Jaki sens ma przedłużanie o kilka następnych dni naszej ewentualnej obrony?.
Komu to ma służyć? i czy budowanie lub raczej złudne wzmocnienie ewentualnych struktur obrony nie ma przypadkiem przekonać nas o sensie heroicznej walki? ....
+++
Przytoczę krótki fragment z naszej historii, bo bez znajomości historii nikt nie jest w stanie ocenić teraźniejszości!
- zjw
„Silni, zwarci, gotowi” −hasło artykułu ogłoszonego w „Polsce Zbrojnej” na krótko przed wojną a przejęte nie tylko przez głośniki urzędowej propagandy, lecz i przez najszersze masy polskiego społeczeństwa, odpowiadało rzeczywiście duchowi chwili. Nie zdarzyło się bowiem nigdy w dziejach Polski, a może i w dziejach całego zachodniego świata, by wola narodu tak solidarnie i tak gorąco zdecydowana była na przyjęcie wojny. Skoro marszałek Śmigły-Rydz używa niewybrednego zwrotu: „Nie damy ani guzika”, wyjmuje go z ust ludu. Wiadomości o zbrojeniach niemieckich nie straszą nikogo. Ultymatywny sposób stawiana żądań przez Hitlera, złowrogi ryk tłumu niemieckiego, słuchającego jego przemówień, rozgrzewa tylko atmosferę.
Polacy, wiadomo, nie znoszą pogróżek i ultimatów. Duma jest integralną częściąich patriotyzmu.
Zapał narodu utwierdził kierowników państwa w mniemaniu, iż przyjmując wojnę postępują słusznie, nie tylko gdy chodzi o ocenę powszechnej woli, lecz także o przewidywania, co przyniesie Polsce sam przebieg wojny. Wiara w znaczenie entuzjazmu, przyświecająca wielu poczynaniom polskim w ubiegłych dziejach a ukoronowana zmartwychwstaniem państwa polskiego, skłaniała do optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Entuzjazm był tym razem powszechny.
Obejmował nie tylko elitę, lecz wszystkie warstwy narodu, ziemian i mieszczan, robotników i lud wiejski, nawet masy żydowskie. Na wojnę był gotowy rzeczowy Śląsk, rozważne Poznańskie, przemądrzały Kraków, dzielne Mazowsze, swawolna Warszawa, nieufne Wilno, skłonny do uniesień Lwów.
Można by więc powiedzieć, że wola narodu była główną przyczyną błędu w ocenie sił, popełnionego przez kierownicze czynniki państwowe. Jednak i one uczyniły niejedno, aby wprowadzić w błąd masy. Tryumf turystycznego samolotu Żwirki i Wigury nad zawodnikami niemieckimi utworzyli legendę o wyższości lotnictwa polskiego nad niemieckim. Nikt nie zadał sobie wówczas trudu zwrócenia uwagi na istotne, w gruncie rzeczy nikłe wymiary sukcesu, by przestrzec w związku z nim przed złudzeniami. Szeroka propaganda dokoła przemysłu zbrojeniowego, kiełkującego dopiero w Centralnym Okręgu Przemysłowym, łudziła gotowością podjęcia walki z
każdym przeciwnikiem i z każdym narzędziem nowoczesnej wojny. Sojusze i pakty, zawarte z Zachodem, jednakowo przeceniane u góry i dołu, dopełniały reszty.
Z dni poprzedzających wojnę, której szansę oceniałem nie mniej optymistycznie od innych, zapamiętałem dwa tylko głosy ostrzegawcze.
+++
(...) Drugi to spotkanie w kawiarni warszawskiej z profesorem Władysławem Studnickim. Siwy i, jak powiadano, „postrzelony” profesor dopadł mnie tu już po złożeniu swego głośnego memoriału. Bardzo podniecony, niemal zrozpaczony, rysował w czarnych barwach przebieg wojny i jej następstwa i usiłował znaleźć we mnie sojusznika w przeciwstawieniu się „obłędowi”, który opanował naród od góry do dołu...
−Tę wojnę wygra Rosja! −przekonywał. − Czy pan naprawdę nie widzi, co nas czeka? Pan
przecież umie samodzielnie myśleć.
Nie podzielałem jego zdania. Zrobił na mnie wrażenie maniaka.
Za - FERDYNAND GOETEL
CZASY WOJNY
W listopadzie chcemy przedstawić koncepcję takiego przekształcenia Narodowych Sił Rezerwy, żeby bardziej przypominały Gwardię Narodową: mają się pojawić zwarte oddziały
W Sieci, nr. 45 2014r
Z Tomaszem Siemoniakiem, wicepremierem i ministrem obrony, rozmawia Łukasz Warzecha
Ilu polskich żołnierzy mogłoby natychmiast ruszyć do walki?
