Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Analizy prof. Jerzego Chodorowskiego...

Wynik referendum akcesyjnego, który zdecydował o inkorporacji Polski do Unii Europejskiej (UE), stał się jednocześnie punktem zwrotnym w strategii Prawicy Polskiej wobec tej organizacji.

Termin „Prawica Polska” będzie rozumiany w niniejszym tekście bardzo szeroko: jako zespół ugrupowań politycznych i poszczególnych osób, które akceptują elementy cywilizacji łacińskiej i które nie wyrażają zgody na włączenie Polski do UE. A więc jako prawica rzeczywista i rzetelna. Nie zmieści się w nim zatem tzw. prawica „farbowana”, tzn. od wewnątrz mocno koniunkturalna i agenturalna.

Otóż w tym wielkim obozie politycznym już na długo przed referendum zdawano sobie doskonale z tego sprawę, że w razie klęski wyborczej i włączenia Polski do Unii dotychczasowa strategia skierowana na absolutną negację jej członkostwa w UE stanie się bezprzedmiotowa i trzeba będzie zastąpić ją przez inną, dostosowaną do nowych realiów. Tymczasem niemal „nazajutrz” po ogłoszeniu wyników referendum okazało się, że przywódcy Prawicy Polskiej nie są przygotowani do skonstruowania jednej, zgodnej strategii postępowania, która pozwoliłaby Polsce przetrwać kolejną, tym razem bardzo wyrafinowaną, formę okupacji unijnej i wyjść z niej, ponosząc możliwie najmniejsze koszty. Zaczęło się więc improwizowanie i kontrimprowizowanie nowej strategii, które doprowadziło do poważnego rozdźwięku w całym obozie prawicy: zarysowały się w nim bowiem dwie frakcje, proponujące dojście do tego samego celu za pomocą odmiennych operacji strategicznych. Jedną z nich można by nazwać strategią „patriotycznego bojkotu Unii”, drugą zaś strategią „rewindykacji parlamentarnej”.

Ta ostatnia (pomijamy tu nazwiska osób i nazwy ugrupowań politycznych ją popierających, gdyż nie o nie tu chodzi, ale o idee i koncepcje składające się na treść strategii) ma polegać na działaniach i zaniechaniach, prowadzących do stopniowego odzyskiwania przez Polskę różnych uprawnień suwerennych, utraconych na rzecz UE. Akcję tę miałyby poprzedzać, a następnie ją wspierać, różne posunięcia stawiające tamę dalszemu zacieśnianiu integracji w łonie UE. Jak się wyraził w wywiadzie prasowym jeden z głównych współautorów tej strategii, ponieważ w tej chwili walka o wyjście z Unii [...] jest działaniem nierealnym […], jako pierwsza partia przedstawiamy program prowadzący do obalenia postanowień Traktatu Nicejskiego w zakresie centralizacji władzy. Będziemy starać się obalić zapisy mówiące o większości głosów. Będziemy chcieli obalić Traktat z Maastricht, czyli krótko mówiąc, będziemy chcieli rozpocząć proces defederalizacji Europy […], co oznacza zamiar cofnięcia Unii do poziomu grupy państw niezależnych, sfederowanych gospodarczo. Wówczas może nawet przestalibyśmy walczyć o wyjście Polski z UE.

Znacznie skromniej, choć w tym samym duchu, wypowiedział się kongres jednej z prawicowych partii, stwierdzając w punkcie pierwszym swej rezolucji, że ugrupowanie to zamierza wygrać wybory do Parlamentu Europejskiego. Zadaniem parlamentarzystów europejskich będzie obrona polskich interesów i suwerenności Państwa Polskiego w Unii Europejskiej, obrona chrześcijańskich korzeni Europy, a także sprzeciwianie się zacieśnianiu integracji w ramach UE.

Inny zaś współautor strategii rewindykacyjnej w wywiadzie udzielonym sojuszniczemu pismu prawicowemu dał wyraz swemu dość niefrasobliwemu optymizmowi, mówiąc: Najważniejsze w kampanii do parlamentu europejskiego będzie pokazanie, że interesu Polski mogą bronić tak na prawdę ci, którzy są przeciw wejściu do Unii. Osoby zachęcające do akcesji, widzące swą przyszłość na unijnych stołkach, są chyba już do tej pory skompromitowane. Trzeba społeczeństwu jasno powiedzieć, że teraz do Brukseli muszą pójść najtwardsi, którzy nie chcą superpaństwa i nie uwikłani w obietnice, potrafią bronić polskiego interesu.

