Ocena użytkowników: 1 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Wychowanie dzieci w IV wieku. Jego aktualność
Święta Nonna, matka św. Grzegorza z Nazjanzu

[„Rodzina katolicka” nr. 61, dodatek do „Zawsze wierni” nr. 7 (134) W oryginale piękne ikony – i inne dobre artykuły. MD]

ks. Kazimierz Lutosławski
Święty Grzegorz z Nazjan­zu, wielki teolog IV wieku, upatruje główne źródło swojej wartości w matce, która go wychowywała. Wyniki wycho­wania św. Nonny nie mniej były świetne od osiągniętych przez św. Emmelię, bo wszystkie troje jej dzieci, św. Grzegorz, brat jego św. Cezary i siostra św. Gorgonia, osiągnęły aureolę świętości w Kościele. Mamy tu typowy przykład tej jakby dzie­dzicznej świętości.
O matce swej tak mówi św. Grzegorz: "Z rodu bogobojne­go, przewyższyła pobożnością swych przodków. Delikatna z powierzchowności - mężowi dorównała w mocy ducha. Obo­je z racji prawego życia byli na ustach wszystkich. Prawda ją cechowała szczególniej, ale raczej gotowa była ukryć coś ze swej jawnej cnoty, niżby się mia­ła ukrytą popisywać dla sławy. Bojaźń Boża bowiem kierowała nią, a to nauczyciel wielki".

Małżeństwo swoich rodzi­ców poczytuje za wyjątkowo szczęśliwe: "Kto z rodziców był szczęśliwszy, tego powiedzieć nie można. Sądzę bowiem, że gdyby kto zechciał z krańców ziemi i ze wszystkich ludzi dobrać najlepszą parę, nie potrafiłby znaleźć dwojga ludzi, którzy by byli lepsi i bardziej dobrani. Tak bowiem w tej parze co jest najlepszego wśród mężczyzn i wśród kobiet się zeszło, że to małżeństwo nie mniej było związkiem cnoty, jak ciał. Przewyższali w cnocie wszystkich - ale sobie wzajem­nie tylko dorównywać mogli".

Jednakże zdaje się, że św. Grzegorz w matce upatruje główne źródło cnoty tego sta­dła, bo mówi o niej, że "we wszystkim innym uznawała pra­wo przewodnictwa męża, ale w cnocie i pobożności nie wahała się stanąć jako nauczy­cielka i kierowniczka. Godna podziwu jej śmiałość, ale bar­dziej jeszcze zdumiewa tak chęt­na powolność męża".

Niezawodnie więc i wycho­wanie moralne dzieci w jej rękach spoczywało i stanowiło główny cel jej życia, bo, jak powiada Grzegorz, "od począt­ku i z dziada pradziada była matka Bogu poświęcona, i jako najcenniejsze dziedzictwo jej pieczy przekazane uważała świątobliwość nie tylko w sobie, ale i we wszystkich z niej zro­dzonych dzieciach; święty to był zaiste owoc, ze świętego pnia zrodzony".

"Oboje rodzice zresztą kochali bardzo dzieci i bardzo też kochali Chrystusa; a co naj­dziwniejsza, że bardziej jeszcze kochali Chrystusa, niż dzieci. Toteż jednej tylko rzeczy pra­gnęli doczekać się w nich: aby je Chrystus uznał za swoje i by Jego imię nosić mogły; a za bło­gosławieństwo w potomstwie uważali jedno cnotę i osiągnię­cie lepszego żywota. Oboje ludzcy, miłosierni, wiele wyry­wający molom, złodziejom i księciu tego świata, skarbili dzieciom swoim skarb najwięk­szy chwały zaziemskiej, przeno­sząc je z doczesnego tymczaso­wego mieszkania do domu wła­snego i wiecznego".