Dosłownie natychmiast mogłoby ruszyć do walki zapewne kilkuset żołnierzy, natomiast w ciągu kilku czy kilkunastu godzin powinno być gotowych kilkanaście tysięcy, a w ciągu dwóch, trzech dni - kilkadziesiąt tysięcy.
Nasza armia to formalnie jakieś 100 tys. ludzi. nu wśród nich to naprawdę żołnierze, a nie urzędnicy?
Biorąc pod uwagę wszystkie cztery rodzaje sił zbrojnych jakieś dwie trzecie ogółu.
Czyli ok. 70 tys. osób?
Coś koło tego. Ale to nie tylko ci, którzy z bronią ruszą w bój, lecz także ci, którzy odpowiadają za ich przygotowanie. Proszę pamiętać, że np. w siłach powietrznych za jeden samolot i pilota odpowiada kilkanaście osób personelu naziemnego.
A rezerwiści? Z tym możemy mieć problem, skoro już kilka lat temu pobór został skasowany, a wcześniej zawieszony.
Najważniejsi z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa są rezerwiści, którzy mają przydziały mobilizacyjne.
Ilu ich jest?
Ta liczba nie jest jawna. To kilkaset tysięcy ludzi, którzy przeszli przeszkolenie wojskowe i wiedzą, dokąd mają się zgłosić w razie mobilizacji. Od ubiegłego roku przywróciliśmy okresowe szkolenie tych rezerwistów. Rok temu było to 3 tys. osób, w tym roku będzie 7 tys. Do tej grupy należą ludzie, którzy byli w służbie wojskowej jako zawodowcy albo z poboru, są też cywilni pracownicy wojska. To stała pula, ale w jej ramach następuje rotacja. W miarę jak rezerwiści osiągają określony wiek, zastępują ich nowi.
Powstały Narodowe Siły Rezerwowe, ale liczą tylko 20 tys. osób. To chyba nie jest sukces?
Założeniem NSR była taka liczba. Ale zgadzam się, że ta koncepcja wymaga korekty. Z różnych powodów NSR stały się miejscem przygotowania do służby wojskowej, a nie projektem dla rezerwistów.
Miało to być coś w rodzaju amerykańskiej Gwardii Narodowej. Nie udało się.
Nie do końca. Zanim jeszcze przyszedłem do ministerstwa, wygrała koncepcja, że NSR nie będą zwartymi oddziałami, ale ich członkowie będą rozdzielani do różnych jednostek. To różni NSR od Gwardii Narodowej, która w zasadzie jest normalnym wojskiem, tyle że podlegającym władzom stanowym. W listopadzie chcemy przedstawić koncepcję takiego przekształcenia NSR, żeby bardziej przypominały Gwardię Narodową: mają się pojawić zwarte oddziały.
Opozycja niezmiennie ocenia, że zniesienie poboru przez rząd PO miało uzasadnienie polityczne. Dziś jego przywrócenie byłoby dla Platformy ogromnie kosztowne politycznie, więc raczej nie wchodzi w grę. Czy jednak wobec sytuacji strategicznej rząd rozważa jakąś formę powszechnego szkolenia wojskowego?
Tak, ale z jednym istotnym zastrzeżeniem: to musi być szkolenie ochotnicze. Myślimy przy tym, aby zgłaszających się ludzi w jakiś sposób premiować, niekoniecznie finansowo, ale np. dawać im preferencje w zatrudnianiu w urzędach państwowych.
Tylko czy zasada ochotnicza ma tu sens? Ochotnicze znaczy: niepowszechne.
Chętnych do podjęcia takich szkoleń jest dziś tak wielu, że nie uważam, aby była potrzeba przywracania jakiejś formy obowiązkowości. Pamiętajmy też, że obowiązek obrony kraju jest wpisany w ustawę i w razie potrzeby może być zmobilizowany każdy obywatel, przeszkolony czy nie. Pobór nie funkcjonuje od pięciu lat, więc wciąż mamy dziesiątki przeszkolonych roczników, ale my naprawdę nie potrzebujemy milionów przeszkolonych poborowych. Potrzeba nam kilkaset tysięcy ludzi bardzo dobrze wyszkolonych. Jeśli szkolenie ochotników wyjdzie dobrze, możemy myśleć o innych formach. Sądzę, że najgorszą rzeczą jest skompromitowanie takich ćwiczeń jak w "Czterdziestolatku", w odcinku "Gra wojenna". Dowódcy odpowiadają głową za to, żeby ludzie nie czuli, że tracą czas. Do tego mamy cały segment organizacji takich jak Strzelec, jak harcerstwo - je też chcemy głębiej wciągnąć do współpracy. Plus klasy mundurowe w liceach i oferta dla indywidualnego obywatela.
