„Matko Boża, Ty też patrzyłaś na cierpienia Swego Dziecka. Spraw, aby moje dłonie nie drżały!”
To był jeden z najbardziej niedocenionych filmów ostatnich lat. „Zaginione” („Missing” 2004), western z elementami dreszczowca. Kapitalna rola Cate Blanchett jako twardej chrześcijanki, walczącej o ocalenie córki porwanej przez Apaczów. Sam obraz może i nie spełnia oczekiwań katolickiego radykała – trochę za dużo w nim politycznej poprawności, zbyt wiele magicznych hokusów-pokusów.
Jednak opisana na wstępie scena miażdży. Przejmująca jest ta modlitwa matki zmuszonej do podołania wyzwaniu, jakiego próżno szukać w książeczce do nabożeństwa…
Zasada nr 1
Od tysięcy lat ludzie szykujący się do walki potrzebowali bliskości Boga. Modlitwa pomagała wejść bez strachu w ciemną dolinę, dzielnie stanąć w obliczu niebezpieczeństwa, wreszcie spokojnie zasnąć w mroku śmierci.
Pułkownik Mike Hoare, legendarny dowódca najemników w Kongo w latach 1960-ych, w opracowanym przez siebie dziesięciopunktowym „Regulaminie bitewnym Piątego Komanda” zalecał swym podwładnym:
„1. Módl się codziennie do Boga. […]”
W wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Soldier of Fortune” mówił, że religia to rzecz o ogromnym znaczeniu dla żołnierza uczestniczącego w realnej walce. Wspominał, że spośród wielu kombatantów, jakich poznał, większość gorliwie przestrzegała „zasady nr 1”, szczególnie przed walką. Bo kiedy wojsko przestaje być poligonową zabawą, gdy pojawia się uczucie stałego zagrożenia, a wokoło giną koledzy - nawet wśród niewierzących i niedowiarków budzi się refleksja o życiu i śmierci. Widok poległego przyjaciela zmusza do myślenia, do innego postrzegania świata. Wtedy potwierdza się stara prawda, że „w okopach nie ma ateistów”.
Krzyż i miecz
„Krzyż i miecz prowadziły Polskę przez dzieje” – rzekł kiedyś ks. prymas August Hlond, a mnóstwo przykładów z historii potwierdza prawdziwość tych słów.
„Przybyłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył” – stwierdził lapidarnie Jan III Sobieski, król Polski i wódz chrześcijańskich wojsk spod Wiednia, meldując Ojcu Świętemu powstrzymanie muzułmańskiego marszu na Zachód (1683).
„O królestwo sarmackie, przedmurze chrześcijaństwa, jego zaporo od wrogów” - wołał Jodok Ludwik Decjusz, zaś Filip Buonaccorsi (Kallimach) wynosił pod niebiosa Polskę – „zamek i bastion naszej religii”. Władca Rzeczypospolitej to (wedle imć Jana Jurkowskiego)
„Strażnik i obrońca wszech państw chrześcijańskich
Tarcza i mur niezłomny od bestyj pogańskich.”
Mijały stulecia, a żołnierski głód duchowości pozostawał niezmienny. Świadczy o tym choćby przysięga żołnierzy Armii Krajowej, przepojona treściami religijnymi:
„W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak męki i zbawienia - i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stał na straży honoru Polski, a o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił moich, aż do ofiary mego życia.”
„Koniec historii”
Dziś stary, chory świat Zachodu odrzuca wartości, które kiedyś wyniosły go na szczyt potęgi; których bronił przez wieki. Niespodziewanie okazało się, że osoby pielęgnujące wartości narodowe to „niebezpieczni nacjonaliści”, gorsi od Hitlera. Człowiek traktujący religię na serio stał się nagle groźnym „fundamentalistą”. Świeckość i tzw. tolerancję obwołano religią panującą...
Czy ktoś jeszcze pamięta, jak po upadku komunizmu w Rosji i Europie Wschodniej różni znawcy ogłosili „koniec historii”? Od tej chwili ludzie mieli jedynie pomnażać swój dobrobyt, wielbiąc przy tym demokrację, tolerancję i wolny rynek...
Wygadani myśliciele roztaczali swe naiwne wizje, a tymczasem irackie czołgi z chrzęstem gąsienic wtaczały się już do Kuwejtu. Zaraz potem w konwulsjach rozpadła się Jugosławia, świat zaszokowały doniesienia o ludobójstwie w Rwandzie i Kongo, a tuziny frontów w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej po staremu spływały krwią.
Intelektualiści z osłupieniem odkrywali, że wciąż istnieją ludzie gotowi walczyć i umierać za swój kraj, za swą religię. Z niedowierzaniem słuchali doniesień o islamskiej świętej wojnie szalejącej na Bałkanach i Kaukazie.