Ten cel przyświecał Nonnie już przed poczęciem dziecka: z góry ofiarowała je Bogu, a od Grzegorza wiemy, jak bardzo na serio brała tę ofiarę. O swo­im ofiarowaniu tak nam opo­wiada: "Matka, jak wiele innych matek, bardzo pragnąc męskiego doczekać się potom­ka, błagała Boga, by jej pragnie­nie zaspokoić raczył, i nie mogąc pohamować serdeczno­ści w modlitwie, dar, o który prosi, zwraca sama dobrowol­nie i ofiarowuje go Bogu: Ta prośba, tak już wdzięczności pełna, nie pozostała bez skutku i jako zakład spełnić się mają­cych pragnień, oczom proszącej ukazał się cień jej marzenia: mój obraz ujrzała wyraźnie i imię usłyszała  „Ja więc przez tę prośbę na świat przyszedłem; jeślim godny - to skutek modlitwy, dar obdarowanego Boga; jeślim zawiódł nadzieję - to owoc moich grzechów".
W innym poemacie opowiada nam Grzegorz, jak matka wcze­śnie wtajemniczyła go w świętą służbę, na którą został ofiarowa­ny: "Tobie, Boże, oddała mnie matka, jeszcze kiedym był w jej żywocie, dnia onego, gdy pra­gnąc męskiego potomstwa, bło­gosławionej Anny naśladowała modlitwę: «Niech chłopca ja ujrzę u siebie, a Ty, Królu Chry­ste, zatrzymaj w służbie swojej kwitnący owoc mojego żywota».

Oddała Ci więc, najżywszą kar­miąc się nadzieją, swoich dzieci cząstkę; ręce moje na świętych kładąc księgach i tuląc mnie do łona miłośnie, tak mi tłumaczyła modlitwę: «Już kiedyś najzac­niejszy z zacnych syna od Boga otrzymanego na ołtarz ofiarny prowadził, by ten syn spłonął na chwałę świętą: był to Abraham, kapłan, a ofiara chwalebna ­Izaak. Ja natomiast ciebie, jak obiecałam, żywego Bogu ofiaru­ję, a ty spełnij matki nadzieje; z modlitwy cię poczęłam i o to się modlę, byś był doskonały. Ten skarb ja ci przekazuję, mój synu, na teraz i na potem...». Takie oto było pragnienie mojej matki. A ja, jeszcze dzieckiem będąc, starałem się je spełnić, i pobożność moja nowe stąd zdobyła moce. Pieczęć mnie strzegła Chrystusa, który oczy­wiście ze sługą swoim rozma­wiał i czystość mi uczynił drogą, a ciało poddanym, i natchnął mnie gorącą miłością Bożej mądrości.

 

Kim został później - dokto­rem, biskupem, świętym – to wszystko zawdzięcza jedynie modlitwie matki. "Kapłanem Bogu miłym uczyniła mnie mat­ki modlitwa", powiada. W ogó­le modlitwę rodziców uważa za niezmiernie skuteczną i wprost kierującą całym życiem dzieci; modlitwą rodzice strzegą dzieci od nieszczęść, modlitwą jakby porozumiewają się z nimi na odległość i czuwają nad nimi przed Bogiem nieustannie. Zna­na jest przygoda św. Grzegorza z Nazjanzu, którą nam jego bio­graf opowiada, gdy podczas sza­lonej burzy, na okręcie dążąc do Aten, o mało nie utonął; śmierci się nie bał, ale jeszcze chrztu był nie otrzymał, więc groziła mu śmierć bez sakramentu, otwie­rającego wrota niebieskie: to za największe nieszczęście poczytu­ją chrześcijanie. Nagle burza ustała i wbrew prawdopodo­bieństwu Grzegorz dopłynął szczęśliwie: matka z daleka prze­czuła nieszczęście dziecku grożą­ce i modlitwą swą otrzymała u Boga ratunek dla syna, które­go wszak Jemu ofiarowała na własność. Sam znów Grzegorz, z okazji niespodziewanego zupełnie spotkania z bratem w Konstantynopolu, dokąd on sam lądem przybył z Aten, a brat morzem z Aleksandrii - mówi nam, że rodzice niezmiernie tego spotkania i wspólnego powrotu do domu dla obu synów pragnęli, i dodaje z pro­stotą: „Wiele takich przypadków trafia się na świecie, ale dla bogobojnych ludzi było rzeczą jasną, że nic innego, tylko modli­twa rodziców sprowadziła Bogu miłych dzieci w jedno miejsce".

