Ta niezwykła książka została już całkowicie zapomniana, a nazwiska jej autora próżno szukać we współczesnych encyklopediach czy podręcznikach. Gdzieniegdzie tylko dzieło o. Jaroszewicza wspominane jest jako jedno z kuriozów „ciemnogrodu” epoki saskiej. Ale tak jak zniknęła z polskiej świadomości Matka Świętych Polska (jej ostatnie wydanie ukazało się pod koniec XIX wieku), tak samo próżno dziś szukać śladów pamięci o ogromnej większości bohaterów tej książki. W typowym polskim kościele AD 2016 – czy to w wielkim mieście, czy w małej wsi – króluje kult „największego z rodu Polaków”, czyli Jana Pawła II, co najwyżej dopełniany kultem księdza Jerzego Popiełuszki. Katolicka pamięć zbiorowa sięga więc jedynie pamięci pokoleń, które żyją tu i teraz. Wielka pompa, jaka ma towarzyszyć obchodom 1050-lecia Chrztu Polski, jawi się zatem nieco karykaturalnie, skoro „polityka historyczna” polskiego Kościoła obejmuje co najwyżej ostatnie półwiecze.
„Przewrót umysłowy”
To oczywiście skutek „posoborowego ducha”, który już chyba całkowicie zawładnął naszym Episkopatem i większością duchowieństwa. Ale ten „posoborowy duch” padł na bardzo podatny grunt, którym była konsekwentna zmiana światopoglądu polskiego społeczeństwa w ciągu ostatnich dwóch i pół stulecia. Jeszcze przed zmianami soborowymi zwrócił na to uwagę znany katolicko-narodowy publicysta Jędrzej Giertych. W roku 1963 na łamach emigracyjnego pisma „Horyzonty” nawiązał on do nieco zapomnianej książki Władysława Smoleńskiego pt. Przewrót umysłowy w Polsce wieku XVIII z 1891 roku, w której ten historyk (bynajmniej nie katolickich przekonań) dokładnie opisał zmiany w mentalności polskiego społeczeństwa w epoce „oświecenia”. Epoka ta przypadła u nas na okres panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego (lata 1764-1795), a więc znacznie później niż w zachodniej Europie, gdzie rozpoczęła się już pod koniec XVII wieku.
Nasze „zapóźnienie” dało nam jeszcze całą epokę saską (lata 1697-1763), w której co prawda elity dworskie stanęły już mentalnie po stronie „oświecenia”, m. in. wstępując do lóż masońskich, lecz ogromna większość polskiego społeczeństwa, w tym szlachty i duchowieństwa, pozostawała wierna trydenckim ideałom kontrreformacji. To dzięki temu „zapóźnieniu” Polska mogła jeszcze wydać takich autorów, jak wspomniany o. Jaroszewicz, ksiądz Józef Baka – autor wspaniałych zbiorów poezji religijnej, później skutecznie wyszydzony i okrzyknięty symbolem późnobarokowego „obskurantyzmu”, czy, zupełnie zapomniana, Konstancja Benisławska, inflancka szlachcianka, która w 1776 roku w Wilnie wydała tom poezji mistycznej pt. Pieśni sobie śpiewane.
Nieprzypadkowo mówimy tu właśnie o literaturze, która od czasu upowszechnienia druku stała się głównym narzędziem kształtowania mentalności społecznej. Skuteczność owego „przewrotu umysłowego” epoki stanisławowskiej wzięła się bowiem z książek, którymi ideolodzy i propagatorzy „oświecenia” formowali umysły kolejnych pokoleń Polaków. Wielce pomogła w tym nieszczęsna decyzja papieża Klemensa XIV (podjęta w 1773 r. pod naciskiem masońskich rządów Hiszpanii i Portugalii) o likwidacji zakonu jezuitów. Ten znienawidzony przez wrogów Kościoła zakon przez dwa stulecia prowadził najlepsze w Europie szkoły – sławne kolegia jezuickie – dzięki którym udało się uformować elitę kontrreformacji, skutecznie powstrzymującą rozwój protestanckich herezji w poszczególnych krajach, także w Rzeczypospolitej. Likwidacja zakonu umożliwiła „oświeconym” (wśród których było też niestety wielu formalnie wyświęconych księży) przejęcie monopolu na nauczanie młodzieży, co w Polsce dokonało się poprzez Komisję Edukacji Narodowej. O tym, że monopol ten nie został już nigdy przełamany, dobitnie świadczy fakt, iż do dzisiaj tzw. dzień nauczyciela obchodzony jest 14 października – w rocznicę utworzenia KEN.
