Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
ks. Józef Warszawski

[„Św. Stanisław Kostka - największy z międzynarodowych świętych” ks. Józef Warszawski, wyd. zmienione ok. roku 1960. Książka ma Imprimatur Stolicy Świętej. Str. 128-133,  wyd. Te Deum, 2002

„Polska w potrzebie!” – krzyczeli z bólem  na początku XVII wieku światli Polacy. Trzeci artykuł o polskich bitwach, po Kircholmie i Kłuszynie – jako przygotowanie do naszej Krucjaty Różańcowej w intencji Ojczyzny. O innych Cudach Różańcowych patrz: Drogi wyjścia   md]

...Odpowiedź - jak niejednokrotnie bywało w podobnych wy­padkach w historii świętych - dało niebo samo.

Żył w owym czasie w Chełmnie świątobliwy franciszkanin­ (święci w niebie nie znają podziału i separacji między-zakonnej ­[św. Stanisław był w nowicjacie u Jezuitów.. MD], który przybrał sobie imię zakonne Daniel, z nazwiska zaś zwał się Bonikowskim. Był w Polsce tym, czym dzisiaj jest ojciec Pio we Włoszech. Miewał widzenia i czytał w przyszłości ukryte in­nym dzieje i wypadki. Odnośnie zaś do opieki św. Stanisława nad Polską i troski, jaką otaczał rodzinne ziemie, miał następujące widzenie:

Ujrzał jak gdyby z nagła roztwierające się niebiosa. W ich głę­bi powalający na kolana Majestat Najwyższego i - rzecz po ludz­ku najstraszniejsza - Boga ciskającego gromy rozgniewania na Polskę, spojrzenia Jego bowiem wróżyły wielkie kary. Koło Maje­statu Bożego czekały anioły pomsty, by wykonać mający zapaść wyrok sprawiedliwości. Trzymały podniesione do góry miecze ka­ry, by pospieszyć z wymierzeniem zasłużonej chłosty za popełnio­ne grzechy i zbrodnie.

Wtem Najświętsza Maryja Panna, przypadając do stóp Boskie­go Syna, błaga go i zaklina, aby wstawił się za Polską i Ojcu Przedwiecznemu okazał swe rany i swe zasługi. Dopiero wten­czas dostrzegł ojciec Bonikowski stojącego za tronem Najświęt­szej Panienki św. Stanisława Kostkę, który w pozycji pazia oczeki­wał na zlecenia swej Niebieskiej Pani.

Nastała wówczas najrzewniejsza i najistotniejsza scena całego widzenia, która miała wyjaśnić głęboki sens obrazów płaczących. Najświętsza Maryja Panna bowiem, zwracając się do św. Stanisła­wa i jakby tłumacząc mu jego obowiązek w stosunku do ziemskiej ojczyzny, odezwała się doń słowami: "A ty, giermku mego Syna, ty, przedmiocie mej czułości, nie spieszysz błagać Boga za swą Polskę i za swych braci?".

Wówczas dwa anioły przystąpiły do św. Stanisława i powiodły go przed tron Najwyższego. Tu Stanisław upadł na twarz i w nie­mej modlitwie korzył się przed tronem Boga za przewinienia wła­snego narodu.

Wtedy to nad leżącym u stóp rozgniewanego Boga aniołem czystości i serafinem miłości rozległ się jakby głos Mówiącego: "Przez zasługi Mego Syna - przez wstawiennictwo Najświętszej Dziewicy - i przez twoje modły - zawieszony zostaje miecz ze­msty".

"Zawieszony miecz zemsty" - oto tajemnica łez i obrazów pła­czących św. Stanisława, ukazana w niebieskiej wizji.

Dzieje tego miecza, dzieje jego "zawieszania" i bezustannego uchylania - oto największe z cudownych pośrednictw, jakie zna historia Kościoła katolickiego w Polsce, a zarazem najistotniejszy rys cudotwórczości św. Stanisława, bohatera żelaznej woli i nie­zmożonego zwyciężania. Owo odwracanie ciosów, jakie przez miecz pomsty Bożej miały spaść na Polskę - stanowi właściwą treść trzeciego aktu międzynarodowej wielkości św. Stanisława. Tryumfem wieńczone orędownictwo w starciach zbrojnych z jej wrogami - i to w wypadkach i okolicznościach, w których po ludzku mówiąc o zwycięstwie mowy być nie mogło - stanowi wtórą księgę nadgwiezdnej epopei Stanisława i wielką jego Iliadę. Zjawisko zaś łez i płaczących obrazów przedstawia jedynie nie­zwyczajny prolog do tej Iliady niebieskiej, która sama w sobie jest jedynie rozwinięciem i opisaniem dziejów "wierności wzruszające­mu przymierzu", wspomnianemu i wysławianemu przez Ojca Świętego.