Rozmieszczenie jednostek na mapie Polski to wciąż schemat z okresu zimnej wojny. Wojsko jest skoncentrowane na zachodzie kraju, podczas gdy zagrożenie jest z innego kierunku. Niektórzy analitycy twierdzą, że założeniem jest oddanie terytorium co najmniej po Wisłę i obrona tylko zachodniej części Polski. To prawda?
Jednostki faktyczne są tak rozlokowane z powodów historycznych, bo miały przecież stanowić drugi rzut w uderzeniu na Danię. To trzeba zmienić. Niedługo rozpoczniemy zwiększanie ukompletowania jednostek na ścianie wschodniej. One tam są, ale mają ukompletowanie na poziomie 30 proc., podczas gdy na zachodzie Polski to 90 proc. Nie przewidujemy natomiast ani nie przewidują tego plany NATO, żeby jakakolwiek część terytorium Polski miała zostać "oddana".
W takim razie ile dni moglibyśmy się bronić?
Mamy XXI w. i kluczowe jest panowanie w powietrzu. Uczestniczymy we wspólnym systemie kierowania siłami powietrznymi. Jeżeli jest podejrzenie naruszenia naszej przestrzeni powietrznej, to nasza para dyżurna jest podrywana nie przez nasze dowództwo, ale bezpośrednio przez NATO. Więc gdyby miało dojść do agresji na Polskę, w obszarze przestrzeni powietrznej staje się to natychmiast problemem Sojuszu. Trudno więc snuć rozważania o tym, jak długo możemy się bronić, bo przewaga NATO w powietrzu w Europie jest przygniatająca.
Tylko że to opowieść oparta na optymistycznych założeniach. Tymczasem akcja zbrojna NATO w przypadku ataku na któreś z państw członkowskich nie jest automatyczna. Do jej podjęcia potrzebna jest decyzja polityczna, a można mieć chwilami wątpliwości, czy taka by zapadła.
Rzeczywiście, tak działa NATO. Dlatego ważne jest zbudowanie takiej siły odstraszania, żeby cena agresji na Polskę - bez względu nawet na to, co zrobi Sojusz - była tak wysoka, aby było to nieopłacalne lub bardzo mało opłacalne. Temu mają służyć takie elementy uzbrojenia jak pociski manewrujące do F-16 JASSM, w których sprawie kończymy już rozmowy z Waszyngtonem. Nadbrzeżny dywizjon rakietowy, planowany zakup bojowych bezzałogowców. To wszystko narzędzia, które pozwalają nam, krajowi o potencjale obiektywnie mniejszym niż potencjał agresora, skutecznie odstraszać.
Co z polityczną wolą, żeby faktycznie przyjść nam z pomocą?
Polityczna decyzja jest niezbędna, ale przecież i my nie chcielibyśmy zostać wciągnięci automatycznie w jakiś konflikt. Natomiast uważamy - i taką linię przyjęliśmy podczas szczytu w Newport - że należy jak najwięcej władzy dać wojskowym, którzy w ewidentnych sytuacjach powinni mieć możliwość działania, zanim w Brukseli zbierze się 28 ambasadorów i podejmą decyzje. Szukamy też jak najbliższych dwustronnych relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Ciągła rotacyjna obecność Amerykanów na ćwiczeniach w Polsce od wiosny tego roku była tego rezultatem.
Czy jest pan usatysfakcjonowany tym, co ustalono w Newport? Najgłośniej było o szpicy, a przecież to metoda walki podczas wojny hybrydowej, jak na Ukrainie. My zaś obawiamy się raczej frontalnego ataku, a nie ,,zielonych ludzików".
W Newport najważniejsze były dla nas dwie sprawy i nie należała do nich szpica. Pierwsza sprawa to obecność wojskowa NATO na terytorium Polski w każdej formie - żołnierzy, sprzętu, instalacji.
Ale nie ma mowy o obecności stałej. Z powodu niemieckiego sprzeciwu.
W dokumentach jest to określone jako "ciągła rotacyjna obecność". Amerykanie z rezerwą odnoszą się do określenia "stała obecność"; nie nazywają tak nawet swojej obecności w Korei Południowej, gdzie są od 60 lat.
Druga ważna sprawa to plany ewentualnościowe, które pokazują, kto przyjdzie nam z pomocą i co się dokładnie wydarzy, jeżeli zostaniemy zaatakowani.
Ale musi być decyzja polityczna. I oby nie było z nią tak jak z pomocą sojuszników w 1939 r.
