozostaje w pamięci, to co tak niedawno kpiąc ze strony solidarnościowej, powiedział dla TVN 24 gen. Czesław Kiszczak. Stwierdził on dosadnie, że skoro nikt mu nawet nie próbował odebrać emerytury przez ostatnie 20 lat, to tak naprawdę twierdzenie o słabości i upadku strony komunistycznej w 1989 mija się z prawdą.
Tymczasem Józef Szaniawski we wspomnianym wywiadzie dla „ND” pytany o określenie takiego przełomowego momentu w Polsce, dodaje jeszcze:
- To niezwykle ważna sprawa dla naszego 40-milionowego Narodu, który od dziesięcioleci usiłował wybić się na niepodległość. (...) Niemcy mają taki symbol - to dzień zburzenia muru berlińskiego i rozpoczęcia szturmu na kwaterę główną Stasi, zakończonego jej zdobyciem i przejęciem całego archiwum. Czesi i Słowacy mają swoją aksamitną rewolucję w Pradze i w Bratysławie, Rumuni mają dzień rozstrzelania Ceausescu, nawet Rosjanie mają taki dzień, kiedy Borys Jelcyn z czołgu na placu Czerwonym proklamował upadek komunizmu. A w Polsce jakimś dziwnym trafem wszystko się rozmyło. Nie ma takiej przełomowej daty. Powiem więcej, fakt, że premierem polskim mógł zostać Józef Oleksy, prezydentem przez dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, fakt, że za zbrodnie komunistyczne nikt nie został do dziś tak naprawdę ukarany, że nie wykryto sprawców morderstw politycznych lat 80., nawet w tak zdawałoby się prestiżowej dla solidarnościowej strony sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, to wszystko sprawia, iż dzisiaj taki przełomowy dzień trudno wskazać.
Dlatego też może dajmy sobie spokój ze ściganiem się w Europie na wydarzenia w 1989 roku. Nie lepiej byłoby podkreślać, że wszystko zaczęło się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy po raz pierwszy na tak masową skalę powstał ruch związkowy i antykomunistyczny zarazem. Przecież właśnie wtedy, ten ogólnopolski i robotniczy zryw podważył sens istnienia systemu budowanego w oparciu o leninowską zasadę tzw. terroru klasy robotniczej. A jeżeli koniecznie chcemy mieć swój udział także w upadku muru berlińskiego, to z całą pewnością lepszym byłoby podkreślanie pierwszeństwa strajków majowo-sierpniowych w 1988 roku, niż wątpliwego sukces wyborów kontraktowych z czerwca 1989.
Patrz również:
Historia PRL - Od Lenina się zaczęło...
Mariusz A. Roman
[Na załączonych zdjęciach: Wiec przedwyborczy Komitetu Obywatelskiego w Gdyni w 1989; Okolicznościowy transparent oraz plakat z 1989 roku. Fot. Archiwum Autora]