O metodach wychowawczych tej rodziny mało mamy szczegó­łów, ale kilka zdań Grzegorza wystarczy, aby poznać, że były one te same zupełnie, co u św. Emmelii: "Od niemowlęctwa w tym, co dobre i piękne, byłem wykarmiony, powiada; miałem bowiem w domu rodzicielskim najlepsze tylko przykłady"; a dalej: "Zajmowałem się książ­kami, które Bożej sprawy bro­niły; miałem zawsze towarzy­stwo ludzi jak najcnotliwszych" .

Spotykamy tu także to piękne współdziałanie dzieci z rodzica­mi, to ich wywdzięczanie się w kierunku duchowym za daw­ną opiekę nad ich niedołęstwem dziecięcym. Warto tu przytoczyć dwa charakterystyczne ustępy. W jednym z nich św. Grzegorz, pocieszając rodziców po stracie młodszego brata, tak do nich między innymi mówi: "Jeśli drodzy rodzice więcej od innych kochają dzieci, to przodują także wszystkim wokół w mądrości i miłości Chrystusa. I nieraz już dawniej rozmyślali nad odej­ściem z tego świata i uczyli roz­myślać nad tym swoje dzieci, albo, lepiej powiem, całe życie swoje tak urządzili, że było ono jednym rozpamiętywaniem chwili zgonu. Jeśli więc ból przesłania rozumu wskazania i jakby mgła zakrywa oczy, tak że dojrzeć nie możecie obowiąz­ku, pozwólcie młodemu pode­przeć starych, dajcie dziecku udzielić pomocy wam, rodzi­com; wy, coście tylu swych bliź­nich podtrzymali i pocieszyli, pozwólcie się pocieszyć synowi. I nie dziwcie się, że ja młody śmiem starych upominać: i te słowa moje - są wasze! Ileż to jeszcze czasu my pożyjemy? Całe życie ludzkie takie krótkie, więc i ten jego ostatek niedługi, i nie­dalekie wyzwolenie się z tego przemijającego bytowania. Na ile nas wyprzedził Cezary, któż to odgadnie?".

Niedługo po tej mowie Grze­gorz pociesza podobnie matkę swoją po stracie ojca: "Nęka cię rozstanie, niech cię pocieszy nadzieja. Ciężka ci rzecz wdo­wieństwo, ale jemu nieciężka. Gdzież miłości wartość i próba - sobie łatwiejszą obierać cząstkę, a kochanym cięższej doli ustępować?! Blisko kres, nie długi już smutek. Wiele mamy niedoli, ale i szczęścia zadość: niedola wszystkich jest udziałem, szczęście - tylko niewielu. Azali brak ci opieku­na? A gdzież ten twój Izaak, którego ci Bóg zamiast wszyst­kich zostawił? Żądaj od niego tej drobnostki - podania ręki i wiernej służby, a ty mu za to wielką odpłać rzeczą: błogosła­wieństwem matczynym i modli­twą - i oną wolnością na tam­tym świecie. Przykro Ci słuchać tych uwag - ale to nie dziwna, boć sama strofowałaś przez tyle czasu do Ciebie zbiegających się po radę i pociechę".

Tak to dzieci biegły na pomoc rodzicom, by im spłacić w cięż­kiej życia jesieni dług mocy ducha, którą od nich z mlekiem wyssali i w życia wiośnie dzięki ich miłości rozwinęli. Jednym i drugim jeden jedyny cel przy­świecał: wzajemnie sobie poma­gać, by całą rodzinę do wieku­istego szczęścia w obliczu Boga doprowadzić. Na wszystko inne spoglądali z uśmiechem pobłaż­liwej beztroski. Żyli na serio, dla prawdy i rzeczywistości, a nie dla złudy znikomych rozkoszy.