Krótko mówiąc, strategia rewindykacyjna sprowadza się do osiągnięcia trzech głównych celów:

1. Postawienie tamy dalszemu zacieśnianiu integracji europejskiej i okrawaniu suwerenności państw członkowskich,
2. Dążenie do defederalizacji Europy (tzn. praktycznie do rozpadu Unii),
3. Obrona chrześcijańskich korzeni Europy oraz interesów Polski.

Areną tej strategii ma być Parlament Europejski (PE). Za jego pośrednictwem mają być realizowane strategiczne cele Polskiej Prawicy. Dlatego uważa ona za konieczne wzięcie udziału w wyborach do PE, wygranie ich i wejście do tego ciała przedstawicielskiego z możliwie największą liczbą mandatów poselskich.

U podstaw tego planu strategicznego tkwi ogromnie ważne założenie: PE, podobnie jak wszystkie parlamenty krajów członkowskich Unii, odpowiada jednemu z dwóch podstawowych warunków ustroju demokratycznego, tzn. umożliwia wszystkim wyborcom wywieranie wpływu na kształtowanie prawa za pośrednictwem swych posłów; potrzebna jest do tego inicjatywa ustawodawcza, a PE jest właśnie w nią wyposażony. Otóż tu, w tym punkcie, tkwi zalążek przyszłych niepowodzeń całej strategii rewindykacyjnej i przyczyna koniecznych w niej zmian lub nawet całkowitego jej porzucenia. Założenie to bowiem jest nieprawdziwe: PE nie ma uprawnienia inicjatywy ustawodawczej i nie może samodzielnie stanowić prawa. W procesie ustawodawczym jest tylko czynnikiem opiniodawczym i tylko współdecydującym razem z Radą UE i z Komisją. (Takie kompetencje nadaje jej również projekt Konstytucji Unii). Jest tą instytucją unijną, która najbardziej cierpi na niedostatek demokratyzmu. Znane jest powiedzenie krążące wśród obywateli Unii, niezadowolonych z niskiego stopnia demokratyzmu unijnego (30% badanych), że gdyby jakieś państwo starające się o przyjęcie do UE miało tak niedemokratyczny parlament jak PE, to absolutnie nie mogłoby uzyskać zgody na akcesję.

Skoro zatem podstawa strategii rewindykacyjnej jest fałszywa, nasuwa się pytanie: W jaki sposób Prawica Polska będzie mogła realizować swoje główne cele strategiczne? Jak posłowie będą mogli hamować okrawanie suwerenności państw członkowskich, skoro dziedzina ta – jako ustrojowa – podlega kompetencji Rady Europejskiej (nie mylić z Radą Europy), Rady Unii Europejskiej (organ składający się z osób desygnowanych przez rządy państw członkowskich) oraz Komisji, a nie Parlamentowi Europejskiemu? Jak postawią tamę zacieśnianiu integracji europejskiej, skoro obecny ustrój UE na nie pozwala? Możliwość ta została wprowadzona przez Traktat Amsterdamski (1997) w artykule 43 „e” pod osłoną zasady elastyczności jednoczenia Europy, dopuszczającej tworzenie w łonie UE ściślejszych więzów integracyjnych między państwami, które wyrażą takie życzenie. Jednak wśród warunków jego realizacji znajduje się, jako najważniejszy, warunek nienaruszalności dotychczasowego dorobku prawnego (acquis communautaire), a więc przede wszystkim osiągniętego już przez Unię stopnia spoistości integracyjnej. Można go podnosić, ale nie obniżać. Jest to tzw. reguła non retro lub reguła zapadki; koło integracji może się obracać tylko do przodu, cofać się nie może. Również i w tej sprawie istotne kompetencje ma Rada Unii, a nie PE. Wynika więc stąd jasno, że w obecnym systemie prawno-ustrojowym Unii dążenie do jej defederalizacji, a szczególnie jako cel strategii parlamentarno-rewindykacyjnej, jest nierealne. Jest nawet bardziej nierealne niż wystąpienie Polski z UE. A jeśli ten cel strategiczny będzie propagowany aktualnie wśród elektoratu polskiego, stanie się ponadto niemoralny. I tu Prawica Polska może uderzyć o barierę cywilizacji łacińskiej.