Bonaparte zamiast Bogurodzicy
XVIII-wieczny „przewrót umysłowy” okazał się w polskiej świadomości zbiorowej zmianą na miarę rewolucji francuskiej. Co prawda nie było u nas gilotyn, królobójstwa i rzezi arystokracji (nad czym jeszcze dziś boleją niektórzy literaci, co jakoś nie przeszkadza ich prawicowym „wyznawcom”!), nie było też otwartych prześladowań Kościoła i prób jego upaństwowienia, ale to nie znaczy, że „epoka świateł” nie osiągnęła u nas podobnych efektów jak we Francji. Symbolicznym tego dowodem jest nasz hymn narodowy, z którego kolejne pokolenia Polaków dowiadują się, że „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Ten sam Bonaparte, który jako rewolucyjny generał przy pomocy polskich legionistów zdobył Rzym i uprowadził papieża Piusa VI!
Pieśń owych legionistów zepchnęła w głęboki cień średniowieczną Bogurodzicę, a w zupełne zapomnienie – tyle wspaniałych pieśni sarmackich epoki kontrreformacji. Podobnie rzecz się ma z całą polską literaturą, którą na każdym etapie nauczania „na poważnie” traktuje się dopiero od epoki „oświecenia”, ze szczególnym naciskiem na pozytywizm i romantyzm (zwłaszcza ten najdalszy katolickiej prawowierności, czyli Mickiewicza i Słowackiego, przy jednoczesnej marginalizacji Krasińskiego i Norwida). Natomiast wszystko, co było przed „oświeceniem”, nauczane jest zdawkowo, może z wyjątkiem renesansowego poety Jana Kochanowskiego i oczywiście „ojca literatury polskiej”, Mikołaja Reja (nieprzypadkowo przyznano ten nieprawdziwy przecież tytuł fanatycznemu protestantowi!). Polskie średniowiecze i polski barok – dwie epoki o jednoznacznie katolickim charakterze – miały zostać programowo wykreślone z narodowej literatury jako „obskuranckie” i nie wnoszące żadnych istotnych wartości. I w gruncie rzeczy tak się stało.
Historia bez świętości
Ale – co gorsza – dotyczy to nie tylko literatury. Polska pamięć zbiorowa w gruncie rzeczy została wykastrowana z pierwszych ośmiu wieków naszych dziejów: od Chrztu Mieszka I do końca epoki saskiej. Oczywiście, historii tych ośmiu wieków cały czas uczy się w szkołach, tyle że nauczanie to obejmuje właściwie tylko dzieje polityczne, a więc poszczególnych królów, ich wojny i pokoje, sojusze i traktaty, zdobycze i straty terytorialne. Pomińmy już to, że dla ogromnej części uczniów (nie tylko płci żeńskiej) taki wykład historii jest po prostu nudny i wręcz zniechęca do dziejów ojczystych. Znacznie ważniejsze jest spustoszenie duchowe wynikające z tak naturalistycznego traktowania przeszłości. Brak odniesienia do Opatrzności Bożej i do zaufania, jakie pokładali w Niej nasi przodkowie, skrajnie zafałszowuje historię Polski. Tym bardziej, że historia pisana „po królach” w jej wymiarze obyczajowym stanowi pokusę do uwydatniania czynów niemoralnych, jako że wśród władców skłonność do grzechu bywała zwykle częstsza niż wśród ich poddanych.
Z polskiej historii – nauczanej w szkołach i przedstawianej przez ogromną większość badaczy i popularyzatorów – zniknęły natomiast setki świętych i świątobliwych mężów i niewiast, duchownych i świeckich, opisywanych nie tylko przez o. Jaroszewicza. Zniknął także ksiądz Piotr Skarga jako autor Żywotów świętych, które jeszcze w początkach XX wieku były najpopularniejszą książką w polskich domach (co przyznaje nawet tak antykatolicki historyk, jak Janusz Tazbir). Znamienne, że dziś ks. Skarga funkcjonuje tylko jako autor Kazań sejmowych, które do XIX wieku pozostawały praktycznie nieznane. Taka popularność literatury hagiograficznej w dawnej Polsce nie była oczywiście przypadkowa. Nasi przodkowie nie tracili bowiem czasu na zaczytywanie się w romansach czy wątpliwej wartości traktatach filozoficznych (co stało się specjalnością epoki „oświecenia”), lecz obcowali na co dzień z postaciami, które całe życie poświęciły Bogu. Umacniali w ten sposób swoją wiarę i przywiązanie do Kościoła, a swój ziemski żywot traktowali jedynie jako krótki wstęp do życia wiecznego, na które pragnęli zasłużyć.