Sojusze, które zawarliśmy przed II wojną światową, były czysto polityczne. Nie stał za nimi żaden konkret w postaci sprecyzowanych planów, żadna organizacja. Dziś mamy organizację - NATO - i plany pokazujące dokładny scenariusz działania. I to jest dorobek ostatnich lat.
Niedawno w "Polsce Zbrojnej" ukazał się wywiad z polskim przedstawicielem wojskowym przy komitetach wojskowych NATO i UE, gen. Andrzejem Falkowskim. Generał powiedział w nim, że Sojuszowi brakuje zdecydowania, ponieważ kraje członkowskie nie mają wspólnego poczucia zagrożeń. To chyba bardzo poważny sygnał ostrzegawczy, skoro pochodzi od człowieka reprezentującego nas w samym środku organizacji?
Gen. Fałkowski nie zdradza tu jakiejś tajemnicy. Widać było przecież, jak politycy z niektórych krajów członkowskich NATO podchodzą do wzmacniania obecności wojskowej na wschodzie, jakie wyrażają oceny w sprawie kryzysu ukraińskiego.
Czyli jednak problem polityczny jest.
Tak. On ma kilka wymiarów. Pierwszy to geograficzny - państwa południa Europy uważają, że kryzys rosyjsko-ukraiński minie szybciej, niż nam się wydaje, a prawdziwym kłopotem dla Europy jest Ameryka Północna: niekontrolowana imigracja, terroryzm, narkotyki. Podczas szczytu w Newport było widać, że jakiekolwiek zagrożenie związane z islamem budzi w wielu krajach znacznie większe emocje niż sprawy rosyjsko-ukraińskie.
Drugi to wymiar finansowy. Kraje europejskie mają za sobą lata redukowania budżetów obronnych. Zwiększenie tych budżetów byłoby bardzo ryzykowne politycznie. Także to było widać w Newport. Tymczasem Amerykanie bywają słusznie zirytowani tym, że ich własny budżet to ponad 70 proc. wydatków wojskowych całego NATO. Już w 2011 r. ówczesny sekretarz obrony Bill Gates bardzo ostro upominał w tej kwestii europejskich sojuszników. Przy czym trzeba pamiętać, że NATO to organizacja skupiająca 28 krajów, a w takim gronie bardzo trudno coś uzgodnić. Po drugiej stronie są na ogół pojedyncze państwa niedemokratyczne, które mogą działać, nie bawiąc się w procedury.
Skoro mowa o pieniądzach -uchwalone wydatki na wojsko w wysokości 2 proc. PKB wejdą dopiero od 2016 r., ponieważ w przyszłym roku przypada skumulowana splata za samoloty F-16. To chyba dość nieszczęśliwe, że dzieje się tak akurat w momencie, gdy zagrożenie wzrosło?
To kwestia zastosowania instrumentów finansowych przy realizacji programu F-16. To będzie ostatnia płatność w wysokości 5 mld 300 mln zł. Od dawna było wiadomo, że tak się stanie, choć te pieniądze były planowane przez ministra finansów, a nie obrony. Razem z samolotami poziom wydatków sięgnie 2,2 proc. PKB. Nasza zapowiedź 2 proc. PKB od 2016 r. jest i tak rekordowa na tle niektórych naszych europejskich sojuszników, którzy wydają często poniżej procentu.
Jedna sprawa to fundusze zaplanowane, a inna - zrealizowane. Jeśli na dany rok zaplanowane są przetargi, które nie dochodzą z jakichś przyczyn do skutku, niewykorzystane pieniądze powracają, z MON do budżetu i przepadają..
Prowadzimy rozmowy z Ministerstwem Finansów, żeby w przypadku budżetu MON wprowadzić mechanizm zachowywania funduszy w razie opisanych przez pana sytuacji. Dotychczasowe rozwiązanie miało swoje uzasadnienie w przypadku innych resortów, ale obronność powinna być traktowana specjalnie. zwłaszcza że mamy tu do czynienia z ogromnymi i bardzo skomplikowanymi postępowaniami przetargowymi. Zresztą w tym roku taki problem nie powinien się pojawić, zbliżymy się do 100 proc. wydania zaplanowanego budżetu.
Kontrowersje wywołuje sprawa zaangażowania polskiego przemysłu do dużych projektów obronnych. Pracujemy nad stworzeniem systemu obrony powietrznej średniego zasięgu. Niektórzy przedstawiciele polskiego przemysłu obronnego uważają, że to my powinniśmy go wyprodukować. Będziemy mieli wtedy pełną kontrolę nad technologią,. Jednak MON wydaje się preferować zakup gotowego systemu za granicą. Dlaczego?