Łatwo krytykować, ale skonstruowanie sensownej strategii wobec UE to rzecz wysoce skomplikowana i trudna. Miał rację p. Kazimierz Murasiewicz, który wynik głosowania referendalnego przypisał (Przyczyny i skutki, NPW, nr 9-10/03) proporcjom trzech postaw, które przyjęli wyborcy; 1. zawodowi renegaci, 2. patrioci naiwni oraz 3. patrioci realiści. Ponieważ grupa pierwsza i druga zdominowały ilościowo trzecią, klamka zapadła i znajdziemy się w Unii. Rozważając zaś, w jaki sposób mogą się zachować obywatele utożsamiani z poszczególnymi grupami, autor ten sformułował bardzo trafną prognozę odnośnie do grupy trzeciej; Najtrudniej będzie wypracować stanowisko realistom. Już teraz niektórzy z nich przejmują argumentację dotychczasowych wrogów i przeciwników o możliwości współdecydowania o losach kontynentu. I sprawdziło się.

W jaki sposób bowiem można uzasadnić celowość obecności posłów Prawicy Polskiej w PE, jeśli wiadomo, że europejska arena parlamentarna nie stwarza pola do realizacji ich celów strategicznych? Oczywiście, można i trzeba szukać jakichś innych racji ich ubiegania się o mandaty do PE, np. że będą od wewnątrz obserwować, a może i kontrolować, funkcjonowanie Unii, która im jeszcze za to zapłaci, gdyż stwarza deputowanym swego Parlamentu warunki materialne nieporównywalnie lepsze niż Polska posłom Sejmu; ale i oni będą musieli zapłacić Unii: przysięgą na Konstytucję unijną! Na pewno pojawi się okazja udziału w tej czy innej komisji parlamentarnej do jakichś spraw, w której będą mogli pomóc konkretnej firmie, instytucji, regionowi Polski, obronić nasz interes narodowy, zmniejszyć koszt naszego uczestnictwa w UE itp. Zapewne nadarzy się od czasu do czasu sposobność załatwienia czegoś ważnego w kuluarach Parlamentu, za kulisami, na drodze nieoficjalnych kontaktów i bliskich znajomości, które polscy prawicowi posłowie zawrą ze swoimi kolegami parlamentarnymi z innych krajów. Czasem może nadarzyć się sposobność wsparcia jakiejś gałęzi przemysłu polskiego za pośrednictwem odpowiedniego lobby unijnego (jest ich w UE kilkaset i stanowią de facto zalegalizowane źródło korupcji), ale na to trzeba mieć duże pieniądze i nie mieć za dużo skrupułów. Posłowie będą obserwować Unię, a przede wszystkim Parlament unijny, ale i oni będą obserwowani. PE jest bowiem instytucją najbardziej spenetrowaną przez różne organizacje i ugrupowania jawne, półtajne i tajne, poszukujące wpływowych i wartościowych kandydatów na członków. Spotkają więc na swej drodze przynęty i pułapki: pokusę chodzenia po linie i niebezpiecznego balansowania nad przepaścią. A wszystko to będzie musiało odbywać się na marginesie ich właściwej działalności poselskiej, więc poza tą nędzną imitacją parlamentu demokratycznego, jaką jest Parlament Europejski. Dlatego też trzeba rozważyć jeszcze jeden argument wysuwany za strategią parlamentarno-rewindykacyjną.

Ludzie, którzy ją formułują (nie zawsze są to kompletni ignoranci ustroju UE) uważają, że gdy Prawica Polska zasiądzie w PE, będzie mogła utworzyć koalicję z posłami (partiami, frakcjami poselskimi) o zbliżonych poglądach ideowych i stać się zalążkiem silnej opozycji parlamentarnej, zdolnej do podjęcia prób zreformowania Unii. Jeszcze ciągle w argumentacji za strategią rewindykacji parlamentarnej przyjmowane jest milcząco mylne założenie, że PE jest prawdziwym parlamentem demokratycznym i dysponuje uprawnieniem inicjatywy ustawodawczej. Nawet nie tak dawno, bo w październiku br., można było przeczytać w jednym z czołowych tygodników prawicowych wypowiedź jego publicysty, opartą milcząco na tym właśnie założeniu: W tym, że partia nasza jest przeciw Unii Europejskiej, a teraz w sytuacji po referendum mówi o konieczności obrony interesów Polski w Parlamencie Europejskim – nie ma nic sprzecznego. Co więcej, nie sprzeciwia się to nawet temu, że na dalszą metę planujemy wystąpienie Polski z UE.

Skoro niektórym tak trudno uwolnić się od tego przesądu zadomowionego na dobre w ich podświadomości, przyjmijmy na chwilę za rzeczywiste to niedorzeczne założenie, że PE ma inicjatywę ustawodawczą i może samodzielnie stanowić prawa. Załóżmy również, że Prawica Polska wygrała wybory do PE i zdobyła w nim ponad 50% mandatów (tj. ponad 30 miejsc).