Przytoczony powyżej przy­kład jednej z rodzin chrześcijań­skich IV wieku daje nam poznać rodzaj wychowania zupełnie różny od współczesnego. Tego, co cytaty nasze zawierają, dosyć, aby zbudować konsekwentny system wychowania moralnego. Mam podstawy do sądzenia, że dalsze badania nad innymi Ojca­mi Kościoła pierwszych czasów nie zmienią w nim już nic zasad­niczego. Dlatego ośmielam się do tak niewielu cytatów dołą­czyć płynące z nich wnioski teo­retyczne.

Wychowanie chrześcijańskie owych czasów opierało się na dwóch zasadach powszechnie uznanych: pierwsza - że celem wychowania jest zapewnienie duszom dzieci żywota wieczne­go; druga - że środkiem do niego wiodącym jest cnota, któ­rą można zdobyć jedynie przez przyzwyczajanie się do jej prak­tykowania, a nie przez teore­tyczne tylko jej zasad poznanie.

Istotnie, te rodziny chrześci­jańskie, któreśmy poznali, żyły tylko dla Boga. Dzieci uważały za dar Boży, dany im w rodzaju pewnego dziedzictwa powie­rzonego ich pieczy, za którego utrzymanie i pielęgnowanie w pierwotnej czystości będą odpowiedzialne. Jak wszystko w ogóle, co robili, tak i wychowanie dzieci uważali ci ludzie za zadanie Boże; stąd miłość ich do dzieci łączyła się z ich miłością do Boga. Ale jed­nak miłość Boga i Jego zakonu silniejsza w nich była od miłości rodzicielskiej. W ten sposób miłość Boża określała formalnie cel wychowania: doprowadze­nie dzieci do nieba, chowanie ich dla Boga, dla ojczyzny nie­bieskiej, nie dla życia ziemskie­go. Za zadanie stawiano sobie zapewnienie im łaskawego sądu Bożego, a nie powodzenia na ziemi. Temu celowi wszystko podporządkowano w domu rodzicielskim: chciano stanow­czo wychować w nim ni mniej ni więcej, tylko świętych.

Środkiem wiodącym do celu było wpojenie dzieciom cnoty, jako przyzwyczajenia życiowe­go, nadającego typ wszystkim ich czynom we wszystkich dzie­dzinach życia. To osiągnąć się starano przede wszystkim przez atmosferę domu rodzicielskiego. Była ona nacechowana głównie czynną miłością bliźniego. Te wyrazy, które dziś są przeważnie tylko kategorią umysłową, na papierze, w uczonych trakta­tach, były wówczas żywą nutą życia chrześcijańskiego. Była to miłość pełna bohaterskiego zaparcia się siebie i płodna w codzienne nieustanne czyny - pospolitego miłosierdzia, gościnności, odwiedzania cho­rych, pocieszania strapionych, wspomagania ubogich i czynne­go współczucia z każdym cier­pieniem ludzkim. W ten sposób dom rodzicielski sam już był twierdzą do walki z najgłówniej­szym wrogiem duszy - z ego­izmem. Dzieci patrzyły na takie ofiarne życie rodziców i od urodzenia prawie brały w nim udział. Oddychały cnotą, można powiedzieć, tak jak ich płuca oddychały powietrzem ich rodzicielskiego domu i jak ich ciała karmiły się matczynym mlekiem. Kierunek ich rozwoju był dany z góry: z dziada pra­dziada jedyną troską tych ludzi było osiągnięcie coraz większej doskonałości, przechowanie skarbu, wartości duchowej w rodzinie z pokolenia na poko­lenie, tak jak go im przekazały chwile twórcze narodzin chrze­ścijaństwa i Kościoła. To natu­ralne przekazywanie cnoty z pokolenia na pokolenie, dawa­nie jej dzieciom tak, jak im się daje język ojczysty, bez dyskuto­wania nad jego właściwościami, i jak ich się uczy chodzenia i naj­prostszych zasad życia praktycz­nego, czystości itp., czyniło naukę moralną w owym środo­wisku oczywiście dogmatyczną, ale i zarazem zupełnie wolną. Dzieci, mające nieustanny przy­kład bohaterskiej cnoty w domu, nie mogły wyrosnąć na innych, jak tylko na cnotliwych ludzi.