Polski przemysł nie jest w stanie dzisiaj stworzyć takiego systemu. Pan mówi o systemie "Wisła" dla krótkiego i średniego zasięgu, który miałby działać od 2022 r. Następnie ma powstać system "Narew" dla krótkiego zasięgu. Polski przemysł jest zainteresowany tym, aby wziąć udział w budowie "Wisły" z wiodącymi zachodnimi partnerami i nauczyć się przy tym tyle, żeby później móc samemu zrealizować "Narew". Uważam, że to racjonalne podejście.
Czy udział polskich firm w budowie "Wisły" jest zagwarantowany?
Postawiliśmy odpowiednie warunki oferentom. W tej chwili w stawce pozostały firmy z USA i Francji. Natomiast trzeba pamiętać, że systemy obronne mają służyć przede wszystkim polskiemu bezpieczeństwu, a nie przemysłowi. Wyraźnie mówię prezesom polskich spółek zbrojeniowych, że manna z nieba im nie spadnie. Czekają ich ciężkie lata i muszą się nauczyć robić sprzęt na światowym poziomie. Niepoważne jest zapewnianie - a takie głosy ze strony przemysłu się odzywały - że wystarczą trzy, cztery lata i będziemy mogli produkować rakiety manewrujące. Takie rakiety robi tylko kilka państw na świecie i to są długie lata pracy nad technologią.
System "WISłA" ma działać od 2022 r. A co do tego czasu?
Przedstawiliśmy oferentom nasze oczekiwanie, że do czasu uruchomienia systemu chcielibyśmy, aby rządy, które wspierają ich oferty, zapewniły nam tymczasowe zdolności obronne, przekazując np. odpowiedni sprzęt.
Jak wygląda sprawa bezpieczeństwa sprzętu kupowanego od zagranicznych dostawców? Czy będziemy mieć kontroli nad technologią? Bez tego sprzęt może nas zawieść w kluczowym momencie.
Dlatego właśnie w MON powstało Narodowe Centrum Kryptologii, a w Wojskowej Akademii Medycznej powstał kierunek kryptologiczny. Ci ludzie mają zapewnić polskie kody źródłowe do każdego sprzętu, jaki dostaniemy. Musimy mieć najpierw dopuszczenie od producenta sprzętu. I takie dopuszczenie będzie, to nasz warunek przy przetargach. To dotyczy tak samo systemu "Wisła" i systemu rakiet JASSM do F-16, który negocjujemy.
Rząd uchwalił Narodową Strategię Bezpieczeństwa. Jeden z jej punktów wydaje się sygnalizować, że tracimy zainteresowanie wysyłaniem żołnierzy na misje. Mamy się skupić na naszym poletku. Czy to rozsądne, skoro właśnie na misjach żołnierze uczą się najwięcej?
Źle pan odczytuje naszą strategię. Jest oczywiste, że pierwszym priorytetem jest obrona naszego terytorium, ale to nie oznacza rezygnacji z misji zagranicznych. Jesteśmy w Afganistanie i będziemy w misji szkoleniowej. Jesteśmy jednym z ważniejszych uczestników misji w Kosowie. Z drugiej strony nie jest dobrym rozwiązaniem napinanie się jak w Afganistanie - "polska prowincja Ghazni", a potem proszenie Amerykanów, żeby nam pomogli w zarządzaniu nią. Musimy tu znaleźć złoty środek. .
Tomasz Siemoniaki
Za: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=14170&Itemid=138438434240
+++
Andrzej Rafał Potocki, W Sieci nr. 45 2014r
Już kilka miesięcy temu polityczni komentatorzy bez owijania w bawełnę twierdzili, że jeżeli Zachód na czele z USA nie przeciwstawią się szybko i zdecydowanie aneksji Krymu, to tylko ośmieli Putina do dalszej eskalacji zbrojnej, aż do wojny o Donbas i wschodnie rubieże Ukrainy. Właśnie jesteśmy świadkami tego, jak osamotniony Kijów traci swoje graniczące z Rosją prowincje. Moskwa atakuje i grozi. Ostatnio zrobił to już nie kremlowski pajac Władimir Żyrinowski, ale osobiście Putin. W rozmowie z prezydentem Ukrainy Petrem Poroszenką miał oświadczyć, że gdyby chciał, to w ciągu dwóch dni rosyjskie wojska mogłyby się znaleźć nie tylko w Kijowie, lecz także w Rydze, Wilnie, Tallinie, Warszawie czy Bukareszcie. Niestety nie jest to scenariusz filmowego political fiction, ale realna groźba.