Co bystrzejsi stawiali niepokojące pytania – co będzie, gdy żołnierzom Zachodu przyjdzie stanąć do walki z takim przeciwnikiem? Gdy po jednej stronie wystąpi zawodowa armia, wychowana w duchu świeckiego humanizmu, walcząca dla pieniędzy – zaś z drugiej bojownicy dżihadu, dla których śmierć za wiarę stanowi marzenie, powód do chwały i przepustkę do raju?
Przebudzenie?
Nawet gdy runęły nowojorskie Dwie Wieże, a Madryt i Londyn spłynęły krwią pod bombami islamskich fanatyków, zachodni politycy nie ustawali w zapewnieniach, że cała ta gadanina Saddama Husajna i Osamy Ben Ladena o „chrześcijańskich krzyżowcach z Zachodu” - to kłamliwa propaganda, bo przecie Zachód prowadzi swe wojny wyłącznie w imię demokracji, praw człowieka i… pokoju. Za słowami szły czyny. W Iraku hiszpańskiej brygadzie Plus Ultra nakazano zdjąć tradycyjne emblematy z Krzyżem św. Jakuba, by „nie ranić uczuć muzułmanów”...
Ale pojawiły się sygnały, że wojsko niekoniecznie chce umierać za „wartości demokratyczne” (ani za hossę na giełdzie). Internet jest pełen relacji z Iraku i Afganistanu – można obejrzeć, jak żołnierze elitarnych formacji komandosów modlą się przed bitwą, lub nawet porównują się do uczestników wypraw krzyżowych. W szaleństwie wojny odkryli nagle głęboki sens – sprawę, za którą warto walczyć i umierać.
Przy okazji psychologowie US Army dokonali ciekawego odkrycia. Stwierdzili, że uczestnicy wojen lepiej radzą sobie ze stresem pola walki, są mniej narażeni na zaburzenia psychiczne i skłonności samobójcze, jeśli są osobami religijnymi.
Ikona czołgistów
Idea chrześcijańskiego wojownika okazuje się być żywa, niemal pod każdą szerokością geograficzną.
Przed laty oglądałem reportaż z wojny domowej w Tadżykistanie. Najbardziej zapadła mi w pamięć postawa pewnej załogi rosyjskiego czołgu, uczestniczącej w walkach z muzułmańskimi rebeliantami. Ci młodzi ludzie nie dyskutowali o polityce, ani o interesach rządu, który wysłał ich na tę wojnę. Deklarowali się jako obrońcy cywilizacji chrześcijańskiej przed agresją islamu. Ich czołg zdobiła ikona z Matką Bożą. Przed każdą akcją stawiali się na nabożeństwie w miejscowej cerkwi; tutejszy „batiuszka” błogosławił ich, wyruszających do walki. Toczyli swoją własną wojnę – o takie same cele, jak ich przodkowie przed wiekami.
W Rosji raczej nie słychać głosów uwielbienia prostych ludzi dla obwieszonych medalami generałów. Za to spontanicznie zaczął się tam szerzyć kult ludowy młodego żołnierza, Jewgienija Rodionowa. Ten 19-latek został wcielony do wojska i wysłany do Czeczenii. Tam dostał się do niewoli. Czeczeńscy bojownicy zaoferowali mu darowanie życia w zamian za własnoręczne zerwanie krzyżyka z szyi i przejście na islam. Odmówił, więc torturowali go, a potem odpiłowali mu głowę. Matka po wielkich staraniach, za ciężkie pieniądze, zdołała wykupić od Czeczenów jego zmasakrowane zwłoki. Wielu rosyjskich prawosławnych uznaje tego młodzieńca za męczennika i świętego, a jego grób jest celem pielgrzymek.
Świętość miecza
„Weź miecz święty, dar od Boga, którym porazisz wrogów” – mówi Druga Księga Machabejska. W „Pieśni o Rolandzie” rycerz umierający na wzgórzu (symbolicznej Golgocie) przemawia z czułością do swego miecza: „Ha! Durendalu, jakiś ty piękny i święty! Twoja złota gałka pełna jest relikwij: ząb świętego Piotra, krew świętego Bazylego i włosy wielebnego świętego Dionizego, strzęp szaty Najświętszej Panny. Nie godzi się, by poganie cię posiedli; chrześcijanie powinni pełnić twoją służbę. Obyś nigdy nie dostał się w ręce tchórza!”
Miecz w ręku chrześcijanina dla wielu bywa znakiem zgorszenia; dla innych może okazać się symbolem nadziei i zwiastunem ocalenia. Nieprzypadkowo miecz posiada formę krzyża.
„Wzrastanie” marzec 2011
Andrzej Solak
Za: www.krzyzowiec.prv.pl