Chroniono je starannie od wszelkich złych wpływów; od złej lektury, od lenistwa, od zajęć próżnych, od złego towarzystwa; natomiast starano się dać im smak dobrego czytania, szczególniej ksiąg natchnionych, podsuwano im tylko dobre książki. Wyrabiano w nich wraż­liwość na wszelki brud moralny, wprawiano ich od najmłodszego wieku do umiejętności świętej czynnego przychodzenia bliźnim z pomocą, zaprawiano do pra­cowitości i wytrwałości, uczono ich starannego dobierania sobie dobrego towarzystwa - oto wszystko, co ze swej strony czy­nili dla nich rodzice. Resztę ­polecali Bogu.

Ofiarowawszy z góry Bogu swoje dzieci ufali, że On, co Jego jest, ustrzeże - ale też żar­liwie, nieustannie o tę Bożą pomoc i o Jego błogosławień­stwo się modlili. Modlitwę za dzieci rodzice poczytywali nieza­wodnie za najważniejszy ze wszystkich środek wychowaw­czy: bez pomocy Bożej wymo­dlonej uznaliby siebie za zupeł­nie bezsilnych, a wszelkie wysiłki z góry na bezowocność skazane.

Od najmłodszych lat rodzice zyskiwali w samych dzieciach sprzymierzeńców tej walki ze złem o ich dusze, wtajemniczając je od początku w zamierzony cel, który mieli osiągnąć: ukazy­wali im świętość jako jedyną rzecz upragnioną i godną ich wysiłków do osiągnięcia w życiu.

Nie swój jesteś, ale Boży ­wpajali oni dziecku - a ciernio­wa tylko droga do nieba prowa­dzi. Tę ukochaj nade wszystko. Na tę drogę wprowadzali swoje najmniejsze dzieci za rączkę, nie dając im wcale czasu i okazji do namysłu i do wyboru innej: zna­lazłszy się na drodze cnoty i zajęte jej wykonywaniem, dzie­ci postępować musiały w niej coraz dalej i ukochać ideał rodzi­ców, jaki im stanowczo, jako jedyny przed oczy stawiano.

W ten sposób przygotowane dzieci, dorastając, były uzbro­jone do walki. Oczekiwały jej, rwały się do niej w miarę rosną­cych sił, bo nie pamiętały dnia, w którym by nie walczyły ze złem o dobro i w którym by nie zwyciężały siebie dla Boga: do tej walki nigdy za małe nie były.

Streścić zatem możemy cały ten system w paru słowach: wychowawcy chrześcijańscy, chcący w wychowaniu doznać powodzenia, muszą jasno mieć przed oczami jedyny cel wycho­wania ostateczny: wychować świętych. Muszą strzec pilnie dzieci, by nie miały sposobności ani jednego kroku uczynić na drodze innej, jak na drodze doskonałości i cnoty, by czynem jednym po drugim żłobiły sobie w duszach i w mózgach przy­zwyczajenia do cnoty; usuwać złe przykłady, złą lekturę, złe towarzystwo, a dawać im nie­ustanny przykład dobry, podsu­wać im dobre książki, sławiące cnotę i świętość. Rodzice pra­gnący dobra swych dzieci muszą przede wszystkim sami żyć świą­tobliwie i cnotliwie, a dzieciom dać udział w swoim cnotliwym życiu; prowadzić ich świadomie i celowo do nieba, a jako środka głównego i przemożnego uży­wać modlitwy: modlić się za dzieci ciągle, modlić się gorąco, modlić się wytrwale.

W ten sposób wychowano Ojców Kapadockich. Chcąc w dzieciach widzieć ich naśla­dowców, trzeba nam naślado­wać ich rodziców. A fundamen­tem tego wychowania jest miłość Chrystusa, silniejsza niż miłość do dzieci.

 Za:  http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=2143&Itemid=1384410