I co dalej? Posłowie nasi bardzo szybko stwierdzą, że na sali obrad Parlamentu deputowani siedzą nie według podziału narodowego, ale według przynależności partyjnej, i tak też głosują: nie jako deputowani zgrupowani w klubach krajowych, lecz jako zrzeszeni w ogólnoeuropejskich frakcjach partyjnych, np. chadecy skupieni w swej ogólnoeuropejskiej frakcji chadeckiej, socjaldemokraci z całej Europy w swej frakcji socjaldemokratycznej, podobnie liberałowie itd. Ten szczegół ustroju Unii został tak zaplanowany, by przyzwyczaić posłów do myślenia kategoriami interesów ogólnoeuropejskich i w ten sposób przygotować grunt pod świadomość europejską i naród europejski. Zatem deputowani Polskiej Prawicy będą musieli stworzyć własną frakcję; gdyby zdobyli mniej niż 29 mandatów, np. 20, to mogliby założyć własną frakcję, ale pod warunkiem, że zwerbowaliby do niej 3 posłów z innego państwa członkowskiego; jeśli zaś otrzymaliby 10 mandatów, musieliby postarać się o dodatkowych 4 posłów z innych trzech państw. Gdyby to się nie udało, musieliby sami poszukać sobie miejsca w istniejącej już jakiejś frakcji. Oczywiście nie przyjęto by ich ani do frakcji socjaldemokratycznej ani chadeckiej. Gdyby reflektowali na dofinansowanie ich frakcji przez Unię, musieliby zaprosić do niej posłów z co najmniej 1/4 państw członkowskich.
Jeśli więc solidarność narodowa została wykluczona, powstaje pytanie, do jakiej frakcji posłowie Prawicy Polskiej mogliby wejść lub z jaką – jako samodzielna frakcja – utworzyć koalicję, by razem realizować cele strategii rewindykacyjnej. Obecny PE liczy 626 deputowanych, zgrupowanych w 8 frakcjach:

1) Partia Europejskich Socjalistów – 180 (28,7%) deputowanych,
2) Europejska Partia Ludowa (Chrześcijańska Demokracja i Demokraci Europejscy) – 233 (37,2%) deputowanych,
3) Europejska Partia Liberalna, Demokratyczna i Reformatorska – 50 (7,9%) deputowanych,
4) Grupa Zielonych oraz Wolny Sojusz Europejski (Greens + FEA),
5) Zrzeszenie na rzecz Europy Demokracji i Różnorodności (EDD),
6) Zrzeszenie na rzecz Europy Narodów (CEN),
7) Zjednoczona Lewica Europejska oraz Nordycka Lewica Zielonych (GUE+NGL),
8) Niezrzeszeni (NA).

Frakcje 1, 2 i 3, uchodzące za wyraźnie prounijne, mają 463 miejsca (73,49%) w PE. Popierają one aktualny (masoński) model zjednoczenia Europy. Frakcje pozostałe (4–8) stanowią szeroko pojętą opozycję. Łącznie zajmują w PE 163 miejsca (25,5% ogółu miejsc). Wśród nich znajdują się dwie frakcje (5 i 6) reprezentujące zwolenników chrześcijańskiego modelu zjednoczenia Europy. W sumie dysponują one tylko 46 miejscami, co stanowi 26% opozycji i 7,2% wszystkich miejsc w PE. Otóż realnie rzecz biorąc, posłowie Prawicy Polskiej mogliby wejść w koalicję tylko z tymi dwiema frakcjami. Znaczy to, że dysponowaliby tylko 7,2% głosów w PE! Dysproporcja między „siłą” a „zamiarami” jest ewidentna. Ten jeden wskaźnik procentowy wystarczy, by zobaczyć, na jak złudnej podstawie jest zbudowana strategia rewindykacji, nawet przy założeniu (nierealnym), że PE dysponuje pełną władzą stanowienia prawa. (Faktycznie nie będzie jej miał nawet pod rządem przygotowywanej Konstytucji Unii). Nie należy więc ulegać różnym zaklęciom w rodzaju: „nieobecni nie mają racji” (a czy obecni zawsze ją mają? czy mieli ją „katolicy dyspozycyjni”, obecni w Sejmie PRL?), lecz twardo trzymać się rzeczywistości.

