Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Naprawdę, po stokroć lepiej być felietonistą, niż politykiem. Lepiej, chociaż oczywiście – nieco trudniej. Felietonista, na przykład, nie może ukryć się za powagą urzędu, jak to robią politycy, bo żadnego urzędu nie sprawuje. Nie może też schronić się za murami racji stanu lub tajemnicy państwowej, za osłoną której politycy skrywają swoje łajdactwa. Wprawdzie politycy twierdzą, że felietoniści za nic nie odpowiadają, podczas gdy oni… i tak dalej, ale każde dziecko wie, że to oczywista blaga. Czy ktoś widział kiedyś polityka, który by za cokolwiek odpowiadał? Nikt nigdy takiego nie widział, no, może w z wyjątkiem starożytnego Rzymu, kiedy niefortunny cesarz tracił życie. Teraz jednak, gdy fundamentem III Rzeczypospolitej jest zasada, że „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”, o jakiejkolwiek odpowiedzialności polityków mówić niepodobna.

Weźmy na przykład rząd premiera Tuska, który w dwa lata powiększył dług publiczny o około 150 miliardów złotych. Zarząd każdej spółki prawa handlowego zostałby za coś takiego skazany na kryminał za przestępstwo na szkodę spółki, tymczasem premier Tusk chodzi sobie na wolności jakby nigdy nic, a nawet powiadają, że zamierza kandydować na prezydenta. Więc od razu widać, że politycy są absolutnie nieodpowiedzialni, podobnie jak wariaci, ale w odróżnieniu od wariatów, nikt nie ubiera ich w kaftany bezpieczeństwa, przez co wyrządza im szkodę, bo wskutek tego ze swego wariactwa wcale nie zdają sobie sprawy. Wreszcie – jak zauważył Murray Rothbard – każdy człowiek pragnący uzyskać dochód, musi wyświadczyć jakąś przysługę innemu człowiekowi; albo coś mu sprzedać, albo wyleczyć go z choroby lub uszyć ubranie – z wyjątkiem funkcjonariuszy publicznych, którzy żadnej przysługi nikomu nie wyświadczają, a swoje dochody zwyczajnie wymuszają siłą.

To był zresztą, nawiasem mówiąc, główny argument Rothbarda przeciwko teorii umowy społecznej, wymyślonej przez Jana Jakuba Rousseau; zlikwidujmy przymus płacenia podatków – szydził Rothbard – i zaraz się przekonamy, czy jest jakaś „umowa społeczna”, czy nie. Nikt, jak dotąd, nie zaryzykował tego eksperymentu, co umacnia nas w podejrzeniach, że ta cała teoria nie jest warta funta kłaków i tak naprawdę, to nikt w nią nie wierzy, a jeśli wszyscy o niej gadają, to tylko tak, żeby było ładniej. Tymczasem felietonista nikogo nie może zmusić, żeby akurat jego czytał, czy jego słuchał, więc jeśli ludzie go czytają, czy słuchają to tylko dlatego, że uważają, iż ma on im coś ciekawego do powiedzenia.

I rzeczywiście – wspominałem kiedyś, że Leszek Balcerowicz w swoich felietonach dla tygodnika „Wprost” miał znacznie lepsze pomysły, niż wcześniej, kiedy był wicepremierem i ministrem finansów. Podobnie dzisiaj pan Jan Maria Rokita; odkąd za sprawą żony politykiem być już przestał, znakomicie się rozwija jako felietonista „Dziennika-Gazety Prawnej”. Kiedyś musiał akomodować się do poziomu swoich partyjnych kolegów z Platformy Obywatelskiej i powtarzać za nimi różne głupstwa, a teraz zmysł obserwacji wyostrzył mu się do tego stopnia, że nawet krytykuje innych gryzipiórów za przydawanie zbyt wielkiego znaczenia zawartej w traktacie lizbońskim możliwości groźnego kiwania palcem w bucie, czyli prawie składania petycji.

Rzeczywiście – stanowiąca tak zwaną czołówkę polskich publicystów banda sprzedajnych idiotów zaczęła ostatnio stręczyć ludziom składanie petycji do różnych unijnych biur. Tymczasem kabareciarze już przed wojną wyśmiewali takie rzeczy miedzy innymi w postaci kupletu Marii Jehanne Wielopolskiej, piszącej panegiryki o Piłsudskim: „Zgoda z Dziadkiem znakomita; ja codziennie o nim piszę, on – nie czyta”. Bęcwalstwo tej bandy idiotów rzeczywiście sięga szczytów; sprawiają wrażenie, jakby naprawdę uważali, że wielką zdobyczą ludu pracującego jest możliwość proszenia jakiejś brukselskiej biurwy o coś, co jeszcze niedawno można było robić bez niczyjego pozwolenia. Dlatego słusznie Jan Maria Rokita chłoszcze ich biczem swej ironii, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, żyją jeszcze ludzie pamiętający czasy, kiedy i on stręczył. Ale to tylko jeszcze jeden dowód, że felietoniści biorą tak zwana lepszą cząstkę, zaś politycy są jak gruchy; dojrzewają dopiero, gdy spadają.

I właśnie z tego punktu widzenia spójrzmy na wydarzenie od którego cały świat, a jeśli nawet nie świat, to na pewno cała Europa, a jeśli nawet nie Europa, to na pewno cała Polska, a jeśli nawet nie cała Polska, to już na pewno towarzystwo tworzące tak zwaną Partię Demokratyczną wstrzymało oddech. Mam oczywiście na myśli decyzje legendarnego przywódcy Solidarności Władysława Frasyniuka, żeby poprzeć kandydaturę pana doktora Andrzeja Olechowskiego, a nie pana profesora Tomasza Nałęcza na prezydenta. Wprawdzie mówią, że pan dr Olechowski jest przystojniejszy od prof. Nałęcza, ale po pierwsze – de gustibus… i tak dalej, a po drugie – nie jestem pewien, czy akurat ta okoliczność była dla legendarnego przywódcy Solidarności decydująca. No dobrze, ale jeśli nie ta, to jaka? Jaka jest istotna różnica między kandydaturą pana dra Olechowskiego a pana prof. Nałęcza, że legendarny… i tak dalej Władysław Frasyniuk z tego powodu aż wypisał się z Partii Demokratycznej? Nie przychodzi mi do głowy nic innego, jak to, że pan dr Olechowski był agentem sławnego wywiadu gospodarczego, podczas gdy pan prof. Nałęcz – nie. Pokazuje to, że istnieją jednak stałe punkty we Wszechświecie, a tubylcze wybory prezydenckie mogą rozstrzygnąć się w zupełnie nieoczekiwanych kategoriach.

Felieton    „Nasz Dziennik”    3 stycznia 2010

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1078