Amerykańscy doradcy rządowi co rusz ostrzegają Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę przed niebezpiecznym rozwojem sytuacji. Podobnego zdania są niektórzy polscy dowódcy mający odwagę przestrzec społeczeństwo przed zagrożeniem. Rosyjscy turyści z okręgu królewieckiego, odwiedzający masowo w weekendy trójmiejskie supermarkety, zachowują się coraz bardziej wyzywająco. Demonstracyjnie paradują po sklepach z czarno-pomarańczowymi wstążkami wpiętymi w klapy marynarek na znak solidarności z donbaskimi separatystami. W rozmowach z Polakami mówią bez ogródek, że już niedługo nie będą musieli tu nic kupować, bo "wjadą" i sami sobie wezmą. Ich postawa przypomina żywo agresywne zachowania turystów niemieckich przed wybuchem II wojny światowej. Co z tego wynika? Ano to, że Rosjanie są przygotowani na militarną konfrontację z Zachodem. A czy my jesteśmy przygotowani na ewentualny konflikt z Rosją?
Polityka odstraszania
Kilkoro dzieci moich znajomych, które przekroczyły już wiek poborowy, pyta: - Co mamy robić w przypadku ataku Rosjan? Nawet nie potrafimy się posługiwać bronią.
Czują zagrożenie, dowodem na to jest szybko wzrastający odsetek młodzieży, który chce powrotu poboru do wojska. Tak w każdym razie wykazały ostatnie badania CBOS. To naturalna reakcja obronna każdego normalnego człowieka w sytuacji, kiedy dostrzega zbliżające się niebezpieczeństwo. Co im mogę odpowiedzieć? Że platformerski rząd i parlamentarna większość, mimo wyraźnych sugestii NATO. aby podwyższyć budżetowe wydatki na zbrojenie z 1,95 na 2 proc., odpowiedzieli: nie!
Nie zapominajmy jednak, że w tej nowej sytuacji mieliśmy wręcz niewiarygodne szczęście. Sekwencja wydarzeń na Majdanie przyspieszyła reakcję Kremla. Putin ruszył na Ukrainę, ale daleko mu było jeszcze do pełnego przygotowania do wojny z Zachodem. Konflikt na razie przygasł, ale to tylko antrakt w tym spektaklu. Wojenna logika została już uruchomiona. Znajdujemy się w sytuacji politycznej przypominającej rok 1939. Jesteśmy w sojuszu z mocnymi tego świata, ale brakuje nam stuprocentowej gwarancji. że w razie rosyjskiej agresji przyjdą nam z pomocą. A jeśli nawet wywiążą się ze swoich zobowiązań. czy zrobią to na czas?
Niestety od roku 1939 różni nas to, że wtedy mieliśmy siódmą co do wielkości armię na świecie, a dziś mamy ledwo 100 tys. zawodowych żołnierzy i bałagan w strukturach dowodzenia. Lata resetu z Rosją rządów "ciepłej wody w kranie" doprowadziły do sytuacji, że 40-milionowy kraj w środku Europy może się bronić przed atakiem ze Wschodu zaledwie kilka dni. Doświadczenia kampanii wrześniowej pokazują, że gdyby nie wkroczenie Sowietów, które spowodowało całkowite załamanie polskiej obrony, mogliśmy stawiać zorganizowany opór Niemcom jeszcze przez dobrych kilka tygodni. Hipotetycznie istniała szansa na to, że mimo wszystko Zachód ruszy się wreszcie zza Linii Maginota i w ten sposób zapobiegnie hekatombie II wojny światowej.
Dziś jest podobnie. USA i NATO silniej niż przed II wojną Francja oraz Anglia deklarują chęć obrony kresów wschodnich eurolandu, ale pewności nie mamy. Jedyne, co możemy zrobić, to przygotować się do maksymalnie długiej samotnej obrony, by dać sojusznikom czas na podjęcie działań militarnych przeciwko wspólnemu wrogowi. Po drugie, należy wreszcie poważnie zająć się polityką odstraszania przeciwnika, czyli wprowadzić w życie takie rozwiązania militarne, które uczynią z naszego kraju twardszy orzech do zgryzienia niż Krym czy Donbas. A warunkiem skutecznego odstraszania jest zapewnienie sobie takiego potencjału obronnego, by agresor musiał zadać sobie pytanie, czy konflikt z Polską mu się opłaca.