Możemy się do niej jeszcze bardziej przybliżyć, gdy uwzględnimy, że grupa ewentualnych sojuszników Prawicy Polskiej to nie monolit, lecz deputowani rozbici miedzy dwie frakcje: 5 i 6. Do frakcji piątej należą tzw. ugodowcy, idący na kompromis z aktualną UE i akceptujący ideę utworzenia jednego państwa europejskiego w formie federacji, choć nazywają je po swojemu „Ojczyzną Ojczyzn”. Są oni w mniejszości, zajmują 16 miejsc (2,5%) w obecnym PE. Do frakcji zaś szóstej należą tzw. radykałowie, którzy nie widzą możliwości zjednoczenia Europy na modłę chrześcijańską drogą współdziałania z dzisiejszą Unią, ale chcą zbudować jedność Europy od podstaw, jako nowy związek suwerennych państw, jako „Europę Ojczyzn”. Wchodzą do PE nie po to, by przeobrazić Unię od wewnątrz, lecz po to, by być wszędzie tam, gdzie decydują się losy ich narodów, by wiedzieć, co im grozi, by je przestrzegać, chronić i bronić. Stanowią w PE większość opozycji chrześcijańskiej i zajmują w nim 30 (4,7%) miejsc.

Można by sądzić, że refleksje powyższe, dalekie od płytkiego optymizmu, kwestionujące skuteczność strategii rewindykacji parlamentarnej, prowadzą jednocześnie, niemal automatycznie, do wniosku, że wobec tego należy obrać strategię alternatywną – „patriotycznego bojkotu” Unii i blokowania wejścia do niej Polski. Nie jest to jednak oczywiste, alternatywa ta bowiem stanowi odrębny problem, a więc i osobny temat.

ZA: DYLEMATY PRAWICOWEJ STRATEGII WOBEC UNII EUROPEJSKIEJ
NPW 1-2, 2004

Świadomość narodowa czy świadomość europejska?

 

Jak wiemy z wypowiedzi wielu szczerych, zadufanych w sobie i pewnych ostatecznego zwycięstwa ideologów, architektów, budowniczych i wybitnych rzeczników integracji Europy, jej celem końcowym jest przemiana duchowa Europejczyków, zmiana ich mentalności z nacjocentrycznej na eurocentryczną i wychowanie nowego człowieka dla nowego ładu europejskiego, a z czasem i światowego. W 1923 r. zamierzenie to wyraził jasno i stanowczo „praojciec” Paneuropy – R.N. Coudenhove-Kalergi: „Poczucie wspólnoty paneuropejskiej, p a t r i o t y z m e u r o p e j s k i , musi zająć miejsce poczucia narodowego jako jego ukoronowanie i uzupełnienie”.


Pięćdziesiąt lat rozwoju integracji Europy (rozpoczętego w 1951 r.) jest wystarczająco długim okresem, by dokonać podsumowania nakładów materialnych, poczynionych w nim na osiągnięcie tego celu oraz ocenić osiągnięte wyniki. Mimo jednak istnienia poważnych racji przemawiających za sporządzeniem takiego bilansu dla integracji europejskiej oraz niezbędnych danych statystycznych opublikowanych w oficjalnych wydawnictwach unijnych, w literaturze integracyjnej brak takiego odważnego i rzetelnego „rachunku zamknięcia”. Być może odstraszająco działa obawa przed ewentualnym kłopotliwym saldem bilansu, mogącym świadczyć o utopijności samego pomysłu integracji.
Według unijnego „Financial Report 2000” (za lata 1958-2002, a więc od początku funkcjonowania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej) globalne nakłady bezpośrednie i pośrednie, poczynione przez europejskie ugrupowania integracyjne w ciągu 44 lat (1958-2002) na ich cele istotne i dalszorzędne, wyniosły 1 906 144,2 mln. euro w cenach 2002 r.(Natomiast roczne nakłady w przeliczeniu na jednego mieszkańca Unii dają w sumie za lata 1960-2002 kwotę 6 690,0 mln. euro. Znaczy to, że gdyby urodzony w 1960 r. statystyczny obywatel Unii otrzymywał przypadającą nań rocznie część nakładów unijnych do własnej dyspozycji i składał ją nie do banku nawet, ale do pończochy, to w wieku 42 lat stałby się właścicielem wcale ładnego kapitału w wysokości 6 690,0 mil. euro).