Odczytajmy tedy na nowo znane niejednemu z dziejów narodu polskiego wspaniałe epizody jego wielkości, które podręczniki hi­storii powszechnej uczą widzieć i rozpatrywać jedynie w ich prze­biegu czysto doczesnym i w oświetleniu wyłącznie materialistycz­nym; współczesna bowiem umysłowość zatraciła już od dawna sposób odczytywania ich we właściwej im perspektywie nadprzy­rodzonej, to jest w świetle sprężyn działających z tamtego świata i kierujących odgórnie dziejami ludzkości.

 


 

Najbardziej znana z tych scen rozegrała się w dniu 10 paź­dziernika 1621 roku. Naprzeciwko siebie stanęły do wiekopomnej rozprawy wojska polskie i tureckie. Młody i wojowniczy sułtan tu­recki Osman zebrał bez mała sto tysięcy co lepszych swoich żoł­nierzy, zwołał naprędce niezliczoną ilość tatarskiej czerni i stanął zwycięskim marszem aż pod Chocimiem, położonym tuż nad rze­ką Dniestr, naprzeciw twierdzy Kamieniec. Siły polskie nie liczyły wiele nad dziesięć tysięcy. "Dziesieciu na jednego! - chełpił się sułtan. ­Zalejemy ich jak mrowie".

Król Polski, Zygmunt, od pierwszej zasłyszanej wieści o nad­ciągającej nawale sił tureckich zdawał sobie sprawę, że po ludzku mówiąc, zanosi się na niechybną klęskę zarówno sił polskich, jak i Polski samej. Jakim bowiem sposobem sprostać podobnej potę­dze nawet w drugie tyle doborowego żołnierza? Jak zwłaszcza z rycerstwem, które doskonale jeszcze pamiętało zeszłoroczną klęskę, zadaną siłom polskim przez wojska tureckie pod Cecorą, kiedy to Turcy nie przepuścili samemu hetmanowi polskiemu, Żółkiewskiemu, tylko zrąbawszy mu głowę, tryumfalnie ją obno­sili na polu bitwy na pohybel Lachom.

Gdy tedy zawiódł króla własny naród, gdy zawiodła zadomo­wiona w prywatach szlachta - uciekł się do najlepszego sprzy­mierzeńca zagrożonego królestwa, jakiego znał, do Stanisława Kostki, który ojczystym sprawom patronował z nieba i stamtąd porażał jej wrogów niezwyciężonym ramieniem.

Odebrawszy wiadomość o niepowstrzymanym pochodzie ar­mii tureckiej, ciągnącej rozwlekłym szeregiem poprzez Bałkany i Mołdawię na Polskę - pchnął bezzwłocznie gońca pospiesznego do Rzymu, wręczając mu listy do Ojca Świętego i do generała za­konu jezuickiego, w którym błagał, aby w tej największej potrze­bie, nie tylko Polski, ale i całego chrześcijaństwa, jaka się zapo­wiadała druzgocącą przegraną - zwłaszcza po zeszłorocznej sro­motnej klęsce - zechcieli przesłać do Polski rękojmię niebieskiej pomocy: relikwię głowy św. Stanisława.

Poseł królewski, biskup Grochowski, dobiegł szczęśliwie do progów Wiecznego Miasta, uzyskał cząstkę świętych relikwii, o którą król prosił, i nie dając koniom postoju, rozpoczął przyna­glony powrót.

Nieumówiony rozpoczął się od tego momentu wyścig.

    Pędził sułtan pod Chocim, mordując i paląc, co mu zabiegało drogę - pędził posłaniec królewski, biskup łucki, z relikwiami głowy św. Stanisława, by zdążyć na czas. Pędził wielki wezyr nie­przeliczone masy swych wojsk i naglił je z nieokiełznaną furią do coraz wścieklejszych ataków na sterczący pod Chocimiem, niby niepozorny kurnik, polski obóz obronny, by go znieść z po­wierzchni ziemi - pędził i przynaglał konie, wraz z towarzyszą­cym mu orszakiem, spieszący z mocami nieba biskup Grochow­ski. Pędził, naglił i napierał sułtan tłumy wojsk pijanych dotychczasowymi zwycięstwami, aż po dzień 10 października ­gnał, spieszył i przynaglał utrudzonych drogą i pełnych trwogi o losy ojczyzny towarzyszy drogi biskup-posłaniec - również aż do dnia 10 października tegoż roku.

I tegoż właśnie dnia - kiedy już, już się zdawało, że nawała tu­recka zaleje, niczym rozszalałe morze, nikłą wysepkę broniących się jeszcze bohaterów chocimskich, kiedy sułtan, więcej niż pew­ny zwycięstwa, rzucił całość swych wojsk na obronne umocnienia polskiego obozu, by brawurowym szturmem zwalić resztki szań­ców i rozpocząć tryumfalny marsz zdobywczy po całej Polsce ­przekraczał jej granice po zachodniej stronie Polski, szlakiem po­przez Brennę i źródła Wisły, biskup-posłaniec, by w procesyjnym pochodzie ukazać narodowi znak "wzruszającego przymierza" i niebieską rękojmię wierności dla tego przymierza - najcenniej­szą z relikwii Stanisławowych - jego uświęconą głowę.