Przestarzała doktryna
Na czym stoimy? W wielkim skrócie. Jeszcze w styczniu tego roku według doktryny obronnej ośrodka prezydenta III RP przez najbliższe ćwierćwiecze nie powinniśmy się spodziewać żadnych zagrożeń. Ta teoria runęła jak domek z kart w ciągu trzech tygodni. Konieczne są natychmiastowe zmiany, bo do tej pory polska doktryna wojenna nastawiona była głównie na wysyłanie wojsk (przede wszystkim sił specjalnych) na dalekie fronty, jako wsparcie działań USA i NATO na antypodach. Dobre i to. Przynajmniej dzięki temu mamy dobrze wyszkolone i ostrzelane (co najważniejsze) kadry, które mogą zostać wykorzystane przy niezbędnym zwiększeniu liczebności armii zawodowej. Ale zawodowa armia to nie wszystko. Nastawiając się na aktywność na odległych frontach, zaniedbano obronę terytorium własnego kraju.
Historia pokazuje, że mamy w praktyce dwa modele armii. Po pierwsze, masową, zawodowo-poborową, która według mnie jest dziś tworem archaicznym. Drugim rozwiązaniem, bliższym realiom współczesnego pola walki, jest dobrze wyszkolona armia zawodowa (w polskich realiach powinna być podwojona liczebnie) wsparta dobrze zorganizowaną tzw. Obroną Terytorialną (OT).
Model ten stosuje od zarania swoich dziejów najsilniejsze mocarstwo świata, współczesny Rzym, czyli Stany Zjednoczone, mimo że obszar USA nie jest bezpośrednio zagrożony najazdem obcych sił zbrojnych praktycznie od drugiej połowy XIX w. W amerykańskich realiach obrona terytorialna zwana Gwardią Narodową ma być gotowa nie tylko do odparcia armii zewnętrznego agresora, lecz także do ochrony ludności cywilnej zarówno przed zagrożeniami natury militarnej (np. atakami rakietowymi), jak i przed skutkami klęsk żywiołowych.
Pojęcie obrony terytorialnej źle się kojarzy Polakom, którzy pamiętają czasy komuny. Była powszechnie wyśmiewana niczym Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej, czyli ORMO. Kojarzono ją z przaśnymi, zakompleksionymi typami, którzy wśród uśmieszków uczniów podczas obowiązkowego w szkołach średnich przysposobienia obronnego opowiadali bajki o tym, jak się ustrzec przed skutkami amerykańskiego ataku atomowego. Czasy się jednak zmieniają i wobec nowych zagrożeń warto przełamać stare schematy myślenia. By zdjąć odium z wyśmiewanej w PRL i traktowanej obecnie z przymrużeniem oka Obrony Terytorialnej, najlepiej będzie przedstawić istotę systemu funkcjonowania OT USA, czyli tamtejszej Gwardii Narodowej (GN).
Zawsze gotowi
"Dobrze zorganizowana milicja (Obrona Terytorialna) jest niezbędna dla bezpieczeństwa wolnego państwa" - zapisano w konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki (II poprawka). Kiedy w drugiej połowie XVIII w. Stany Zjednoczone wybijały się na niepodległość, podstawową rolę w walce bezpośredniej odegrały lokalne milicje. Od tamtej pory stały się nieodłącznym czynnikiem sił zbrojnych USA. Podczas I wojny światowej oddziały Gwardii Narodowej stanowiły 40 proc. wszystkich walczących jednostek amerykańskich, natomiast w trakcie następnej gwardziści walczyli na wszystkich głównych teatrach wojny (np. 29. dywizja piechoty Gwardii Narodowej brała udział w lądowaniu w Normandii). Wojska Lądowe Gwardii Narodowej tworzyły ponad 50 proc. sił U.S. Army skierowanych do walki w czasie ostatniej wojny w Iraku. Służba w GN uważana jest za honor i powód do dumy. Gwardzistami było 17 prezydentów USA, w tym Thomas Jefferson, Abraham Lincoln, Theodore Roosevelt czy George W. Bush.
Służba w GN jest ochotnicza i trwa w zależności od deklaracji trzy, sześć lub osiem lat. Podstawową siłą Gwardii Narodowej są jej żołnierze. Odpowiedni system szkoleń gwarantuje przestrzeganie dyscypliny, zasad życia koszarowego i w końcu walki. Nauka trwa dziesięć tygodni. Tyle potrzeba na przerobienie niezdyscyplinowanego rekruta w twardego i skłonnego do poświęceń żołnierza obywatela. Za poziom wyszkolenia odpowiadają doświadczeni instruktorzy. Po zakwalifikowaniu ochotnik przechodzi testy sprawności fizycznej oraz specjalny quiz, z którego przełożeni wyciągają wnioski, do jakiej służby najlepiej się nadaje. Po przejściu szkolenia podstawowego (u nas tzw. unitarki) kieruje się go w zależności od predyspozycji do: piechoty, lotnictwa, ciężkiej lub lekkiej artylerii, sił specjalnych albo do wywiadu wojskowego.