Wracając do globalnej kwoty nakładów na cele unijne, można więc powiedzieć, że taka była w przybliżeniu cena realizacji europejskiej utopii integracyjnej w postaci, którą przyjęła ona w 2002 r. Z kolei trzeba przejść na drugą stronę bilansu, by odpowiedzieć na pytanie, co osiągnięto za pomocą wymienionych nakładów, jakie były ich istotne wyniki. Metody badania wielkości zmian powstałych w świadomości narodowej skutkiem przeznaczenia ogromnych nakładów materialnych na jej przeobrażenie można podzielić na pośrednie i bezpośrednie. Metody pośrednie polegają na sondażach opinii publicznej, w których odpowiedzi respondentów nie zawierają bezpośrednich informacji na interesujący nas temat (świadomości narodowej), a tylko takie, za pośrednictwem których możemy do tamtych dotrzeć. Przynoszą one wiadomości o różnych postawach ludzkich, zachowaniach czy bardzo ogólnych opiniach na temat spraw bliskich, podobnych, i dopiero na ich podstawie możemy wnioskować o zmianach w świadomości narodowej lub europejskiej. Jeśli np. chcemy się dowiedzieć o stopniu przywiązania ludzi deklarujących świadomość narodową do własnego narodu i do UE czy do Europy jako cywilizacyjnej wspólnoty kultur, wówczas będziemy badać absencję elektoratu w wyborach do poszczególnych parlamentów narodowych oraz do Parlamentu Europejskiego i z tych danych wysnuwać poszukiwane informacje. Podobnych informacji pośrednich może nam udzielić np. ankieta z pytaniami o stopień przywiązania respondenta do: a) miasta (wsi) urodzenia, b) własnego regionu, c) ojczyzny, d) UE. Natomiast metody bezpośrednie pozwalają na odczytanie informacji o zmianach w świadomości wprost z wyników sondaży. Formułowane są konkretne pytania, tak by odpowiedź była możliwie jednoznaczna (np. czy sądzisz, że jesteś osobą o: 1) wyłącznej i wysokiej świadomości narodowej, 2) wyłącznej i wysokiej świadomości europejskiej, 3) żadnej z tych cech).
Oficjalne wydawnictwo unijne „Eurobarometer” publikuje wyniki sondaży przeprowadzanych zarówno metodami pośrednimi, jak i bezpośrednimi. W poszukiwaniu informacji o zmianach w świadomości Europejczyków oprzemy się wyłącznie na serii sondaży bezpośrednich, ponieważ są one nieporównanie dokładniejsze i bardziej wiarygodne; zresztą w tym konkretnym, interesującym nas wypadku świadomości potwierdzają one w pełni informacje uzyskane przez serię sondaży pośrednich. Otóż przez 11 lat (1992-2002) ankietowani otrzymywali te same cztery pytania: Czy widzisz siebie w najbliższej przyszłości jako osobę mającą świadomość: 1) wyłącznie narodową; 2) narodową w pierwszym rzędzie, ale i europejską; 3) europejską w pierwszym rzędzie, ale i narodową; 4) wyłącznie europejską? Odpowiedzi na te pytania (jako średnie procentowe dla całej UE) przedstawione zostały niżej na wykresie za pomocą czterech linii. Przypomnijmy jeszcze tylko, że głównym celem konstruktorów integracji europejskiej była przemiana świadomości narodowej Europejczyków na świadomość paneuropejską i ukształtowanie tym samym nowego człowieka dla nadchodzącej ery globalizacji.
Otóż na wykresie linia czwarta (położona najniżej) określa wyraźnie stopień, w jakim cel ten został osiągnięty: żenująco niski. Po pięćdziesięciu latach istnienia EWWiS/EWG/UE średni procent obywateli Unii deklarujących w 2002 r. wyłącznie świadomość europejską wynosił zaledwie 4%! Słowo „klęska” jest w tym wypadku za słabe do oddania istoty faktu.


Uznajmy jednak sprawiedliwie, że także respondenci, którzy określili swoją świadomość jako w pierwszym rzędzie europejską, ale także narodową, są w jakimś stopniu zdobyczą unijną. Z czasem z ich grona ubędą jednostki o najsłabszej świadomości narodowej i przejdą do kategorii osób mających świadomość wyłącznie europejską. Spróbujmy więc dodać procenty trzeciej i czwartej grupy respondentów (na wykresie przedstawiają je linie 3 i 4 od góry) jako pokrewnych. Okaże się wówczas, że osoby deklarujące świadomość wyłącznie europejską oraz osoby stawiające ją przed (ponad) świadomością narodową stanowiły przeciętnie w UE w 2002 r. 11% (4 + 7%), zaś w okresie 1992-2002 wielkość ta oscylowała między 9% (2001) a 17% (1994). Cóż to jest 17%! Przeciwstawieniem bowiem tej małej grupki jest ogromny blok respondentów deklarujących wyłącznie świadomość narodową lub narodową w pierwszym rzędzie, ale również i europejską. W 2002 r. liczył on w Unii przeciętnie 86% (38 + 48%). W okresie 1992-2002 wielkość ta wahała się od 78% (1994) do 90% (2001).
Z powyższego obrazu wypływają dwa główne wnioski:
1) Bilans półwiecza integracji europejskiej został zamknięty z wynikiem dla architektów Unii ujemnym: mimo niemałych nakładów bezpośrednich, mimo wielokrotnie większych nakładów pośrednich, bez których nie byłyby możliwe nakłady bezpośrednie, mimo wszystkich tych kosztów poniesionych na przekształcenie świadomości mieszkańców Unii z nacjocentrycznej na eurocentryczną, osiągnięte rezultaty świadczą o pełnym niepowodzeniu;