Długie trwanie katolickiej Polski
My, Polacy epoki posoborowej, nie potrafimy sobie nawet wyobrazić atmosfery, jaka panowała w naszym kraju przed „przewrotem umysłowym” XVIII wieku. Oczywiście, nie brakowało i wówczas wielkich grzeszników, lecz nawet oni mieli świadomość, że grzesząc obrażają Pana Boga. Oczywiście, miała i Rzeczpospolita swoją reformację, niekiedy wręcz krzykliwą, lecz na szczęście powierzchowną i krótkotrwałą, bo naśladującą tylko obce wzorce. Oczywiście, nie wszystko w dawnej Polsce było dobre i godne pochwały – choćby liczne wady naszej szlachty czy trudne położenie ludności chłopskiej, którego poprawę obiecywał w swoich ślubach lwowskich król Jan Kazimierz. Lecz mimo tych wszystkich minusów osiem pierwszych wieków stanowiło najwspanialszy okres naszych dziejów – okres Polski katolickiej.
Niestety, nie można tego powiedzieć o epokach, które nastąpiły później. Jak już wspomnieliśmy, nie było u nas rewolucji – ale za to nastąpiła „ewolucja”, czyli powolna zmiana światopoglądu Polaków. W czasach stanisławowskich objęła ona głównie szlachtę i duchowieństwo, w wieku XIX rozszerzyła się na dalsze warstwy społeczne, ale dopiero wiek XX – epoka dominacji sił antykatolickich zarówno w II Rzeczypospolitej, w PRL, jak i w III Rzeczypospolitej – dopełnił tego smutnego dzieła, przekształcając katolicki naród w społeczeństwo obojętne na prawdziwą wiarę i moralność.
Francuski historyk Fernand Braudel sformułował teorię trzech rodzajów „czasu historycznego”: historii wydarzeniowej (czyli poszczególnych, krótkotrwałych faktów), koniunktur (czyli dłuższych okresów, na które składa się wiele wydarzeń) oraz długiego trwania (czyli zjawisk, które funkcjonują przez wieki). I właśnie w kategoriach długiego trwania należałoby patrzeć na owe 1050 lat historii Polski. Wtedy zrozumiemy, jak łatwo daliśmy sobie amputować ze świadomości zbiorowej pierwsze 800 lat, a więc 3/4 naszych dziejów. Jak łatwo daliśmy sobie zohydzić średniowiecze, czyli dokładnie połowę polskiej przeszłości. Jak łatwo daliśmy sobie narzucić karykaturalny obraz epoki kontrreformacji, czyli dwóch wieków nie tylko największych sukcesów militarnych, ale też najgorliwszej wierności Królowej Korony Polskiej i Kościołowi świętemu. Jak łatwo daliśmy sobie wtłoczyć do głów oświeceniowo-romantyczną wersję patriotyzmu, która zaczyna się dopiero od Kościuszki i Dąbrowskiego, a wynosi na piedestał rozmaitych rewolucjonistów XIX i XX wieku, najczęściej ateistów, masonów, innowierców itp. Jak łatwo daliśmy się oszukać antykatolickim historykom w rodzaju Pawła Jasienicy, a wyrzuciliśmy na margines tych nielicznych, wiernych Kościołowi, jak Feliks Koneczny.
Zuchwała kradzież
Musimy w końcu uświadomić sobie tę zuchwałą kradzież naszej prawdziwej tożsamości narodowej. Bo tożsamość, jaką siły antykatolickie narzucają nam od dwóch i pół wieku, jest tożsamością sfałszowaną. Polska bez Pana Boga, bez Matki Najświętszej, bez niezliczonej rzeszy świętych, jest tylko masońską imitacją kraju, który „ochrzcił” Mieszko I. Nazwa kraju jest ta sama, granice mniej więcej też, podobnie jak język, którego używamy. Ale tożsamość jest już zupełnie inna. Skutki tamtego Chrztu są coraz skuteczniej zacierane, hasło „Polak- -katolik” funkcjonuje już tylko jako szydercza obelga, a przed powrotem idei katolickiego państwa narodu polskiego przestrzegają nawet najwyżsi hierarchowie Kościoła w naszym kraju.
Tym większa zatem musi być odpowiedzialność katolików Tradycji za przywracanie prawdziwej tożsamości Polaków: propagowanie dobrej, katolickiej literatury, prostowanie historycznych kłamstw i półprawd, a przede wszystkim właściwe wychowywanie i kształcenie młodych pokoleń. Za żmudne odzyskiwanie tej tożsamości odpowiedzialny jest każdy z nas!
Zawsze wierni nr 2/2016 (183)
Za: http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/2309