I oto garstka rycerzy polskich, oblężona ze wszech stron przez mrowie wrogich wojsk, walcząca ostatkiem swych sił i ostatkiem ludzi, koni i sprzętu wojennego - wypada nagle zza obronnych  szańców i poczyna bić i gnać przed siebie przerażoną czymś czerń turecko-tatarską, aż ją przegnała w panicznym popłochu daleko poza widnokrąg Kamieńca.

Silono się wielce, z najrozmaitszych stron, by wytłumaczyć zwycięstwo chocimskie "sztuką wojenną" oręża polskiego. Zapo­mniano podczas tego "tłumaczenia" osiągniętego zwycięstwa po­przez przyczyny czysto historyczne i ziemsko-materialistyczne, że właśnie owa wysuwana i powszechnie gloryfikowana "sztuka wo­jenna" tak sromotnie zawiodła i tak haniebną pokryła się klęską ro­ku uprzedniego w bitwie pod Cecorą - i to mimo iż posiadała naj­świetniejszego hetmana, jakiego znały dzieje Polski za owych dni. Zapomniano jeszcze bardziej, że bitwa i zwycięstwo, to nie tylko żołnierz i sztuka wojenna, ale nade wszystko czynnik psycholo­giczny i żołnierskie morale. Zapomniano, że dzieje ludzkich poczy­nań i dokonań tak samo są zawisłe od wpływu i działalności sił po­zaświatowych, jak jest zawisłą ziemia i jej materialne dzieje od pozaziemskich sił słońca względnie kosmosu i że tak samo doma­gają się słońca psychicznego, żeby być i działać prawidłowo, jak ziemia się domaga słońca materialnego, by być i krążyć prawidło­wo. I tylko niesumienni naukowcy mogą utrzymywać, że ziemia stoi sama sobą i że wypadki na niej rozgrywają się bez udziału wpływów, wywodzących się z istniejących poza nią sił i światów.

Tego samego bowiem dnia, w którym się rozegrało zwycięstwo chocimskie, ujrzał świątobliwy ojciec Oborski, w dalekiej swej celi zakonnej w Kaliszu, wspomniane pole bitewne pod Chocimiem i rozgrywającą się pomiędzy obu stronami ostateczną roz­prawę. Nad rozlegającą się zaś potworną wrzawą bitewną zoba­czył niebios głębiny i jaśniejącą na ich tle postać Najświętszej Dziewicy wraz z Dzieciątkiem Jezus i trwającym przy nich św. Stanisławem Kostką. Niósł ich jakoby rydwan. Stanisław bezu­stannie wskazywał Dziecinie Bożej pole walki i zbliżający się mo­ment kulminacyjny krwawej rozprawy. I jakby o coś błagał. Jakby prosił i wstawiał się za garstką mężnych obrońców.

Tym tedy sposobem - przy niewymiernym dla oczu patrzą­cych wyłącznie materialistycznie współudziale czynnika zaświa­towego - dokonał się w 1621 roku Cud nad Dniestrem. Dokonał się tak samo niemożliwy i niespodziany, jak się dokonał w 1920 roku, niemożliwy do osiągnięcia i niespodziany przez nikogo, Cud na Wisłą. Dokonał się tak samo niezauważony i nie zanotowany przez niektóre zespoły oficjalnych historyków, jak się dokonała niezauważona przez nich i nie zanotowana po dziś dzień jego trzy­sta lat późniejsza duplika dziejowa w osiemnastej największej bi­twie światowej.

Król jednak Zygmunt, najlepszy świadek owego wydarzenia dziejowego, co roku kazał przypominać całemu narodowi współ­udział nieba i niezaprzeczalne pośrednictwo Stanisława w tym zwycięstwie. Podczas urządzanych bowiem z tej okazji uroczysto­ści kościelnych brał osobiście w swoje ręce wykonany ze szczere­go złota królewskiego kosztowny relikwiarz, mieszczący głowę św. Stanisława, i zanosił go w uroczystej procesji z kaplicy pała­cowej do kościoła Ojców Jezuitów na Starym Mieście. Tam zaś asystował z całym dworem przy pontyfikalnej Mszy św., a po jej zakończeniu sam pierwszy przystępował do stóp ołtarza, by w kornej postawie i z oznakami największej czci wyrazić niebie­skiemu patronowi w imieniu całej Polski hołdownicze dziękczy­nienie oraz by złożyć uroczysty pocałunek na podawanej przez kapłana jego relikwii.

Chocim nie był wyjątkiem ani jednorazowym wydarzeniem w walce Polski z antykościołem. Był jedynie głośnym ogniwem w łańcuchu łask społecznych, świadczonych przez "wiernego wzruszającemu przymierzu" św. Stanisława.

 Za: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=3803&Itemid=138438434286