GN oferuje również miejsca w logistyce, łączności, wojskach inżynieryjnych, w służbie medycznej, transporcie, przy konserwacji maszyn czy w końcu w administracji. W dyspozycji GN jest ok. 150 zawodów, które może wybrać kandydat, o ile spełni niezbędne wymagania. Po przeszkoleniu gwardzista odbywa okresowe szkolenia, które prowadzone są w trybie weekendowym raz w miesiącu, w miejscu zamieszkania. Raz do roku, najczęściej w lecie, organizowane są obowiązkowe szkolenia wyjazdowe, trwające dwa tygodnie. Wszystkie poważne opracowania fachowe, jak np. encyklopedia "International Military and Defense", definiują Obronę Terytorialną jako niezbędny czynnik nowoczesnej struktury militarnej, którego powiązanie z systemem cywilnym skutecznie wpływa na jakość obrony narodowej. Hasło GN USA to "Always ready - always there" ("Zawsze gotowi - zawsze na miejscu"). System ten w pełni realizuje ideał żołnierza obywatela (Citizen Soldier - civilian in peace, soldier in war).
Zatrzymać zielonych ludzików
Dla określenia działań Rosjan na Krymie i Ukrainie ukuto nowy termin - wojna hybrydowa. Nie jest to wbrew zaskoczeniu wielu polityków i komentatorów żadna nowość. Dokładnie ten sam typ działań zbrojnych prowadziła Rzeczpospolita w latach 1606-1613 podczas interwencji na terenie Moskwy. Najemne oddziały lisowczyków i Kozaków hetmana Sahajdacznego pustoszyły kraj, wprowadzając zamęt, a całe zastępy ochotników z Polski walczyły w zorganizowanych oddziałach zarówno po stronie carów Samozwańców, jak i tzw. legalnej władzy, wprowadzając dodatkowe zamieszanie.
Przez pierwsze lata konfliktu Rzeczpospolita oficjalnie nie angażowała się militarnie po żadnej ze stron, jednak dziwnym trafem cudzoziemscy "ochotnicy" (Polacy, Kozacy, Litwini) walczyli głównie tam, gdzie opłacało się to polskiemu królowi. Teraz mamy sytuację odwrotną, tylko stroną rozgrywającą jest Kreml. Jeżeli grozi nam konflikt zbrojny ze wschodnim sąsiadem, musimy się liczyć (szczególnie w jego wstępnej fazie) właśnie z tego typu działaniami. Narażone na ataki "zielonych ludzików" (prawidłowo: dywersantów) będą szlaki komunikacyjne, rafinerie, źródła energii - generalnie te miejsca, których zakłócenie pracy może spowodować zamęt. Akcje mogą być wykonywane przez kilkuosobowe oddziały i zanim "szpica" czy nasze oddziały specjalne zdążą na miejsce, będzie już po wszystkim.
Najpoważniejszym przeciwnikiem grup dywersyjnych jest zawsze dobrze zorganizowana Obrona Terytorialna. "Narodowe Siły Rezerwowe (NSR) w żadnej mierze nie mogą być uważane za rodzimy odpowiednik Gwardii" - pisze w swojej pracy doktorskiej Anna Maria Siarkowska z Wydziału Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Obrony Narodowej i Ruchu na rzecz Obrony Terytorialnej. "NSR nie tylko nie stanowią oddzielnego rodzaju sił zbrojnych, lecz służą tylko i wyłącznie uzupełnianiu wakatów w wojskowych siłach operacyjnych. Używanie określenia polska Gwardia Narodowa w stosunku do Narodowych Sił
Rezerwy to nadużycie, które wprowadza w błąd opinię publiczną. Polska nie posiada obecnie komponentu OT w ramach swoich sił zbrojnych, co budzi niepokój i zasadne pytania o zdolności obronne polskiego systemu militarnego".
Potrzeba jak najszybszej odbudowy sił OT jest bezsporna. Tym bardziej że mamy potencjał - ochotników. Powstało już kilka poważnych opracowań, które przedstawiają koncepcję utworzenia nowoczesnej OT. Utworzono Ruch na rzecz Obrony Terytorialnej, w którego skład wchodzą fachowcy z Akademii Obrony Narodowej. To właśnie z tego źródła wypłynęły myśl i hasło: "Odbudujmy Armię Krajową". Biznesmeni z Białegostoku dobrowolnie się opodatkowali, by finansowo zasilić tworzone oddolnie i spontanicznie organizacje samoobrony. Wielu młodych ludzi pyta: co mogę zrobić, gdy wejdą Rosjanie? Władza musi udzielić natychmiastowej odpowiedzi. Inaczej przegramy zyskany dzięki Ukrainie czas.
Za: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=14169&Itemid=138438434240