2) Patrząc jednak z punktu widzenia poszczególnych osób czy narodów europejskich, które do Unii zostały wciągnięte pod przymusem, na skutek oszustwa lub zdrady polityków krajowych, bądź też weszły do niej dobrowolnie, ale bez należytej świadomości, bilans ten był dla nich – odwrotnie – bilansem dodatnim: mimo dotkliwych i ubliżających strat w uprawnieniach suwerennych państwa i narodu, mimo arogancji eurobiurokratów i ich zakusów totalitarnych, drastycznych ograniczeń wolności, nieuprawomocnionej władzy instytucji unijnych i arbitralności ich decyzji oraz wielu innych kosztów w sferze duchowej i moralnej, zamknął się on z nadwyżką. Stanowiły ją pewne wartości bez ceny, nieprzeliczalne na żadną walutę, a wśród nich najcenniejsza – świadomość narodowa. Jest ona ostatnim szańcem narodu broniącego swej egzystencji, z którego zawsze może wyjść odrodzenie, dążność do odzyskania utraconych dóbr duchowych i materialnych. Jest to więc wynik budzący zdrowy optymizm, otuchę, nadzieję, wynik mobilizujący.
Niestety tylko z pozorów. Nasuwa się bowiem pytanie: „skoro jest aż tak dobrze, to dlaczego jest aż tak źle?” Skoro w zjednoczonej Europie niemal w pełni uchroniona została świadomość narodowa, to dlaczego architekci unijni nie zarzucili dążeń do swych celów?


Sytuacja jest paradoksalna. Ogromna większość Europejczyków w Unii, deklarująca świadomość narodową, jest zdominowana ideologicznie i politycznie przez garstkę mniejszości deklarującą świadomość europejską i zwracającą się przeciw państwom narodowym, dążącą do utworzenia jednego państwa i narodu europejskiego. Przewaga świadomości narodowej jest w UE imponująca, jednak 85% czy 90% osób o świadomości narodowej to jest tylko liczba, taka sama jak liczba mówiąca, że około 90% ludności Unii – to chrześcijanie. Ilościowa dana statystyczna. Nie mówi ona nic o tym, jaka jest ta świadomość narodowa, jaka jest jej treść, czym właściwie jest. Otóż wydaje się, że rozwiązanie paradoksu tkwi w tym, że – jak się okazuje – ludzie dziś nie rozumieją świadomości narodowej tak jak rozumiały ją pokolenia Europejczyków w XIX w. czy nawet jeszcze w pierwszej połowie XX w. Dziś już nie wiążą z nią koniecznie patriotyzmu, suwerenności państwa, niepodległości narodu.


Dziś można te wartości wystawić na handel, na przetarg i jednocześnie wyznawać tożsamość narodową. (Także w Polsce ta filozofia już zaczyna kiełkować wśród prawicy). U większości nacjocentrycznej postawę taką wytworzyła mniejszość eurocentryczna, posługująca się ideą kompromisu. Kompromis stał się w jej ręku narzędziem rozbrojenia potencjalnej opozycji wśród większości mieszkańców Unii deklarującej świadomość narodową. Unijna Chrześcijańska Demokracja, która z natury swej powinna była stać się organizacją polityczną tej opozycji, poszła na układy z mniejszością, przyznającą się do świadomości europejskiej i za cenę rezygnacji z niektórych swych istotnych założeń i celów (lub ich czasowego zawieszenia) oraz za przyzwolenie na „socjalizm łagodny” (który „da się lubić”), została wraz ze swym elektoratem dopuszczona do współrządzenia Unią. Mniejszość zaś o świadomości europejskiej, zgrupowana wokół architektów i rządców Unii, osiągnęła za to polityczną neutralizację narodowej większości oraz zabezpieczenie swej dominującej pozycji w rządach. W tej sytuacji nie musi się ona obawiać autentycznej opozycji grożącej ze strony większości deklarującej tożsamość narodową, a nawet może spokojnie wspierać ją różnymi dotacjami.


Taka jest geneza współczesnego układu sił w Unii, korygującego pozornie optymistyczną wymowę sondaży na temat proporcji między świadomością europejską a świadomością narodową. W rzeczywistości więc i zwycięstwo narodów i klęska ich Unii są pozorne. Ani klęska architektów budujących ponadnarodową świadomość europejską nie jest całkowita, ani zwycięstwo ich opozycji (mimo jej ogromnej przewagi w sondażach) nie jest pełne.


Kompromis Chrześcijańskiej Demokracji z mniejszością o świadomości europejskiej musiał się skończyć dla większości narodowej tak, jak się skończył, tj. jej klęską. Był to bowiem de facto kompromis z socjalizmem. Socjalizm zaś jest ustrojem noszącym na sobie wyraźne znamiona cywilizacji obcych (żydowskiej, turańskiej i bizantyńskiej) wobec cywilizacji łacińskiej, a nawet wobec niej wrogich. Jest bowiem ustrojem gromadnościowym, kolektywnym, nie do pogodzenia z personalizmem cywilizacji łacińskiej, stawiającej w centrum uwagi osobę (persona), a nie gromadę, masę ludzką. Dalej jest ustrojem dotkniętym chorobliwym rozrostem (elephantiasis) państwa i prawa, ich wszędobylstwem i wścibstwem; wszechobecnością prawa stawianego ponad etyką, jak to jest w cywilizacji żydowskiej, w której – według uczonych żydowskich (Mendelsohn, Majmon) – nawet judaizm nie jest religią objawioną, lecz objawionym prawem; a skoro prawo jest dokładne i jest wszędzie, to i sumienie i etyka są zbędne. Gdy tymczasem w cywilizacji łacińskiej prawo ma zakreślone granice i ma nad sobą etykę. I na koniec: socjalizm jest ustrojem apriorycznym, utopią wydumaną i wyprowadzoną z ideałów i filozofii XVIII-wiecznego Oświecenia, zaś ustrój społeczny w cywilizacji łacińskiej jest aprioryczny, powstał i zmienia się na podstawie uprzedniego poznania realnych potrzeb społecznych, uwzględnia ich czas, miejsce, tradycję.


Kompromis zatem, o którym mowa, był właściwie kompromisem między dwiema cywilizacjami: wyższą, łacińską (do której należą ze swej natury chrześcijańscy demokraci), i niższą, żydowską (obejmującą pewne odłamy liberałów oraz socjaldemokratów). Jak zaś wiadomo z pouczeń historii i z poglądów jej niezawodnego interpretatora, Feliksa Konecznego, w zderzeniu cywilizacji wyższej z niższą z reguły przegrywa ta pierwsza. Przy dużym wysiłku ma jeszcze jakąś szansę zwycięstwa – niewielką, ale ma – gdy staje do walki z cywilizacją niższą, ale gdy zawiera z nią kompromis, tzn. rezygnuje częściowo z możliwości walki, wówczas przegrywa już w chwili powstania tej ugody.


Mógł więc Koneczny napisać w swych Prawach dziejowych – jakby proroczo przewidując europejski kompromis między cywilizacją łacińską a wykazującym cechy cywilizacji niższej socjalizmem: „Trzeba przyznać socjalistom (i dziatwie ich – komunistom), że odznaczają się konsekwencją i przystosowują wszystko a wszystko coraz raźniej do ideałów szeregu gromadnościowego. Natomiast wyznawcy personalizmu są z miększego ciasta i z reguły skłonni do ustępstw, niepomni prawa współmierności. [...] Ustępstwo za ustępstwem aż się okaże, że już nie ma z czego ustępować”.
Rządzący dziś w UE układ – to koalicja (jak się ktoś nieco złośliwie, ale trafnie wyraził) liberałów i socjalistów bezbożnych z socjalistami nabożnymi. Tak jest obecnie, ale – co najważniejsze – tak być nie musi. Siła bowiem częściowo zneutralizowana, ujarzmiona czy osłabiona przynajmniej do jakiegoś czasu nie przestaje być jednak siłą.

Jerzy Chodorowski

Za: NPW 1-2 2005
Za:
http://www.propolonia.pl/publicystyka.php?art=339